Dziesiec dni na karuzeli - Zenon Galuszka.pdf

(772 KB) Pobierz
ZENON GAŁUSZKA
DZIESIĘĆ DNI NA KARUZELI
I
Ten największy, brodaty, stanął w rozkroku, podparł się rękami pod boki i
zaczął wykrzykiwać gardłowo:
- Raz! Dwa! Raz! Dwa...
Pozostali, stojąc w kręgu; splunęli w dłonie, chwycili młoty i w rytmie
wykrzykiwanej komendy zaczęli walić w moją cholernie akustyczną głowę.
Tempo wzrastało.
Założyłbym się o sto do jednego, że szło im o jakiś nowy, zwariowany rekord.
Kiedy szybkość uderzeń dorównała ich sile, dobiegł do mnie rozfalowany głos,
który rósł, potężniał, aż wreszcie ryknął basem tuż przy moim uchu:
- Hej, ty! Wstawaj!
Leniwie otworzyłem oko. Niewyraźny cień na tle jasnej ściany pochylił się do
przodu.
- Hej, ty! - bas stawał się coraz głośniejszy i jakby bardziej realny. I jeszcze
jedno. Ja już go gdzieś dyszałem.
Z dużym wysiłkiem otworzyłem drugie oko i ukazała się całkiem wyraźnie,
przybliżona do mojej, twarz poorana bruzdami i dziobami, a należąca bez
wątpienia do faceta, który wczoraj niezbyt delikatnie pogłaskał mnie po głowie.
Małe oczka nieokreślonego bliżej koloru, osadzone blisko siebie, patrzyły z
wyraźną troską o moją kondycję. Widząc, że powoli dochodzę do siebie,
zachichotał i radośnie zatarł ręce.
- Jak się masz, przyjemniaczku? - jego głos przypominał zgrzyt suchej bułki po
metalowej tarce. - Może śniadanko?
Milczałem.
Nie spuszczając ze mnie wzroku sięgnął rękoma do tyłu i wdzięcznym ruchem
kamerdynera, prawdopodobnie podpatrzonym na jakimś trzeciorzędnym filmie,
postawił na beczce, tuż obok mojej głowy, tacę, na której pyszniły się trzy
przypalone grzanki i szklanka soku pomarańczowego. Rozpusta!
Mój kamerdyner o twarzy neandertalczyka wstał, podrapał się po głowie i,
ciągle nerwowo chichocząc, zaczął wspinać się po metalowych kręconych
schodkach ku drzwiom piwnicy.
Przekręcanie klucza w zamku brzmiało zanadto złowieszczo, żeby nastroić
mnie inaczej niż pesymistycznie do życia. Prawdopodobnie już jutro, jeżeli w
ogóle wierzyć słowom uprzejmych gospodarzy, przyjeżdża ich szef i wszystkie
znaki na ziemi i niebie wskazują, że będzie to mój ostatni dzionek na tym, być
może, nie najwspanialszym ze światów.
Westchnąłem. Podciągając się powoli na rękach usiadłem na skrzypiącym
łóżku. Prawdę mówiąc, nie miałem ochoty na jedzenie, ale monotonne burczenie
żołądka przypominało natrętnie, że w ciągu ostatnich dwu dni nie uległem
rozpuście obżarstwa.
Zgrzyt rozgryzanej grzanki zadudnił echem w piwnicy niczym karabinowy
wystrzał. Szybko połknąłem te chrupiące, przypalone podeszwy, a potem
ruchem człowieka, któremu już nigdzie się nie spieszy, otarłem wierzchem dłoni
usta, podłożyłem pod głowę worek ze starymi szmatami i wygodnie ułożyłem
obolałe ciało na materacach cuchnących co najmniej stuletnią stęchlizną.
Zaczął się trzeci dzień mojego pobytu w Wielkim Kraju.
Obgryzając z namaszczeniem paznokieć kciuka, wpatrywałem się w meandry
pęknięć na przeciwległej ścianie. Przez małe okienko umieszczone wysoko w
górze słońce jaskrawą smugą wskoczyło do mojego apartamentu, nadając
przedmiotom ostrzejszych konturów.
Nic się nie zmieniło od chwili, kiedy, niezbyt dobrze rozumiejącego, co się
wokół dzieje, wrzucono mnie do tej celi skazańca. To samo wielkie
przedpotopowe łoże stojące na wprost spiralnych schodów. Obok, po mojej
lewej stronie, ta sama przysadzista beczka przesiąknięta skwaśniałym zapachem
piwa. W przeciwległym kącie te same, albo wydawało mi się tylko, że te same,
sympatyczne szare stworzonka z długimi ogonami, świecąc w mroku bielą
przednich zębów, bawiły się identycznie w berka pośród stert zardzewiałego
żelastwa i worków z cuchnącymi szmatami, Wszystko to, pokryte grubym
kożuchem kurzu, oskarżało gospodarz tego miłego domku, że mniej więcej od
czasów wojny secesy jnej ich zapał do pracy gwałtownie osłabł. Wszystko, poza
pomiętą kopertą,-leżącą od wczoraj koło łóżka.
Zakląłem brzydko. Starając się jak najmniej nadwerężać przewrażliwione po
wczorajszej gimnastyce części mego ciała, podniosłem ją, wypatroszyłem
i,chyba po raz setny przeczytałem umieszczoną na firmowym papierze, z herbem
Nowego Jorku na górze, treść tego tak kiedyś pięknego dla mnie listu.
„S z a n o w n y Pani e !
Mamy zaszczyt zaprosić pana do udziału w jubileuszowej X Międzynarodowej
Wystawie Plastyki Nieprofesjonalnej, która odbędzie się w Museum of Modern
Art w Nowym Jorku w dniach 12 - 25 czerwca 1978 roku. Jednocześnie prosimy
o przywiezienie, bądź przesłanie drogą pocztową na adres Muzeum, kolekcji
Pańskich obrazów, które na Waszym krajowym przeglądzie w Krakowie uzyskały
najwyższą ocenę. Z poważaniem. Przewodniczący Amerykańskiej Komisji
Popierania Sztuki Nieprofesjonalnej. Gran C. Hattan.
Data. Pieczątka. Podpis.”
Znowu zakląłem, brzydko nazywając dzień, w którym otrzymałem
niecodzienną przesyłkę i podchmielonego lis- tonosza, który wręczył mi ją i
zaraz potem wyciągnął rękę. Bezwstydnie i nie do uścisku. Jasne! Faceta, który
otrzymuje pękate listy stamtąd, z tego najwspanialszego kraju pod słońcem, stać
na zafundowanie napoju z pianka.
Ze złością zmiąłem elaborat zamorskiego mecenasa sztuki i rzuciłem w
kierunku, wychylającego się właśnie zza worków, stworzonka.
Po cichym pisku premiującym celny rzut zapadła cisza. Spróbowałem zasnąć,
ale kiedy tylko zamknąłem powieki, zwariowana ruletka wspomnień zawirowąła
przede mną i lśniąca kulka z łoskotem wpadła w czarny rowek z cyfrą 13.
II
Budzik terkotał jak wyjątkowo złośliwa teściowa. Docent stał już przy łóżku,
niecierpliwie przestępował z nogi na nogę i szczekaniem dawał wyraźnie do
zrozumienia, co myśli o moim wywiązywaniu się z obowiązków.
Gniewnie łypnąłem na dywan. Kałuży jeszcze nie było, więc szybko
wskoczyłem w spodnie i, jak zwykle, plątałem się nerwowo w rękawach koszuli,
kiedy zabrzmiał dzwonek. Docent spojrzał pytająco na mnie, ja na budzik. Była
dopiero siódma. Niepewnie, oglądając się jeden na drugiego, ruszyliśmy ku
drzwiom.
Lekko, podobnie jak ja, łysiejący listonosz o znacząco zaczerwienionym nosie
stwierdził raczej niż zapytał:
- Dominik Groszek?
- To ja.
- Pan tu podpisze...
Podpisałem. Włożyłem w żarłoczną jak pirania rękę listonosza dziesięć złotych
i niepewnie obracałem długą białą kopertę z nadrukiem United States of
America i jeszcze paroma interesującymi szczegółami. Skłamałbym mówiąc, że
nie byłem ciekawy zawartości. Byłem.
Rozdarłem kopertę, wyjąłem błyszczącą kartkę papieru i zacząłem gorączkowo
przebiegać wzrokiem drukowane litery, które w miarę czytania tworzyły coraz
piękniejszą treść. Nie wierząc własnym oczom przeczytałem, jeszcze raz,
rozkoszując się cudownie brzmiącymi wyrazami: „wystawa”, „Museum of
Modem Art”, „Zaproszony”...
Do listu dołączony był bilet lotniczy Paryż-Nowy Jork wystawiony na
dziesiątego czerwca; jeszcze kilka broszurek i reklamowych naklejek.
W chwili kiedy zacząłem się zastanawiać, dlaczego pan Gran C. Hattan życzy
sobie, żebym wzniósł się w niebiosa w Paryżu, a nie w Warszawie na przykład,
zobaczyłem kątem oka, że Docent, położywszy uszy po sobie, chyłkiem usiłuje
wymknąć się z pokoju. Podejrzliwie zerknąłem na dywan i spostrzegłem muchę
taplającą się w sporej kałuży. W każdym innym momencie ciężki but goniłby
uciekającego czworonoga, ale teraz byłem zbyt życzliwie nastawiony do całego
świata, aby przejmować się takim drobiazgiem. I zanadto podekscytowany, żeby
rozbijać jajka na patelni. Chwyciłem więc tylko teczkę i wychodząc z domu
urwałem kartkę z kalendarza.
Trzynasty maja - najpiękniejszy dzień mojego życia.
- Cóż pan taki dzisiaj milczący? - w przerwie między siorbaniem herbaty a
wycieraniem nosa zapytał szef i zaraz dodał drwiąco: - Złe notowania na
giełdzie sztuki?
Buchnął śmiech.
Nie zwracając uwagi na jawną prowokację uśmiechnąłem się i postarałem
nadać głosowi wyjątkowo obojętny ton.
- Przeciwnie, przeciwnie... Mam pewną ofertę z Nowego Jorku.
- Co?! - Zwykle opanowany szef z wrażenia omal nie zachłysnął się bladożółtą
cieczą, którą u nas zwykło się nazywać herbatą.
Udałem, że nie zauważam podnoszących się głów, niedbałym ruchem ręki
wyjąłem z kieszeni kopertę i znacząco położyłem na biurku.
Gdyby nawet niezidentyfikowane COŚ z tuzinem sześ- ciogłowych facetów na
pokładzie pojawiło się nagle w naszej szacownej instytucji, nie wywołałoby to
prawdopodobnie aż takiego poruszenia jak ta niepozorna kartka papieru.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin