Roberts Nora - 01 - Zrodzona z ognia.pdf

(1001 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Zrodzona z ognia
1
NORA ROBERTS
ZRODZONA Z OGNIA
SAGA RODU CONCANNONÓW
TOM 1
Przekład: Aleksandra Komornicka
841178436.002.png
Nora Roberts
2
SZANOWNY CZYTELNIKU
Przez całe życie pragnęłam odwiedzić Irlandię. Moi przodkowie
przybyli z Irlandii i Szkocji, zawsze więc mnie ciągnęło, by zobaczyć zielone
wzgórza i usiąść w zadymionym pubie, słuchając starej irlandzkiej muzyki.
Gdy wreszcie mogłam odbyć tę podróż z moją rodziną, już w chwili
wylądowania na lotnisku w Shannon wiedziałam, że jestem w domu.
Umiejscowienie akcji powieści w Irlandii było decyzją naturalną.
Ziemia i ludzie inspirują, tam ożywają niestworzone historie. Chciałam napisać
o Irlandii i o rodzinie, i o tym, jak obie splatają się w moim sercu. W każdej
książce tej trylogii opowiadam o jednej z trzech sióstr, tak różnych, lecz
połączonych więzami krwi. Ich życie różnie się potoczyło, ale źródłem
inspiracji dla nich, podobnie jak dla mnie, jest Irlandia.
Bohaterką tomu „Zrodzona z ognia” jest Margaret Mary Concannon,
najstarsza z sióstr, artystka tworząca szkło dekoracyjne, obdarzona silnym
rysem niezależności, równie gwałtownym, co jej wybuchowy temperament.
Jest typem kobiety, która zarówno znajduje siłę i pociechę w rodzinie, jak i jest
przez nią rozdarta, i której ambicje doprowadzą ją do odkrycia samej siebie i
swoich talentów. Ręczna obróbka szkła jest sztuką trudną, wymagającą
precyzji. Maggie potrafi tworzyć rzeczy delikatne i kruche, a jednocześnie jest
kobietą silną i upartą, kobietą z Clare, z całą niesfornością jego nieokiełznanej
przyrody i burzliwą naturą tego fascynującego hrabstwa zachodniej Irlandii. Jej
związek z wyrafinowanym znawcą sztuki, właścicielem dublińskiej galerii,
Roganem Sweeneyem, nie będzie spokojny, mam jednak nadzieję, że wciągnie
i zaintryguje czytelnika.
Mam również nadzieję, że czytelnik tej pierwszej książki z mojej
trylogii „Zrodzona z...” ucieszy się z odwiedzin w hrabstwie Clare, kraju
zielonych wzgórz, dzikich urwisk skalnych i nieprzemijającego piękna.
Nora ROBERTS
841178436.003.png
Zrodzona z ognia
3
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jasne, na pewno jest w pubie. Gdzie indziej przecież może szukać
schronienia i ciepła rozumny mężczyzna w to zimne i wietrzne popołudnie?
Oczywiście, że nie w domu, przy własnym kominku! Co to, to nie, pomyślała
Maggie. Tom Concannon jest rozumnym mężczyzną i nie siedzi w domu.
Jej ojciec jest w pubie, wśród gromady wesołych przyjaciół. Uwielbia
się pośmiać, pokrzyczeć i wymyślać niestworzone historie. Ktoś mógłby go
nazwać zwariowanym facetem. Ale nie Maggie, o nie.
Wyjechała ryczącą ciężarówką z ostatniego zakrętu przed wsią Kilmihil.
Nie dostrzegła żywej duszy na ulicy. Nic dziwnego, było już dobrze po lunchu,
a pogoda bynajmniej nie zachęcała do przechadzek. Od Atlantyku wiał tak
lodowaty wicher, że nawet psa żal by wypuścić z domu. Całe zachodnie
wybrzeże Irlandii dygotało z zimna i z utęsknieniem wypatrywało wiosny.
Pośród innych pojazdów rozpoznała rozklekotanego fiata ojca. Z daleka
było widać, że tego dnia u Tima O’Malleya zebrała się niezła gromada.
Zaparkowała jak najbliżej frontowego wejścia do pubu, przycupniętego wśród
licznych w tym miejscu sklepów.
Ruszyła przed siebie. Wicher bił ją po plecach. Wtuliła nos w kożuszek,
naciągnęła głębiej czarną, wełnianą czapkę. Policzki zarumieniły się jej od
chłodu. W powietrzu wisiało coś złowieszczego. Zanosi się na nielichy mróz,
pomyślała. I to jeszcze przed zapadnięciem zmroku.
Nie przypominała sobie równie paskudnego stycznia, a w każdym razie
nie pamiętała, kiedy ostatnio hrabstwo Clare nawiedziła tak uporczywa,
lodowata zawierucha. Ogródek, który w pośpiechu mijała, drogo już za to
zapłacił. Wszystko w nim poczerniało od wiatru i mrozu, i drzewa wyciągały
martwe ramiona jakby w niemym błaganiu.
Zrobiło się jej żal ogródka, ale wiadomość, jaką miała w zanadrzu, była
radosna, i przez chwilę dziwiło ją nawet, że kwiaty nie zakwitają i nie
podnoszą główek, domyślając się wiosny.
U O'Malleya było ciepło i swojsko. Poczuła to zaraz po przekroczeniu
progu. Zapachniało rozpalonym torfem, który żarzył się wesoło w kominku, i
gulaszem, który Deirdre, żona O’Malleya, ugotowała na lunch. A także
tytoniem, piwem i unoszącą się w powietrzu oleistą smugą aromatu smażonych
frytek.
Pierwsza spostrzegła Murphy'ego. Siedział na małym stoliku, z
wyciągniętymi przed siebie nogami, wygrywając melodię na irlandzkim
akordeonie, którego dźwięk tak doskonale współbrzmiał z jego słodkim
głosem. Inni bywalcy pubu słuchali go rozmarzeni nad swoim piwem i
porterem. Melodia była smutna, jak wszystkie najlepsze irlandzkie melodie,
rzewna i tkliwa jak łzy kochanki. Piosenka nosiła jej imię i mówiła o
841178436.004.png
Nora Roberts
4
dorastaniu.
Murphy dostrzegł ją, uśmiechnął się nieznacznie. Niesforne pasmo
czarnych włosów opadło mu na brwi, potrząsnął więc głową i odrzucił je do
tyłu. Tim O'Malley stał za barem, brzuchaty mężczyzna w fartuchu, który z
trudem obejmował go w pasie. Miał szeroką, pobrużdżoną twarz oraz oczy,
które, kiedy się śmiał, ginęły w fałdach skóry.
Wycierał do połysku kufle. Na widok Maggie nie przerwał swojego
zajęcia. Wiedział, że zachowa się jak należy i poczeka z zamówieniem do
końca melodii.
Zobaczyła Davida Ryana puszczającego dym z jednego z
amerykańskich papierosów, które brat przysyłał mu co miesiąc z Bostonu, a
także zawsze schludną panią Logan robiącą różową włóczką na drutach i
wystukującą nogą rytm melodii. Był stary Johnny Conroy, zastygły w
bezzębnym uśmiechu, trzymający zniekształconą ręką równie pokrzywioną
dłoń swojej pięćdziesięcioletniej żony. Siedzieli obok siebie jak para
młodożeńców, zasłuchani w piosenkę Murphy'ego.
Dźwięk stojącego na barze telewizora był wyłączony, ale obraz
zostawiono - połyskiwał teraz brytyjską mydlaną operą. Ludzie w pięknych
strojach, z lśniącymi włosami, rozprawiali gorączkowo wokół dużego stołu,
który jarzył się od świec w srebrnych lichtarzach i świateł odbitych w
wytwornych, kryształowych kieliszkach.
Jakże odległe to były światy: pełna blasku opowieść i mały pub z
podniszczonym barem i ciemnymi od dymu ścianami.
Pełna pogardy reakcja Maggie na widok wyelegantowanych typów
oddających się jałowej dyspucie w bogato urządzonym wnętrzu była szybka i
automatyczna. Podobnie jak przelotny skurcz zazdrości.
Pomyślała, że gdyby była tak bogata, choć oczywiście nie zależało jej
na tym, wiedziałaby z pewnością, jaki z tego uczynić pożytek.
A potem zobaczyła jego, siedzącego oddzielnie w rogu. Nie żeby był
samotny, nic z tych rzeczy. Stanowił tak nierozłączną część tego
pomieszczenia, jak krzesło, na którym siedział. Jedną rękę przełożył przez
oparcie krzesła, podczas gdy w drugiej trzymał filiżankę, w której, jak słusznie
się domyślała, miał mocną herbatę zaprawioną irlandzką whisky.
Bywał nieobliczalny, pełen zrywów i zahamowań, nieoczekiwanych
zmian nastroju, ale znała go. Ze wszystkich mężczyzn jakich znała, żadnego
nie kochała żarliwiej od Toma Concannona.
Bez słowa podeszła do niego, usiadła i oparła głowę na jego ramieniu.
Poczuła, jak jej miłość wzbiera, rozpala się jak ogień, który grzeje,
przenika na wskroś, lecz nigdy nie spala. Zdjął rękę z oparcia krzesła i
przygarnął ją do siebie. Wargami musnął jej skroń.
Kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki piosenki, ujęła jego dłoń i
841178436.005.png
Zrodzona z ognia
5
pocałowała.
- Wiedziałam, że cię tu znajdę.
- A skąd wiedziałaś, że myślę o tobie, moja śliczna Maggie?
- Może także myślałam o tobie?
Pochyliła się ku niemu i uśmiechnęła się. Był drobnym mężczyzną, ale
o mocnej budowie. „Jestem jak byczek”, mówił często, śmiejąc się tym swoim
grzmiącym śmiechem. W takich chwilach zmarszczki wokół oczu pogłębiały
mu się na kształt małych wachlarzyków. Niegdyś miał wspaniałe rude, gęste
włosy. Z czasem przerzedziły się nieco, a siwe pasemka wyglądały jak smużki
dymu pośród płomieni. Dla Maggie był najbardziej porywającym mężczyzną
na świecie.
Był jej ojcem.
- Tato - odezwała się. - Mam dobre wiadomości.
- Nie wątpię, czytam to z twojej twarzy.
Mrużąc oczy, zdjął z jej głowy czapkę, na ramiona wysypały się długie,
ognistorude włosy. Zawsze lubił na nie patrzeć, były takie lśniące i sprężyste.
Nigdy nie zapomni, gdy po raz pierwszy trzymał ją na ręku: jej drobniutkiej,
zabawnie wykrzywionej buzi, wyrażającej niepohamowaną radość życia, i
maleńkich, zaciśniętych piąstek, wymachujących co sił na wszystkie strony. I
jej włosów, błyszczących jak nowiutki miedziak.
Nie był rozczarowany, że to nie jest syn, pokornie dziękował losowi, iż
obdarował go córką.
- Przynieś mojej dziewczynce coś do picia, Tim.
- Poproszę herbatę - zawołała. - Jest paskudnie zimno.
Teraz, kiedy już się tu znalazła, zapragnęła odwlec przyjemność
podzielenia się nowiną, delektować się nią jak najdłużej.
- Murphy, śpiewasz sobie tutaj piosenki i popijasz, a kto ogrzewa twoje
krowy? - zawołała.
- Same się grzeją - odkrzyknął. - I jeśli ta pogoda utrzyma się dłużej,
będę miał na wiosnę więcej cieląt, niż zdołam oporządzić. W długie zimowe
wieczory bydło zabawia się podobnie jak wszyscy na tym świecie.
- Czyżby? Siedzi przy kominku z dobrą książką w ręku? - zawołała
Maggie, a sala wybuchnęła śmiechem. Dla nikogo bowiem miłość Murphy'ego
do lektur nie była tajemnicą.
- No właśnie, próbowałem zaszczepić im rozkosz, jaką daje dobra
literatura, ale krowy wolą oglądać telewizję. - Postukał palcem w pustą
szklanicę. - A ja przyszedłem tutaj, żeby odpocząć od twojego pieca, który
huczy dzień i noc, jakby pioruny waliły. Dlaczego nie jesteś w domu i nie
bawisz się swoim szkłem?
- Tato - Maggie ujęła ponownie rękę ojca. - Tobie pierwszemu muszę to
powiedzieć. Wiesz, że rano zawiozłam kilka sztuk do Ennis, do sklepu
841178436.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin