Bobrowski Johannes - Litewskie klawikordy.txt

(165 KB) Pobierz
Johannes Bobrowski
Litewskie klawikordy
Litauische claviere
tłumaczenie: Anna Linke

ROZDZIAŁ I
Długi, cienki, strzelicie wyprostowany, szczudłowate nogi, krok jednak nader krótki, przy tym zastanawiajšco wymachuje ramieniem, lewym, dla odprężenia to machanie, a znów kapelusz w prawicy, twarz długa, aczkolwiek nikt nie mógłby powiedzieć, co ma wyrażać, roztargnienie, obojętnoć: Gawehn wychodzi na ulicę z otwartego bocznego portalu. Jasne przedpołudnie. Za nim we drzwiach staje inspicjent Szwillus, by w lad za odchodzšcš długš postaciš koncertmistrza rzucić swe zwykłe spostrzeżenia: Ten nic nie widzi, nie słyszy, smyczek w garć, nuty przed nos  i wiat się dokoła skończył, artysta, jak po próbie, tak do domu.
Gawehn, koncertmistrz  czy jak go dotychczas nazywajš, pierwszy skrzypek, jako dawnš głowę kwartetu smyczkowego, cieszšcego się zresztš wówczas dobrš opiniš  doszedł już do przecznicy. Nazywa się Bulwar Filozofów i prowadzi obok fabryki celulozy. Lepiej by było znów skręcić, robi się głono, oto wrota fabryki, jak już dzi było głono w Teatrze Miejskim. Kowal z Marienburga, opera, smyczkuje się swojš partię.
Profesor Voigt zapomniał zeszyty w sali konferencyjnej. Zauważa to, bo zmiarkował: jako za lekko. Nie przestraszył się, ulga, lżej człowiekowi, i teraz wiadomo już, dlaczego, więc z tš ulgš dalej, i z tyloma kartkami po kieszeniach, szczęciem, bo na nich jest wszystko, czego włanie człowiekowi potrzeba, a niemało tego, notatki etymologiczne, listy nazwisk, powypisywane cytaty. Nosi się ubranie niczym szafę: zmienić je to pewnego rodzaju inwentaryzacja: przeglšdanie wszystkich szpargałów, ewentualnie ponowne układanie: wybrane kłać osobno celem odpisu, o, co w tym rodzaju. Tak, to ulga: te pełne kieszenie niosš człowieka.
Pan Gawehn, rzecze Voigt. Dawno już zauważył pana pierwszego skrzypka i steruje ku niemu skrzydlatymi kroki.
Pan Voigt, powiada Gawehn, podchwytuje wytworny ton uczonego, któremu rangi i tytuły muszš się zdawać żenujšce, ma się rozumieć. Czym mogę służyć?
Opera, mówi Voigt i ma w ręku długš białš kartkę, dwa razy doklejonš, jak łatwo dostrzec. Ale takie delikatne pismo, ledwie je widać na tej bieli.
A więc, opera, podejmuje Gawehn z przechylonš głowš, jakby słyszał jakie głosy.
Tedy razem przed siebie ulicš. Ulica szeroka. A na niej rozsiadł się targ garncarski, dzi, przy sobocie. Więc garnki, kamionkowe gary, dzbanki, wazy, doniczki, miski, misy, zielono lub bršzowo polewane, lecz kruche, oczywicie, inaczej z nimi trzeba niż z końmi czy z kartoflami, zatem spokojny targ, ruchy odmierzone, bo ostrożne, a przez to i krzyku mało, spokojniejsza mowa, wymiana słów spokojnie prowadzona.
Ludzie za w każdym razie, dziewczęta i żony garncarzy, warci uwagi. Nawet i mężczyni. Nie handlarze; wiejscy rzemielnicy, co sami swój towar odbiorcy dostarczajš, mowa nieco ubarwiona terminologiš fachowš, z leciutkim przy tym umiechem, jak malarze prezentujš swoje obrazy, kiedy zbieracz nie tyle te obrazy widzi, ile powierzchnię ciany w domu, którš ma jeszcze wolnš. Czyli że ten tu towar jest dla kobiet: garnki na ogórki, na marmoladę, na smalec, przeważnie. Za cenę, o której da się pogadać, wedle własnego czy cudzego dowiadczenia; chustka nasunięta na czoło  u żon garncarzy, kapelusz nasunięty na czoło  u kupujšcych, przeciw jaskrawoci wiatła, bo ma się ku południowi.
A owo wiatło czepia się cianek garnków, na jakiej wazie z zielonš pęcherzykowatš polewš, na niebieskim dzbanku w grochy. Także na domach, na żółtawo spłowiałych fasadach, na równo powcinanych oknach, które wyglšdajš jak puste. wiatło przedpołudnia, wiatło jedenastej godziny, pruszšca żółtoć, jeszcze bez popołudniowego znużenia, ale sobotnie.
Panie Gawehn, mówi profesor Voigt, nie mogę się od tego uwolnić!
Bardzo wierzę, odpowiada pierwszy skrzypek Gawehn. A ten arkusz, bo Voigt porusza włanie swojš kartš, tym długim, dwukrotnie sztukowanym papierem  ten arkusz zawiera pański tekst? Ostatnie słowa brzmiš jednak lekkim powštpiewaniem.
Ależ nie! Profesor Voigt kiwa przeczšco wolnš lewš rękš, a także kartkš. To pomysł, akt pierwszy aż do trzeciego, całkiem dyletancki, jak może pan sobie wyobrazić, co najwyżej może trochę szkolony na dowiadczeniu artystycznym mego czcigodnego kolegi Storosta, ale
Ale co dalej, doprawdy?
Wszyscy jestemy i będziemy laikami, powiada łagodnie Gawehn.
I może jednak odrobinkę za łagodnie, bo Voigt odrzekł: No, no Ale wygładza swojš kartkę i kładšc na lewym przedramieniu co na niej kreli.
Przede wszystkim tytuł, referuje Voigt, może w ogóle całkiem po prostu: Piewca swego ludu.
A więc baryton, wtršca Gawehn. Voigt mylał wprawdzie o tenorze, ze względu na młodzieńczy wiek bohatera, który trzeba przecie pokazać, ale dojrzały mężczyzna potem  to przekonywajšce. Mniej więcej czternacie osób, chór, naturalnie, jednoć akcji niemożliwa, poucza o tym rzut oka na biografię: Lasdinehlen, więc wie, Królewiec, więc miasto, Stołupiany, więc miasteczko, Tolmingkehmen, więc wie.
Naturalnie, mówiło się o tym już dawniej, kiedy niekiedy. Gawehn dłubał już przy czym w rodzaju uwertury, opracowywał zwišzki z pieniami ludowymi, popularne melodie, oparte na tercji lub górnej dominancie, trzysylabowy wstęp, zmiana taktu i zmiana tonacji; ma już jednš arię gotowš, opartš na wyjštku z listu: Ach, gdybym jeszcze mógł robić barometry! Piękna skarga staroci, że ręce się trzęsš, że stały się drżšce w zawziętej biurkowej czy ambonowej wojnie z urzędnikiem Ruhigiem o nadzór urzędu królewskiego nad gruntami kocielnymi. A teraz wpadł mu do głowy głodowy duet dwu studentów o wikcie bezpłatnym i dachu nad głowš w fundacji, w izbie C, pomysł go napadł po prostu, tutaj, w słońcu, na ulicy, włanie w miejscu, gdzie się targ garnków skończył, a zaczyna się targ nabiałowy, trochę już wyprzedany o tej porze, ale jeszcze hałaliwy i obdzielony niezgorzej tutejszym szeroko rozsławionym serem, no i nam wpada też do głowy:
O cóż tu idzie właciwie?
O pewnš operę, oczywicie.
Bardzo mi się to dziwnie układało, oznajmia Voigt. I teraz moglibymy niewštpliwie posłuchać, ale słuchanie zatrzymuje nas, więc pokrótce powiemy, że idzie o Chrystiana Donalitiusa w tej operze, o litewskiego poetę, a zatem lepiej: o Kristijonasa Duonelaitisa, proboszcza w Tolmingkehmen sprzed dwustu lat, mechanika, szlifierza soczewek, konstruktora termometrów i barometrów, budowniczego trzech klawikordów (jeden klawesyn, dwa fortepiany), który pisywał idylle litewskim heksametrem przed Klopstockiem, lecz według tej samej zasady: akcentowanie jednakich zgłosek i tak dalej, ale przecież inaczej, mianowicie o ludziach, chłopach małorolnych i dziewkach, i o wiejskich robotach, idylle bez pasterzy i pasterek, z miłoci, jużemy powiedzieli, do kogo. I mogłoby się zapragnšć znów je poczytać. Póniej, bo włanie powiada Voigt: Pozwoli mi pan co zaproponować, panie Gawehn? Może proponować ten profesor, to, o czym zaraz powie: jest starym kawalerem, zatem wedle utartych pojęć człowiekiem wolnym, może więc skierować swš propozycję do tego koncertmistrza, bo Gawehn jest wdowcem od lat i sam sobie gotuje, tylko praczka przychodzi, natomiast Voigt pozwolił sobie na gospodynię, która nie mieszka w jego domu.
Zjemy u mnie, jeżeli pan się zgadza. Oto więc propozycja, a dalej tak: o drugiej kolejka, wspomniałem panu już kiedy o nauczycielu szkolnym Poczce. Pojedziemy do niego.
Krótki sprzeciw ze strony Gawehna, nie z powodu wycieczki  dzi wieczorem ma przedstawienie, ale Voigt włanie dorzuca: on w każdym razie czeka na mojš wizytę  lecz z powodu posiłku. Wartka obrona ze strony Voigta i szybka zgoda. A więc obiad, po krótkiej drodze przez targ jarzyn, który się już rzeczywicie opróżnia, a o targu rybnym wiadczš jeszcze tylko pozmiatane na kupę papiery, parę zwiniętych rogóżek, kilka porozrzucanych desek od skrzyń, teraz mijamy kilka uderzajšco ładnych domów, właciwie nie przyglšdajšc się im prawie, rzuciwszy okiem na zegar ratuszowy, do wylotu ulicy, drugi dom przed kociołem, jestemy na miejscu. Wšskie schody, białe z niebieskimi listwami. Mieszkanie Voigta, ksišżki i ksišżki.
Panie Voigt, powiada Gawehn, o tym nauczycielu Poczce słyszałem: zbiera pieni, ma już przecież tysišc przeszło, zbiór Juszki
Tysišc albo i dwa tysišce, lud pieniarzy ci Litwini, Juszka zbierał we własnej parafii, troszkę dokoła, Poczka zbiera tutaj, ciekawe zresztš: siedzi na samej granicy dialektów w swojej wsi, między tylżyckim a ragneckim litewskim.
Włanie, do tego zmierzałem. Gawehn mówi powoli, z namysłem, zna tych panów professores et doctores, filologów, etnologów, etnografów, porównawczych legendoznawców, etymologów tudzież Towarzystwo Niemiecko-Litewskie, a z drugiej strony zna owe litewskie pieni, dainos, które sš jak gdyby poza wszelkim kryterium, tak rozbrajajšce w swych jawnych nieprawidłowociach, a przecie wytrzymujš każde kryterium. Gawehn powiada ostrożnie: To podobno Litwin, jak mi mówiono, ten pan Poczka. I dla porzšdku dodaje: w Wilkiszkach.
Oczywicie, mówi Voigt, zresztš tu urodzony, przy ulicy Wałowej, ale sam pan wie, jak to jest: potężne dzieje, aż po Morze Czarne, Vytautas Wielki1, a co do Jagiełły to w ogóle historię polskš majš tylko za ablegierka litewskiej, przynajmniej wtedy; zna pan to, i goršco kochane, i pielęgnowane  zamierzchłe, włanie.
Te stowarzyszenia, powiada Gawehn, Vytautasa, tautininkowie.
No, tak, jak u nas: Luisenbund, Vaterländischer Frauenverein. Voigt daje pierwszeństwo paniom, choć mógłby wyliczyć całkiem inne stowarzyszenia czy co w tym rodzaju owego roku 1936, a tych wymienionych właciwie wcale już nie ma na terenach Rzeszy, tylko jeszcze w przyznanej Litwie połaci kłajpedzkiej, która, jak podaje leżšca koło serwetki gazeta: pozbawiona jest dotychczas opieki Rzeszy.
Voigt odsuwa tę gazetę na bok, po prostu odrzuca jš, przysuw...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin