Curwood James Oliver - Bari, syn Szarej Wilczycy.pdf

(544 KB) Pobierz
James Oliver
CURWOOD
Bari, syn Szarej Wilczycy
PRZEŁOŻYŁ JERZY MARUCZ
ŚWIAT BARIEGO
Przez wiele dni po urodzeniu świat był dla Bariego obszerną i mroczną jaskinią. Mieszkał w sercu wielkiego
wykrotu, gdzie ślepa Szara Wilczyca znalazła bezpieczne schronienie na czas jego dziecięctwa. Kazan,
towarzysz wilczycy, odwiedzał ją z rzadka; w ciemności oczy psa błyszczały niby zielone latarnie. Te oczy
właśnie dały Bariemu poznać, że istnieje coś jeszcze prócz łona matki — objawiły mu zmysł wzroku.
Dotychczas miał czucie, węch i słuch, ale w tej czarnej pieczarze, pod sklepieniem zwalonych drzew, nie
widział nic do chwili przybycia oczu..
Na razie przeraziły go; potem wzbudziły w nim ciekawość i strach zamienił się w zainteresowanie. Nieraz
gdy przyglądał się im badawczo, raptem ginęły. Zdarzało się to, ilekroć Kazan odwracał łeb. Po tem znów
zapalały się w mroku tak niespodzianie, że Bari mocniej przytulał się do matki, która zawsze lekko drżała
podczas odwiedzin psa.
Bari oczywiście nia miał nigdy poznać historii rodziców. Nie miał się nigdy dowiedzieć, że jego matka,
Szara Wilczyca, miała w żyłach czystą krew wilczą, gdy ojciec, Kazan, był psem. Poczynała się w nim co
prawda budzić inteligencja, jednak jej rozwój nie mógł przekroczyć pewnych granic. Z czasem pojął, że jego
matka jest ślepa, lecz nigdy nie dowiedział się o zażartej walce między Szarą Wilczycą a rysiem, w której
nieszczęsna samka postradała wzrok. Przyroda nie mogła mu nic powiedzieć o straszliwej zemście Kazana ani
odmalować pięknych lat wspólnego życia, wzajemnej wierności, dziwnych przygód wśród dzikich puszcz
kanadyjskich; mogła go tylko uczynić synem Kazana.
Lecz na razie i w ciągu wielu dni istniała dlań tylko matka. Nawet gdy jego ślepki otwarły się szeroko i gdy
już utrzymywał się na łapkach, tak że mógł się trochę wałęsać w ciemności — dla Bariego nie było na świecie
nic prócz matki, choć wciąż jeszcze nie wiedział, jak ona wygląda. Czuł natomiast, że jest duża, miękka i
ciepła, że językiem oblizuje imi. pyszczek i przemawia do niego łagodnym skowytem, co dopomogło mu
wreszcie do wydobycia własnego głosu w słabym, skrzekliwym piśnięciu.
Ale przedtem jeszcze nadszedł cudowny dzień, gdy zielonkawe latarnie, będące oczyma Kazana, zbliżyły się
nieco, czyniąc to powoli i bardzo ostrożnie. Dotychczas .Szara Wilczyca zachowywała się tak, że pies musiał
się cofać. Samotność w tym okresie była pierwszym nakazem jej dzikiej krwi. Głuchy pomruk — i Kazan
stawał. Lecz tego dnia pomruk się nie ozwał, a raczej zamarł w gardle samki jako niski skowyt. Drżała w nim
nutą tęsknoty i szczęścia. „Już dobrze" — mówiła psu, który przystanąwszy na chwilę, odpowiedział głębokim
skomleniem.
Kazan zaczął się zbliżać jeszcze wolniej, jakby niepewny tego, co znajdzie, a Bari ciaśniej przylgnął do
matki. Usłyszał potem, jak pies ciężko pada na brzuch obok wilczycy. Nie czuł strachu, tylko silną ciekawość. I
Kazan również,był mocno ciekaw. Sapnął. Nastawił uszy. Po pewnej chwili Bari zaczął się ruszać. Cal za
calem odpełzł od boku matki. Każ-, dy mięsień jej smukłego ciała zesztywniał. Wilcza krew słała nieufną
przestrogę: Bariemu grozi niebezpieczeństwo! Jej wargi zmarszczyły się obnażając kły. Gardziel drżała
bezgłośnie: Z mroku, z odległości dwu
jardów, doleciał słaby pisk szczenięcy i pieszczotliwe mlaskanie języka Kazana. Bari przeżył pierwszą w życiu
przygodę. Odnalazł ojca.
Wszystko to zaszło w trzecim tygodniu jego szczenięcego życia. Ukończył właśnie osiemnaście dni, gdy
Szara Wilczyca pozwoliła Kazanowi zawrzeć znajomość z synem. Gdyby nie kalectwo i wspomnienie dramatu
na Słonecznej Skale, wilczyca urodziłaby Bariego na otwartej przestrzeni i łapki szczeniaka wzmocniłyby się
rychło. Od razu by poznał słońce, księżyc i gwiazdy, wiedział, co znaczy grzmot, oglądałby lśnienie błyskawic.
Lecz wszystko się inaczej ułożyło i Bari nie miał w tej ciemnej pieczarze nic innego do roboty prócz łażenia w
mroku i oblizywania drobnym, szkarłatnym językiem rozsianych wokoło surowych kości. Niejednokrotnie
zostawał sam; słyszał, jak matka wychodzi, zawsze niemal na wezwanie Kazana — krótkie szczeknięcie
972224946.002.png
dolatujące do wykrotu niby oddalone echo.
Sam nie miał nigdy zbytniej ochoty biec za nią, aż do dnia, gdy wielki, chłodny język Kazana przejechał po
jego pyszczku. W ciągu tych paru sekund przyroda dokonała w nim cudownych zmian. Jak dotąd, jego instynkt
nie zbudził się jeszcze w zupełności. Lecz teraz, gdy Kazan wyszedł pozostawiając ich samych, Bari przyzywał
go z powrotem, piszcząc tak właśnie jak dawniej po odejściu matki.
Słońce stało prostopadle nad lasem, gdy po upływie godziny czy dwóch od wizyty Kazana Szara Wilczyca
wymknęła się z pieczary. Pomiędzy gniazdem Bariego a wierzchołkiem wykrotu leżała gruba na czterdzieści
stóp warstwa połamanych i ubitych korzeni i gałęzi, przez którą nie mógł się przedrzeć żaden promień.
Ciemność bynajmniej nie przerażała szczeniaka, gdyż światła w ogóle nie znał. Dzień, nie noc, miał go
przerazić. Na razie jednak, pisnąwszy pod adresem matki, by zaczekała, odważnie podążył jej śladem. Jeśli
Szara Wilczyca usłyszała wołanie
syna, to w każdym razie nie zwróciła żadnej uwagi i chrzęst jej łap na kruchym chruście szybko zamarł w
oddaleniu.
Tym razem Bari nie zatrzymał się przed zwaloną kłodą, grubą na osiem cali, która dotychczas, właśnie w
tym kierunku, zamykała mu świat. Wgramolił się na górę i stoczył na drugą stronę. Dalej była Wielka
Przygoda. Szczeniak dziarsko ruszył jej naprzeciw.
Przebycie pierwszych dwudziestu jardów zajęło mu sporo czasu. Potem dotarł do pnia wypolerowanego
gładko łapami Szarej Wilczycy i Kazana i przystając co metr, by żałośnie wezwać matkę, powędrował
przed siebie. W miarę jak szedł, świat jego zaczął podlegać dziwnym zmianom. Dotąd nie znał nic prócz
czerni. Lecz obecnie ta czerń załamywała się w fantastyczne cienie i kształty. Raz uchwycił nad głową ogniste
lśnienie — błysk słońca — co go tak zaskoczyło, że rozpłaszczył się na pniu i dobre pół minuty leżał bez
ruchu. Później poczłapał znowu. W dole pod nim zaskrzeczał gronostaj. Usłyszał szybki tupot łapek
wiewiórczych i dziwaczne whut, whut, whut, nie przypominające w niczym dźwięków wydawanych
kiedykolwiek przez Szarą Wilczycę.
Pień nie był już gładki, lecz chropowaty, i wiódł go w górę, coraz wyżej, pomiędzy splątane gałęzie, i stając
się jednocześnie coraz węższy. Bari zaskomlił. M Wrażliwy nosek na próżno usiłował pochwycić ciepłą I
woń matki. Raptem pośliznął się i upadł. Czując; że traci równowagę, wrzasnął przenikliwie. Musiał się |
poprzednio wgramolić wysoko, gdyż upadek był jak aia niego poważny. Miękkie ciałko, lecąc, obijało
się to o jeden, to o drugi konar i gdy wreszcie bęcnął o ziemię, tchu mu brakło. Jednak prędko stanął na |
czterech drżących łapkach i zamrugał ślepkami. Nowa groza przykuła go do miejsca. Świat podległ szalonej
zmianie. Był morzem światła. Gdziekolwiek spojrzał, widział dziwaczne rzeczy. Lecz najbardziej
przerażało go słońce. Dało mu pierwsze wrażenie ognia. Uczuł ostry ból oczu. Gotów już był umknąć
w przyjazny mrok wykrotu, ale w tej samej chwili zza stosu zwalonych drzew wyszła Szara Wilczyca w
towarzystwie Kazana. Radośnie upieściła syna pyskiem, a Kazan psim zwyczajem jął machać ogonem. Bari
miał odziedziczyć tą psią cechę. Jakkolwiek pół wilk, stale miał wymachiwać ogonem na znak zadowolenia.
Usiłował nawet uczynić to teraz. Być może Kazan zauważył próbę, gdyż przysiadłszy na zadzie szczeknął z
aprobatą.
A może po prostu mówił do Szarej Wilczycy:
„No, nareszcie nasz bąk wylazł z tej jamy” Dla Bariego był to dzień niezmiernie ważny. Odnalazł ojca i świat.
BITWA
A był to cudowny świat, pełen wielkiej ciszy, zamieszkały jedynie przez istoty leśne. Najbliższa faktoria
leżała o dobre sto mil, a najbliższe miasto o prawie trzysta mil na południe.
Przed dwoma laty Tusoo, traper z plemienia Cree, nazwał te strony swoją ziemią. Otrzymał ją, zgodnie z
prawem puszczy, w spadku po długiej linii przodków. Lecz Tusoo, ostatni ze swego wymierającego rodu,
zginął od ospy, a żona i dzieci zginęły razem z nim. Odtąd ludzka stopa nie dotknęła przetartych przezeń
ścieżek. Rysie się rozmnożyły. Karibu 2 i łosie rosły bezpieczne od kul. Bobry bez przeszkód budowały swe
żeremia 3 . Tropy czarnego niedźwiedzia krzyżowały się równie gęsto jak dalej na południu tropy jeleni i łań.
Gdzie ongi żelaza.i trutki Indianina trzebiły stada wilcze, teraz płowe mohekuns mogły hulać bezkarnie.
Gdy zgasło słońce tego pięknego dnia, zjawił się księżyc i gwiazdy pierwszej
prawdziwej nocy Bariago. A była to śliczna noc.
Czerwony księżyc w pełń' żeglował ponad knieją zalewając ziemię innym rodzajem
światła, zdaniem Bariego, miększym i piękniejszym. Wilk odzywał się w nim gwałtownie, po-| wodując ostry
niepokój. Dniem drzemał na słonecznej spiekocie, lecz w lśnieniu miesiąca nie mógł usnąć. Węszył nerwowo
wokół Szarej Wilczycy. Samka] leżała płasko na brzuchu, z kształtną głową czujniej uniesioną, nasłuchując
tęsknie dźwięków nocy, \c oczekiwaniu zewu Kazana, który wymknął się n| łowy.
Podczas wałęsania się wokół wykrotu Bari z póŁ tuzina razy słyszał nad głową miękki trzepot i raz,« czy
dwa dostrzegł siwe cienie szybko mknące w po->H wietrzu. Były to wielkie północne sowy, zniżające lot, § by
mu się przyjrzeć, i gdyby zamiast wilczkiem był ' królikiem, jego pierwsza noc na swobodzie stałaby się
zarazem ostatnią. Gdyż w przeciwieństwie do królika — Wapoos, Bari nie grzeszył nadmierną
ostrożnością. Szara Wilczyca nie pilnowała go również zbyt zazdrośnie. Instynkt mówił jej, że w tych lasach, z
wyjątkiem człowieka, nie istnieje dla Bariego prawdziwe niebezpieczeństwo. W żyłach miał i krew wilczą.
Polował na wszystkie dzikie stworzenia, natomiast żadne z nich, skrzydlate czy czworonożne, | nie uważało go
za pożądane mięso.
Bari wyczuwał to na swój sposób. Nie bał się sów. nie trwożyły go ich dziwaczne, mrożące krew w żyłach
wrzaski, rzucane z czarnych wierzchołków sosen. Lecz raz lęk się w nim ozwał i co prędzej uciekł do matki.
Stało się to, gdy jeden ze skrzydlatych myśliwych powietrza runął na dół na śnieżnego królika. Skrzek agonii
972224946.003.png
nieszczęsnego skazańca sprawił, że serce Bariego zakołatało. W tym krzyku odczuł bliskość śmierci, zawsze
obecnej tragedii puszcz. . Tejże nocy uczuł ją po raz wtóry, gdy ciasno przytulony do matki nasłuchiwał
zewu wilczej zgrai mknącej po ciepłym tropie młodego samca karibu
A znaczenie tego wszystkiego i dziki dreszcz tycb snraw pojął o szarym brzasku, skoro wrócił Kazan niosąc w
pysku olbrzymiego królika wierzgającego jeszcze w kurczowych podrygach.
Był to szczytowy punkt pierwszej fazy edukacji Bariego. Można było sądzić, że Szara Wilczyca i Kazan
ułożyli wszystko z góry, by dać synowi praktyczną lekcię mordu. Ledwie Kazan rzucił zdobycz, Bari zbliżył
się ostrożnie. Wapoos miał przetrącony grzbiet. Okrągłe oczy zaszły mu bielmem; nie czuł już bólu, lecz dla
Bariego, gdy zanurzał kły w gęstą turzycę na piersi, królik był stanowczo pełen życia. Zęby nie doszły do
mięsa. Ze szczenięcą pasją Bari rwał i szarpał. Pewien był, że zabija. Czuł przedśmiertne konwulsje ofiary.
Słyszał ostatnie, nierówne oddechy opuszczające ciepłe ciało, więc warczał i darł, aż ostatecznie odleciał w tył,
z pyskiem pełnym sierści. Gdy wrócił do ataku, Wapoos skonał na dobre, lecz Bari obrabiał go dalej z jednaką
zaciekłością, nim Szara Wilczyca ostrymi kłami nie rozdarła zdobyczy na części. Po czym rozpoczęła się uczta.
.
W ten sposób Bari zrozumiał, że jeść, znaczy zabijać, a w miarę jak mijały dalsze dnie i noce, rósł w nim
szybko głód mięsa. Pod tym względem był prawdziwym wilkiem. Po Kazanie odziedziczył inne, wybitniejsze
cechy. Był wspaniale czarny, co później miało mu zyskać miano „Kusketa Mohekun" — Czarny Wilk. Na
piersi miał białą gwiazdę. Na prawym uchu białe znamię. Ogon w szóstym tygodniu życia Bariego puszył się i
wisiał nisko. Była to iście wilcza kita. Uszy wziął po matce: krótkie, spiczaste, zawsze ruchliwe. Barki
zapowiadały się wspaniale, na wzór barków Kazana; na ogół przypominał pociągowego psa, różniąc się tylko
tym, że zawsze stał bokiem do miejsca czy przedmiotu, który obserwował.
To znowu była cecha wilcza, gdyż pies zwraca się stale frontem do obiektu głównego zainteresowania.
Pewnej jasnej nocy, gdy szczeniak miał dwa miesiące, a na niebie usianym gwiazdami wisiał czerwony
księżyc — tak wielki, że zdawał się dotykać wierzchołków sosen — Bari, siadłszy na zadzie, zawył. Była to
pierwsza próba. Lecz ton głosu wykluczał wszelkie wątpliwości. To był zew wilczy. Ale w chwilę później Bari,
przemknąwszy do Kazana, niby zawstydzony własnym czynem, machał puszystą kitą w niezaprzeczenie
pokorny sposób. Gdyby Tusoo, nieżyjący traper indiański, mógł go w tej chwili zobaczyć, osądziłby go podług
tego ruchu. Rozchwiany ogon świadczył, iż w głębi serca i w głębi duszy — jeśli miał duszę — Bari był psem.
Jeszcze inna cecha mogłaby ustalić pogląd Tusoo na Bariego. Dwumiesięczne szczenię wilcze nie myśli już
o zabawach. Jest nieodłączną częścią dziczy i poluje na stworzenia mniejsze i słabsze od siebie. Tymczasem
Bari ciągle jeszcze baraszkował.
W swych wycieczkach nie odbiegł nigdy dalej niż po strumień, czyli o jakieś sto jardów od wykrotu i matki.
Pomagał rozszarpywać wiele martwych i konających królików i wierzył, jeśli w ogóle się nad tym
kiedykolwiek zastanawiał, że jest strasznie odważny i' dziki. Lecz dopiero w dziesiątym tygodniu życia poczuł
rycerskie ostrogi i stoczył swój pierwszy wielki bój z młodą sową.
Fakt, że Uhumisiu, wielka śnieżna sowa, uwiła gniazdo w złamanym pniu opodal wykrotu, zmienić miał
całkowicie bieg życia Bariego tak właśnie jak kalectwo zmieniło bieg życia Szarej Wilczycy, a kij w dłoni
ludzkiej — życie Kazana. Strumień płynął tuż obok pnia strzaskanego niegdyś przez piorun. Pień ów stał w
cichym, ciemnym ustroniu leśnym, otoczony wyniosłym murem czarnych jodeł, stale — nawet za dnia —
pogrążony w mroku. Bari zbliżał się często do skraju tajemniczej gęstwy, zaglądając w głąb ciekawie i z
rosnącą chętką.
W dniu wielkiej bitwy pokusa stała się wprost nieznośna. Toteż Bari z wolna wkroczył między drzewa,
szybko otwierając ślepka i chwytając uszkami wszelki dźwięk. Serce biło mu przyśpieszonym rytmem. Wokół
już gęstniał mrok. Zapomniał o wykrocie, o Szarej Wilczycy i o Kazanie. Tu czekał nań dreszcz przygód.
Łowił obce głosy, tak delikatne, jakby je powodowały pokryte futrem łapy i puchem porosłe skrzydła. Pod
nogami nie miał ziół ani kwiatów, lecz brunatny dywan z miękkich szpilek. Stąpało się po nich wygodnie i
zupełnie cicho.
Bari oddalił się już o pełne trzysta jardów od wykrętu, gdy mijając gniazdo Uhumisiu wkroczył w zwarte
zarośla młodych jodeł. I tu, na samej jego drodze, siedział — potwór.
Papajuczisiu — młoda sowa — miał zaledwie trzecią część objętości Bariego, lecz wyglądał doprawdy
przerażająco: szczeniakowi zdawało się, że widzi przed sobą sam łeb i oczy. Dotychczas nie spotkał nic po-
dobnego. Kazan nigdy nie przynosił takiego stworzenia — i dobre pół minuty Bari, bez ruchu, przyglądał mu
się badawczo. Papajuczisiu nawet piórem nie drgnął. Lecz gdy Bari ruszył naprzód, ostrożnie, krok za krokiem,
oczy ptaka stały się jeszcze większe, a pióra na głowie napęczniały niby wzburzone wiatrem. Młody
Papajuczisiu pochodził z rodziny dzikich i odważnych zabijaków, toteż nawet Kazan wolałby ominąć ten
najeżony łeb.
Oddaleni zaledwie o dwie stopy, szczeniak i pisklę przyglądali się sobie wzajem. Gdyby Szara Wilczyca
zobaczyła ich w tej chwili, mogłaby powiedzieć Ba-riemu: „Bierz nogi za pas i zmykaj". A Uhumisiu, stara
sowa, powiedziałaby do Papajuczisiu: „Ty mały głuptasku, rozwiń skrzydła i leć".
Lecz dorośli byli nieobecni i bitwa się zaczęła.
Papajuczisiu skoczył pierwszy i Bari wywrócił się z bolesnym szczeknięciem, podczas gdy dziób sowy, jak
rozpalona śruba, ściskał mu sam koniuszek nosa. Ten wrzask bólu i zdumienia był pierwszym i ostatnim
głosem wydanym przez Bariego w czasie wałki. Przemówił w nim wilk; ponad wszystko inne górowała
wściekłość i chęć mordu.
Papajuczisiu, nie puszczając wroga, syczał dziwacznie; Bari tarzając się po ziemi i usiłując się wyswobodzić;
warczał nienawistnie i kłapał zębami.
Dobrą minutę był bezwładny i bezbronny. Potem sowa uwikłała się w niskich chaszczach i dziób jej ześliznął
się z nosa szczeniaka urywając drobny skrawek mięsa. Bari mógł wtedy umknąć, lecz zamiast ratować się
972224946.004.png
ucieczką, błyskawicznie skoczył na ptaka. Papajuczisiu bęcnął na grzbiet, a wilczek zanurzył w jego piersi zęby
jak igiełki. Zupełnie jakby usiłował ugryźć poduszkę, tak gęsto rosły pierze i puch. Zanurzał jednak kły coraz
głębiej i właśnie gdy już zaczynał dobierać się do skóry sowy, Papajuczisiu, bijący dziobem nieco na oślep — a
za każdym uderzeniem dziób jego zamykał się z metalicznym szczękiem — złapał szczeniaka za ucho. Ból był
okropny i Bari wytężył całą energię, byle wreszcie przebić puchowy pancerz. Splątani ze sobą, przetoczyli się
między karłowatą sośniną poza krawędź parowu, którego dnem płynął strumień, i zlecieli po stromym brzegu w
dół. Podskakując i obijając się o nierówności, Bari rozluźnił chwyt. Natomiast Papajuczisiu trzymał mocno.
Nos Bariego krwawił; miał wrażenie, że wyrywają mu ucho ze łba. Na domiar złego w tej przykrej dla
szczeniaka chwili świeżo zbudzony instynkt doradził sowie użycie skrzydeł jako jeszcze jednej broni. Otóż
sowa dopiero wtedy walczy prawdziwie, gdy posługuje się skrzydłami. Z radosnym sykiem Papajuczisiu począł
tłuc wroga tak gwałtownie i prędko, że Bari doznał zawrotu głowy. Był zmuszony zamknąć oczy i na oślep
tylko usiłował chwytać kłami. Po raz pierwszy od początku bitwy miał ochotę uciec. Próbował się wyrwać
odpychając ptaka łapami, jednak Papajuczisiu, powolnie myślący, ale chwalebnej trwałoś-
ci przekonań, uczepił się ucha szczeniaka niby przeznaczenie.
W tej krytycznej chwili, gdy zrozumienie klęski przenikało już umysł Bariego, ocalił go przypadek. Kły jego
zamknęły się na jednej z nóg sowy. Papa-juczisiu wydał rozpaczliwy skrzek. Ucho było wreszcie wolne i Bari
z triumfem a złośliwie szarpnął nogę ptaka.
Podniecony w;alką, nie słyszał szumu bystrego nurtu tuż pod sobą i raptem szczeniak i sowa, ześliznąwszy
się przez krawędź głazu, runęli w wodę, a chłodny prąd wezbrannego deszczem strumyka zdławił ostatni syk i
ostatnie warknięcie dwóch małych zabijaków.
STRASZLIWE PRZYGODY
Dla Papajuczisiu po pierwszym łyku wody strumień stał się niemal równie bezpieczny jak powietrze, gdyż
pożeglował wnet z prądem, z lekkością mewy, dziwując się w swej wielkiej, wolno myślącej głowie, dlaczego
leci tak szybko i wygodnie bez żadnego ze swej strony wysiłku.
Dla Bariego rzecz miała się zupełnie inaczej. Poszedł na dno niemal jak kamień. Gwałtowny ryk napełnił mu
uszy; było ciemno, duszno, okropnie. Silny prąd miotał szczeniakiem i przewracał go. Około dwudziestu stóp
płynął pod wodą. Potem wypłynął na powierzchnię i rozpaczliwie zaczął wiosłować łapkami. Mało mu to
pomogło. Zdołał zaledwie parę razy mrugnąć ślepkami i złapać łyk powietrza. Porwał go znowu rwący nurt,
pędził więc niby wyścigowy rumak środkiem dwóch zwalonych pni, tak iż na przestrzeni następnych
dwudziestu stóp najbys-trzejsze oko nie zdołałoby wypatrzyć Bariego. Wynurzył się wreszcie na skraju
pofałdowanej łachy, gdzie strumień tworzył coś na kształt miniaturowych progów; dobre sześćdziesiąt jardów
podskakiwał, odbijany to tu, to tam jak kosmata piłka. Stamtąd trafił do głębokiej i chłodnej krynicy i
wreszcie, półmar-twy, mógł wyłeźć na żwirową wydmę.
Tu Bari dłuższy czas przeleżał w powodzi słońca, j Ucho mu dolegało, a nos palił, jakby go do ognia
wetknął. Łapy i całe ciało miał obolałe i gdy podreptał ostatecznie przez wydmę, był najbardziej pożałowania
godnym szczeniakiem na ziemi. Ponadto całkowicie stracił orientację. Próżno rozglądał się szukając znajomych
widoków, czegoś, co by go mogło zaprowadzić do domu. Wszystko dokoła było obce. Nie wiedział, że woda
wyrzuciła go na przeciwległy brzeg strumienia i że chcąc dotrzeć do wykrotu, mu-j siałby przeciąć jego
łożysko. Pisnął, nie podnosząc jednak zbytnio głosu. Szara Wilczyca mogłaby usłyszeć jego szczekanie, wykrot
bowiem nie leżał dalej niż o dwieście pięćdziesiąt jardów w górę prądu, ale wilcza krew skłaniała Bariego do
milczenia.
Pilnując brzegu ruszył w dół strumyka. W ten sposób odwrócił się od wykrotu i każdy krok oddalał go od
domu coraz bardziej. Co chwilę przystawał na-1 słuchując. Las gęstniał. Nabierał głębszych cieni i ta-
jemniczości. Jego milczenie napawało trwogą. Po upływie pół godziny Bariego byłby nawet ucieszył widok
Papajuczisiu. Już by się z nim nie bił, a tylko zagadnął o powrotną drogę do domu.
Bari znajdował się właśnie o trzy ćwierci mili od wykrotu, gdy trafił na miejsce, gdzie strumień dzielił się na
dwa ramiona. Nie miał innego wyboru, jak dążyć wzdłuż koryta skręcającego nieco na po-łudnio-wschód. Ta
rzeczułka nie płynęła wartko. Brakło jej lśniących mielizn i skał, wokół których nurt pienił się i pluskał. Toń
ciemniała na równi z lasem. Była cicha i głęboka. Bari bezwiednie zanurzał się coraz dalej w głąb niegdyś
łowieckiego rejonu trapera Tusoo. Odkąd Tusoo umarł, nikt tuj nie polował, z wyjątkiem wilków. Szara
Wilczyca i Kazan nie zapuszczali się w tę stronę rzeczki, a i same wilki wolały raczej bardziej otwarte
przestrzenie.
Bari znalazł się raptem nad głębokim, ciemnym gtawem, w którym woda leżała spokojnie jak oliwa, i serce
omal mu nie wyskoczyło z piersi, gdy wielkie, gładkie, lśniące stworzenie, wychyliwszy się niemal tuż spod
jego nosa, z donośnym chrupnięciem dało nurka w toń. Była to wydra — Nekik.
Nekik nie wiedział nic o obecności szczeniaka i w następnej chwili jego małżonka, Napanekik, wypłynęła
spośród czarnych cieni, a za nią żeglowały trzy małe wydrzątka pozostawiając na oleistej wodzie błyszczące
pasy. Teraz Bari zapomniał na chwilę o tym, że się zgubił. Nekik znikł pod powierzchnią i wynurzył się raptem
spod brzucha swej połowicy z taką siłą, że do połowy uniósł ją w powietrze. Momentalnie znowu dał nurka, a
Napanekik zajadle ruszyła w pogoń.
Bari nie podejrzewał, że wydry po prostu się bawią. Dwa małe wydrzątka napadły właśnie trzeciego bębna, a
ten zdawał się rozpaczliwie bronie. Bari zapomniał się i szczeknął. Wydry błyskawicznie znikły. Jeszcze parę
minut po wodzie stawu przechodziły fale i kręgi, aż wreszcie toń stała się znów gładka i spokojna. Po krótkim
czasie Bari cofnął się w krzaki i poszedł dalej.
Dochodziła dopiero trzecia po południu. Zmierzch jednak zapadał szybko, a nieokreślony lęk dodawał
chyżosci łapkom Bariego. Zatrzymywał się bardzo rzadko, nasłuchując pilnie, i właśnie w czasie jednego z
972224946.005.png
takich postojów usłyszał dźwięk, na który odpowiedział radosnym skomleniem.
Było to dobiegające go gdzieś od przodu, dalekie wycie wilcze.
Bari nie myślał o wilkach, tylko o Kazanie, toteż skoczył w las i gnał poty, aż mu tchu zbrakło. Potem stanął
i długi czas nasłuchiwał, lecz wycie nie powtórzyło się. Natomiast od zachodu przetoczył się głęboki, donośny
grzmot. Pomiędzy szczytami drzew przemknęła jaskrawa błyskawica. Burzę poprzedzał żałosny szept wiatru.
Grzmot zbliżał się. Nowa błyskawica jakby szukała Bariego pod nawisłymi gałęziami chojaków, gdzie się
schronił, cały drżący.
To była jego druga burza. Pierwsza przeraziła go tak okropnie, że czym prędzej zaczołgał się w głąb
wykrotu. Najlepszym schronieniem., jakie mógł znaleźć obecnie, była jama pod dużym korzeniem, gdzie się
też schował popłakując cicho. Tęsknił do matki, do domu, do czegoś miękkiego i bezpiecznego, w co by się
można mocno wtulić. Zawodził żałośnie, podczas gdy nad lasem rozpętał się huragan. Bari nigdy dotąd nie
słyszał podobnego hałasu ani też nigdy nie widział tak ognistych błyskawic jak podczas tej czerwcowej ulewy.
Miał wrażenie, że cały świat płonie,: a ziemia trzęsie się i drży od łoskotu gromów.
Przestał płakać i skulił się, jak mógł, pod korzeniem częściowo chroniącym od deszczu, którego stru-' gi,
lecąc z wysoka, cięły niby bicze. Ściemniło się, tak dalece, że w przerwie między jedną błyskawicą a drugą
nie mógł dojrzeć pobliskich pni.
O kilkanaście metrów od Bariego stało uschłe drzewo majaczące na tle ognistych smug niby okropne widmo;
zdało się wyciągać do błyskawic powyginane ramiona zapytując tym gestem, czy która ośmieli się i uderzyć.
Wreszcie jedna je trafiła. Błękitny jęzor trzeszczącego płomienia przeleciał po martwym pniu, a skoro)
dotknął ziemi, huknął ogłuszający grzmot. Masywny pień zatrząsł się i runął jak podcięty toporem. Padł tak
blisko szczeniaka, że trysnęła nań ziemia, więc Bari l szczeknął rozpaczliwie i usiłował głębiej zanurzyć się w
płytką jamę.
Wraz z zagładą starego drzewa wyczerpała się furia burzy. Grzmot pognał na południo-wschód z turkotem
jakby tysięcy naładowanych wozów, a za nim poszły błyskawice. Tylko deszcz lał bezustannie. Jamka Bariego
nasiąkła wodą, a on sam, przemoczony do kości, szczękając zębami, czekał, co dalej będzie.
Czekał długo. Nim deszcz ustał i niebo się rozjaśniło, nastąpiła noc. Gdyby Bari
wytknął głowę spod korzenia i uniósł nos do góry, mógłby dojrzeć gwiazdy poprzez igliwie. Ale szczeniak kulił
się wciąż na dnie swego schronu. Mijała godzina za godziną. Wyczerpany, na pół zatopiony, obolały i głodny
— ani się ruszył. Wreszcie ogarnął go niespokojny sen, w którym raz po raz, tęsknie płacząc, wołał matki. Gdy
wreszcie ośmielił się wyjść z ukrycia, był ranek i świeciło słońce.
Na razie Bari ledwo mógł ustać. Miał kurcze w łapkach, wszystkie kości były jakby wykręcone. Ucho, na
którym zakrzepła krew, zesztywniało zupełnie, a gdy próbował zmarszczyć skaleczony nos, mimo woli
szczeknął z bólu. Jeśli to w ogóle było możliwe, wyglądał jeszcze gorzej, niż się czuł. Błoto zalepiało mu pierś;
był cały uwalany i brudny. Wczoraj tłusty i lśniący, szczeniak zmienił się w chude, nędzne stworzenie. Głód
doskwierał mu potężnie. Dotychczas nie wiedział w ogóle, co znaczy prawdziwy głód.
Gdy ruszył dalej w tym kierunku co wczoraj, człapał ponuro i bez zapału. Łepek i uszki nie były już czujnie
uniesione ku górze, a zainteresowanie światem znikło. Nie tylko głód go męczył, pragnął przede wszystkim
obecności matki. Tęsknił do niej jak nigdy przedtem. Chciał przytulić do jej boku drżące ciałko, uczuć ciepłą
pieszczotę języka i usłyszeć łagodne matczyne skomlenie. Do szczęścia potrzebny był mu Kazan, głęboki
szary wykrot i ten kawał błękitu nieba uwieszony tuż ponad nim. Wędrując brzegiem strumyka, popłakiwał w
swym osamotnieniu niby rozżalone dziecko.
Po pewnym czasie las zrzedł i to dodało Bariemu animuszu. Poza tym ciepło łagodziło ból fizyczny.
Natomiast ; głód doskwierał coraz silniej. Dotychczas w sprawach jedzenia szczeniak polegał w zupełności na
Kazanie i Szarej Wilczycy. Rodzice przedłużyli mu sztucznie okres niemowlęctwa. Winne temu było
kalectwo samki, która od urodzenia Bariego nigdy nie chodziła na dalsze łowy. Naturalnym biegiem rze-
czy Bari trzymał się boku matki, choć nieraz miał ochotę towarzyszyć ojcu.
Obecnie przyroda miała wiele do roboty, chcąc te błędy naprawić. Usiłowała też dać Bariemu do zro-
zumienia, iż nadszedł czas, gdy sam musi się zatroszczyć o swoje jadło. Ten fakt z wolna, lecz uparcie
przenikał do mózgu szczeniaka, aż zaczął wspominać drobne raczki chwytane na kamiennej tamie opodal
wykrotu. Pamiętał również znalezione nad brzegiem otwarte małże i łakome kąski dobywane z wnętrza
muszli. Ogarnęło go nowe podniecenie. Bari stał się raptem myśliwym.
Las rzedł i jednocześnie strumień stawał się płytszy. Płynął znów po piaszczystych łachach i drobnych
kamiennych mieliznach, wokół których Bari począł gorliwie węszyć. Dłuższy czas bez skutku. Rzadkie raki,
widziane z dala, były wyjątkowo zwinne i nie- ) dostępne, a muszle tak mocno zamknięte, że nawet potężne
szczęki Kazana zmiażdżyłyby je z trudem. { Dochodziła dwunasta, gdy Bari złowił pierwszego raka,
długości mniej więcej ludzkiego palca. Pożarł go łapczywie. Smak jadła dodał mu odwagi. Po południu
schwytał jeszcze dwa skorupiaki. O zmierzchu niemal wypłoszył z trawy młodego zająca. Mógłby go schwytać,
gdyby był o miesiąc starszy. Głód dokuczał mu nadal, gdyż trzy raki na całą dobę sta-* nowiły dla czczego
żołądka marne pożywienie.
Wraz z nadejściem nocy Bariego znów osaczyły] i trwoga i samotność. Nim zmierzch się skończył, szcze-:
niak znalazł sobie schronienie; tym razem pod wielką skałą, na ciepłym, miękkim piasku. Od miejsca walki z
sową uszedł spory szmat drogi. Znajdował się o osiem do dziewięciu mil od rodzinnego gniazda.
Z tyłu i z boków skały rósł ciemny bór; od przodu leżała otwarta przestrzeń. Gdy wstał księżyc, Bari mógł
widzieć strugi wody pomarszczone niby srebrna łuska, w świetle prawie tak jasnym jak światło dzienne. Od
kryjówki aż do samego brzegu biegło szerokie pasmo białego piachu. Na ten piasek w pół godziny później
wkroczył wielki, czarny niedźwiedź.
Zanim Bari podpatrzył igrające w wodzie wydry, jego znajomość istot leśnych ograniczała się do stworzeń
własnego gatunku, prócz królików, sów i drobnych ptaków. Wydry się nie uląkł, gdyż wciąż jeszcze mierzył
972224946.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin