Forbes Colin - Syndykat zbrodni.pdf

(2720 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
855753135.001.png
855753135.002.png
ROZDZIAŁ 1
Śmiertelna gra rozpoczęła się. Dochodziła północ, Jules Beaurain
ruszył przez Grande Place. Szedł na pozór swobodnie, ale czujnie
rozglądał się na wszystkie strony, z napięciem obserwując okna,
dachy i podcienia bram w poszukiwaniu najmniejszego ruchu.
- Nie podoba mi się ten pomysł - ostrzegał go sierżant Henderson. -
Ich najlepsi snajperzy mogą walić do pana jak do siedzącej kaczki.
- Nie siedzącej, tylko w ruchu - zaprotestował Beaurain i dodał: -
Wzdłuż całej trasy rozstawisz swoich ludzi.
- Nie mogę zagwarantować, że wypatrzą go wcześniej niż on pana -
nie ustępował Szkot. - Dużo nie trzeba, wystarczy jedna kula...
- Nie ma o czym mówić, Jock - uciął Beaurain. - Musimy to
przeprowadzić. Uprzedź swoich chłopców, że chcę go mieć żywego.
Właśnie rozpoczęli tę akcję. Ciepłej czerwcowej nocy Bruksela
wydawała się niemal zupełnie wyludniona. Tylko na obrzeżach placu
stało kilku turystów, którzy jeszcze nie mieli ochoty iść do łóżek, a nie
bardzo wiedzieli, co ze sobą począć. Beaurain zmierzał ku
przeciwległej, zaciemnionej stronie placu. Miał czterdzieści lat, pięć
stóp i dziesięć cali wzrostu, ciemne brwi i gęste włosy, zaczesane do
tyłu nad wysokim czołem; w jego postawie było coś wojskowego, a
wrażenie to potęgowały silnie zarysowane szczęki i krótko
przystrzyżony wąs.
Pochodził z Liege, jego matka była Angielką, ojciec Belgiem. W wieku
trzydziestu siedmiu lat doszedł do stopnia nadinspektora belgijskiej
policji, kierującego pionem do walki z terroryzmem. Rok później,
kiedy jego żona, Julie, dostała się w ogień terrorystów próbujących
porwać samolot na lotnisku w Atenach i zginęła na miejscu, wycofał
się z pracy w policji. Wtedy stworzył Teleskop.
W jednym z okien drgnęły zasłony. Trzecie piętro, znakomity punkt
strzelecki. Rozsunęły się do końca. Jakiś mężczyzna w samej
kamizelce wychylił się przez okno, oparł łokciami o parapet i powiódł
spojrzeniem po placu. Beaurain stracił zainteresowanie jego osobą.
Okno było oświetlone, sylwetka mężczyzny wyraźnie rysowała się na
jasnym tle. Żaden zawodowiec nie popełniłby takiego błędu.
Po raz trzeci pokonywał tę drogę i po raz trzeci o tej samej porze.
Przedtem zmieniał zawsze zarówno trasę, jak i godzinę przejścia. Był
to jedyny sposób na przeżycie, jeśli Syndykat postawił na kimś
krzyżyk. Przystanął u wylotu rue des Bouchers, wąskiej, brukowanej
uliczki, pełznącej pod górę od rozległej, otwartej przestrzeni placu.
Potwornie chciało mu się palić.
- Żadnych papierosów - ostrzegał go Henderson. - To bardzo ułatwia
strzał z większej odległości. A nam chodzi o to, żeby mu sprawę
utrudnić, zmusić, żeby podszedł jak najbliżej...
Po raz ostatni obejrzał się przez ramię. Turyści są zupełnie
nieszkodliwi, stwierdził i wzruszywszy ramionami zapuścił się w rue
des Bouchers. Instynkt podpowiadał mu, że atak nastąpi właśnie w
tym wąskim zaułku. Wiodło od niego kilka dogodnych dróg ucieczki -
przecznic, podwórek, przejść między domami.
- Niech pan się trzyma cienia - mówił Henderson. - Trudniej mu
będzie celować...
Dbając o miarowość kroku, zaczął piąć się uliczką w górę. W
strategicznych punktach wzdłuż całej trasy Henderson rozstawił
dwudziestu swoich ludzi. Jednych na poziomie ulicy, innych w
górnych oknach z widokiem na obie strony. Kilku na pewno
obstawiało dachy. I jeszcze gdzieś tutaj musiał mieć swój punkt
dowodzenia, umożliwiający łączność za pomocą walkie-talkie ze
wszystkimi członkami oddziału. W tym momencie, kilkanaście
metrów w przodzie, pojawił się jakiś pijaczyna. Szedł powolnym,
chwiejnym krokiem w stronę Beauraina, podśpiewując sobie coś pod
nosem. Przystanął, oparł się o ścianę i podniósł do ust butelkę - lewą
ręką. To był Stig Palme, jeden z chłopców Hendersona. Prawą rękę
zostawił sobie wolną, by w każdej chwili móc chwycić za broń. Kiedy
Belg go mijał, stał nadal oparty o ścianę. Schemat obstawy zaczynał
się klarować. Palme stanowił dodatkowy odwód, miał zawrócić i
zataczając się podążyć za Beaurainem jako osłona tyłów. Pozostawał
jeszcze jeden problem - było zbyt jasno.
Noc była bardzo ciepła, przez otwarte okna dobiegała paplanina znad
zastawionych kolacją stołów, śmiech kobiet i brzęk szkła. Na ulicę
padały jasne smugi światła. Nie miał innego wyjścia, musiał je
przecinać - sunący wolno cel strzelniczy.
Miał na sobie zwykła ciemną koszulkę polo. granatowe spodnie i buty
na kauczukowej podeszwie. Marynarkę przerzucił przez lewą rękę. I
wtedy ujrzał coś, co go poważnie zaniepokoiło.
Nieco z przodu, przy skrzyżowaniu z pierwszą przecznicą, stała kryta
półciężarówka. W poprzek jej tylnych drzwiczek biegł wielki biały
napis Masarz. Każda połowa drzwiczek miała u samej góry okrągłe
okienko przypominające iluminator. Dlaczego zakładał, że Syndykat
wysłał tylko jednego człowieka? A jeśli otoczyli jego trasę całą grupą,
której zadaniem było precyzyjnie naprowadzić mordercę na cel? A
przede wszystkim, kto o tej porze odbiera dostawę mięsa? Coś otarło
mu się o nogę.
Nie podskoczył, nie zatrzymał się. Spojrzał w dół. Tłusty kocur jeszcze
raz otarł się o niego i potruchtał do przodu, wymachując kila ogona
jak proporcem i przystając co kilka kroków, jakby sprawdzając, czy
Beaurain gdzieś się nie zapodział. Mijając wylot jakiejś bocznej
uliczki. Beaurain dostrzegł parę kochanków, splecionych w uścisku.
To też mógłby być świetny kamuflaż dla strzelca. Żeby tak ten Palme,
którego śpiew ledwie do niego docierał, był choć trochę bliżej. Ale
para nawet nie drgnęła aż do chwili, kiedy stracił ja z oczu. A teraz już
za późno na cokolwiek. Jeśli to oni, Palme będzie musiał jakoś sobie z
nimi poradzić. Wzrok Beauraina przykuły okienka w tylnych
drzwiczkach furgonetki. Przeciwnik mógł spokojnie go śledzić, gdy
tymczasem on cały czas musiał obserwować wszystko naraz - i
półciężarówkę, i wyloty ulic, i skrzyżowania, i okna nad restauracjami.
Nagle wszystko rozegrało się właśnie tak: jak to zupełnie wykluczali.
Morderca wybrał bezpośrednie podejście. Pojawił się nie wiadomo
skąd na rogu ulicy, tuż obok półciężarówki, niski, mocno zbudowany,
w lekkim płaszczu przeciwdeszczowym, i obiema rękami zaczął
podnosić na wysokość oczu wielkiego Lugera z lufa paskudnie
pogrubioną nakręconym tłumikiem.
Beaurain zdołał tylko kątem oka dostrzec jego twarz - nalaną, o
zimnych oczach - gdyż w tej samej chwili odrzucał już marynarkę i
padał na bruk, turlając się zwinnie w bok. Zabójca miał dwa wyjścia:
przesunąć broń poziomym łukiem i zniżyć ją na cel albo najpierw ją
zniżyć, a dopiero potem przesunąć w bok. Wybrał to drugie. I popełnił
błąd. Podarował w ten sposób Beaurainowi dwie dodatkowe sekundy.
Unosząc w górę pistolet gazowy, trzymany dotychczas pod
marynarką, Beaurain jednym płynnym ruchem wycelował i strzelił.
Pocisk trafił niedoszłego mordercę w pierś, eksplodował i zasnuł mu
gazem całą twarz. W tej samej chwili drzwiczki furgonetki odskoczyły
na boki. Henderson jednym susem znalazł się przy napastniku.
Obiema dłońmi chwycił za rękę, w której trzymał broń, i potężnym
szarpnięciem wykręcił ją w górę i do tyłu. Rozległ się stłumiony
chrzęst. Mężczyzna otworzył usta do krzyku.
Palme w osłupiającym tempie znalazł się tuż obok. Zaciśniętą pięścią
Zgłoś jeśli naruszono regulamin