Randall Neville - Życie po śmierci.pdf

(771 KB) Pobierz
Neville Randall „Życie po śmierci”
Zegar i wyprawa do Worthing pozostawały
tajemnicą. W kwietniu umarła moja teściowa. Razem z
żoną zamówiliśmy wizytę u Eny Twigg, aby się
przekonać, czy teściowa ją odwiedzi.
Przyszła. Moja matka również.
- Zacząłeś książkę - odezwała się. - Ale nie tę. Inną.
Pomożemy ci przy niej.
Nadal zajmowałem się przeredagowywaniem
broszury, dałem już nawet swemu agentowi kilka
próbnych rozdziałów, aby szukał wydawcy. Nikt
jednak nie był zainteresowany, więc porzuciłem tę
pracę.
Wstęp
Pewnego chłodnego szarego popołudnia,
dwudziestego stycznia 1966 roku, znalazłem się na
zachodnim przedmieściu Londynu, w Acton, pomiędzy
rzędami identycznych domków z cegły. Moja gazeta
zamówiła u mnie wywiad z Eną Twigg, która cieszyła
się sławą jednego z najlepszych mediów w Wielkiej
Brytanii.
Po godzinie odpowiadania na moje pytania
przerwała, aby zrobić herbatę. Nagle dobiegające z
kuchni odgłosy brzęku filiżanek zagłuszył podniesiony
głos pani Twigg. Najwyraźniej prowadziła ożywioną
rozmowę.
Dałbym głowę, że poza nami nie ma w domu nikogo
więcej. Kiedy wróciła z tacą, zapytałem ją, czy miała
gościa.
- Właśnie przybyła pańska matka - oświadczyła. -
Chce z panem rozmawiać.
Moja matka umarła na raka niemal dokładnie rok
temu. - Ona mówi - oznajmiła pani Twigg - że byliście
sobie bardzo bliscy. Stoi tuż za panem.
Obejrzałem się nerwowo. Nikogo nie zobaczyłem.
- Klepie pana po ramieniu - kontynuowała pani
Twigg. - A teraz całuje w czoło.
Nic nie czułem.
Posypała się lawina informacji dotyczących mojej
matki, mnie, mojej rodziny. Niemal wszystko się
zgadzało. Potem pani Twigg rzekła:
- Przyprowadziła pańskiego teścia, którego dobrze
zna i bardzo lubi.
Mój teść, Holender, zmarł w swojej ojczyźnie trzy
tygodnie po mej matce, również na raka.
- Ona twierdzi, że w tym małym domku powstanie
wielkie dzieło.
Patrzyłem bez zrozumienia. - Pojedzie pan do
Worthing.
Nigdy tam nie byłem i wcale się nie wybierałem.
- Tylko pan w tej rodzinie zajmuje się pisaniem.
Nadzwyczaj ciekawi ich ta książka.
Kilka minut później oznajmiła, że mój teść chce ze
mną rozmawiać.
- Wejdzie pan w posiadanie uroczego zegara. - Po
chwili dodała: - Będzie pan przemawiał w imieniu
ogromnej rzeszy ludzi z niewidzialnego świata. Pańskie
pióro utrwali rzeczy wielkie i niezapomniane. Będzie
miał pan własne biuro. Ciche i spokojne.
Wieczorem, gdy dzieci położyły się już do łóżek,
wraz z żoną przejrzałem zapiski z tej dziwnej,
jednostronnej rozmowy. Większość stwierdzeń można
było bez trudu sprawdzić. Rzeczywiście marzyłem o
własnym biurze. Jak dotąd musiałem je dzielić z jeszcze
jednym dziennikarzem i sekretarką. Nie słyszałem
jednak o żadnych planach przeniesienia mnie.
- Mam! - zawołała żona. - W Holandii to samo słowo
oznacza "gabinet" i "biuro".
Po śmierci mej matki żona zamieniła jej mały pokoik
w gabinet, gdzie mogłem spokojnie pracować.
Materiały do książki wyglądały zachęcająco. Seria
napisanych przeze mnie artykułów na temat życia po
śmierci została opublikowana w formie broszury.
Planowałem opracować je od nowa i ułożyć w niewielką
książkę.
Notatki
z
obydwu
seansów
zostały
skatalogowane i zapomniane.
W 1971 roku pojechaliśmy z żoną do jej siostry
mieszkającej w Zeist w Holandii, aby odebrać kilka
rodzinnych pamiątek, wśród których znajdowały się
między
innymi
dwa
rodzinne
portrety
i
siedemnastowieczny zegar.
Na początku 1972 roku odwiedził mnie George
Woods, badacz psychiki ludzkiej (parapsycholog).
Gościłem u niego w Brighton w 1960 roku, gdy
zbierałem materiały do artykułów na temat życia po
śmierci. Prezentował mi taśmy magnetofonowe z
bezpośrednim zapisem wypowiedzi zmarłego w 1945
roku Cosmo Langa, arcybiskupa Canterbury -
przemawiającego głosem medium Leslie Flinta.
W 1969 roku jeszcze raz odwiedziłem George'a
Woodsa, przy okazji pisania artykułu o wciąż rosnącej
kolekcji jego taśm. W 1972 roku Woods zaproponował
mi napisanie na podstawie całego zbioru książki o tym,
co nas czeka po śmierci. Nie musiałem jechać daleko.
Przeprowadził się z Brighton kilka mil dalej. Do
Worthing.
To tyle na temat początków tej książki. Mój udział
w niej jest niewielki. Większość pracy wykonał Woods
oraz jego współpracownica Betty Greene. I w tej
książce, i w ich życiowym przedsięwzięciu jestem tylko
ostatnim ogniwem łańcuszka rozpoczynającego się w
świecie niewidzialnym. Jestem tylko ustami.
Historia Alfa Pritchetta
Rok 1960. Czwarty listopada. Mroczny pokój w
londyńskim mieszkaniu. Dwaj mężczyźni i kobieta
siedzą nieruchomo. Tak już od pięciu lat w każdy
poniedziałkowy ranek. Czekają na kogoś, kto przyjmie
zaproszenie, aby zrelacjonować doświadczenia, których
na świecie nie posiadł nikt, a które pewnego dnia staną
się dostępne wszystkim.
Gruby, zachrypły głos z akcentem
charakterystycznym dla londyńskiej biedoty przerwał
ciszę· Magnetofon został włączony. Głos zaczął
opisywać przeżycia samotnego żołnierza w błotnistym
okopie Flandrii podczas piekła zwanego Wielką Wojną,
przed czterdziestoma sześcioma laty.
- Byłem tylko zwykłym człowiekiem - mówił głos. -
I dla większości to, co miałem do powiedzenia, nie
miało żadnego znaczenia.
- Jak się pan nazywa? - zapytała kobieta.
- Och, moje nazwisko nie ma tu nic do rzeczy -
odparł. - Nazywam się Pritchett. Alf Pritchett. To
naprawdę nieistotne.
Musiał być jakiś 1917 lub 1918 rok. Sam już nie
jestem pewien, minęło tyle czasu. Praktycznie cały
dzień znajdowaliśmy się pod ostrzałem artylerii.
Uznałem w duchu, że jeżeli uda nam się przetrwać, to
będzie szczęście. Wczesnym rankiem otrzymaliśmy
rozkaz wyjścia z okopów. "A niech tam", pomyślałem.
Tylko na to mogłem się zdobyć. Biegłem przed siebie.
Jacyś Niemcy pędzili w moją stronę, jakby mnie wcale
nie widzieli! "O Boże, już po mnie", przeleciało mi przez
myśl. Oni jednak zamiast mnie zaatakować lub w
jakikolwiek inny sposób zainteresować się mną, po
prostu mnie minęli. "Dobry Boże! Co to ma znaczyć?",
głowiłem się. Pamiętam, że biegłem do utraty tchu.
Wreszcie postanowiłem: "No cóż, skoro mnie nie
zauważyli, to naprawdę nie będę się tym przejmował.
Schowam się w leju po bombie". Pamiętam, że zaszyłem
się w jakiejś wyrwie, skuliłem i postanowiłem
przeczekać zawieruchę. "W najgorszym razie mogę
zostać wzięty do niewoli. Kto wie, może tak byłoby
lepiej?", zastanawiałem się. Gdy tak leżałem
przyciśnięty do ziemi, kołatały mi się po głowie różne
myśli: "Piekielnie dziwne, że mnie nie widzieli. Przecież
musieli mnie zauważyć. A mimo to minęli mnie". Nie
wiem, jak długo tam się kryłem. W każdym razie
musiałem chyba zasnąć, bo kiedy się ocknąłem, ujrzałem
przed sobą intensywnie jasne światło.
Skąd się tam wzięło? Takiego światła jeszcze nigdy
nie widziałem. Jakby świeciło ze wszystkich stron. Blask
był olśniewający. "To nic takiego", pomyślałem, "taka
gra świateł". Miałem przywidzenia.
Potem nagle wyłoniła się jakaś postać. Przybrała ona
ludzkie kształty. Z każdą chwilą wyraźniejsze.
Spociłem się do suchej nitki. Był to mój stary bliski
przyjaciel, który został zabity przed kilkoma miesiącami.
Nazywał się Smart. Billy Smart. Wołaliśmy na niego
"Ole Bill". Wpatrywaliśmy się w siebie jak
zahipnotyzowani.
Wziąłem się jednak w garść. Uświadomiłem sobie,
że czas wstawać. Leżałem prawdopodobnie całą noc,
cały dzień i noc. Powinienem czuć się sztywny i
ociężały. Ale nic z tego. Byłem lekki jak piórko. "Coś
musiało mi się stać w głowę. Chyba się uderzyłem... „.
W każdym razie, ciągnięty jakąś magnetyczną siłą,
ruszyłem w stronę Billa. Gdy zbliżyłem się trochę
bardziej, spostrzegłem, że jest pełen sił witalnych,
wprost tryska zdrowiem. I wtedy nagle olśniło mnie, że
przecież on umarł!
Na początku wcale tak o nim nie myślałem, chociaż
przypomniałem sobie, że zginął kilka miesięcy temu.
Tak czy inaczej, ciągnęło mnie do niego. On się
uśmiechnął, więc pomyślałem, że powinienem
odwzajemnić się tym samym. Wyciągnął do mnie rękę.
Poczułem się lekko zakłopotany, wypadało uścisnąć mu
dłoń, lecz głupio witać się z umarlakiem! Zlany zimnym
potem, gorączkowo myślałem: "O co tu chodzi? To
chyba jakiś sen".
"W porządku, nie masz się czym przejmować. Nic ci
nie jest, stary. Chodź" - przemówił do mnie Ole Bill.
"Cholernie głupio", stwierdziłem w duchu. "Coś tu
nie gra".
Koniec końców uścisnąłem mu dłoń i nagle
zawładnęło mną dziwne uczucie lekkości. Zanim się
spostrzegłem, z jego dłonią w swojej zacząłem unosić się
w powietrzu. Przypomniał mi się Piotruś Pan. "Zabawny
sen", myślałem.
Nie potrafię powiedzieć dokładnie, na czym to
polegało, ale unosiłem się. Moje stopy oderwały się od
ziemi, a ja byłem coraz wyżej i wyżej, wszystko stawało
się coraz bardziej odległe. Widziałem z góry pole
bitwy, działa, wybuchy. Najwyraźniej wojna trwała
nadal. "To bardzo osobliwy sen", zawyrokowałem.
Następnie w zasięgu wzroku pojawiło się coś, co
przypominało wielkie miasto. Było rozświetlone. Tylko
to określenie przychodzi mi do głowy. Budynki
emanowały blaskiem. Nagle znów poczułem grunt pod
stopami. Bardzo dziwne. Czułem się pewnie.
Przypominam sobie spacer po czymś w rodzaju długiej
alei, między szpalerami przepięknych drzew, z których
każde wydawało się wymodelowane. Po deptaku
przechadzali się ludzie odziani w niezwykłe stroje.
Wyglądali jak Rzymianie lub Grecy, żywcem
przeniesieni z rzeźb i obrazów. Widziałem też piękne
budowle z kolumnami i szerokimi schodami.
Przeważnie o płaskich dachach. Nie zauważyłem
typowo angielskich dachów. Wyglądało to na styl
kontynentalny. Właśnie z nich bił ten blask. Spotkałem
tam mnóstwo ludzi, widziałem dużo koni.
"Oczywiście" - zwrócił się do mnie Bill - wiesz, co
ci się stało".
"Niby co się miało stać? Wiem tylko, że mi się tu
podoba! Wolę być tu niż tam na dole. Przykro mi
będzie się obudzić".
"Nie przejmuj się - zapewnił. - To ci nie grozi". "Jak
to, nie obudzę się?"
"Masz to już za sobą, kolego".
"Co mam za sobą?"
"Śmierć. Umarłeś".
"Nie wygłupiaj się - obruszyłem się. - Jak mogłem
umrzeć? Przecież tu jestem. Wszystko widzę. Widzę
ciebie. Chociaż wiem, że kilka miesięcy temu umarłeś.
Zastrzelili cię. Ale jak to... Sam nie wiem. Ty sobie
mogłeś umrzeć, ale ja tylko śnię".
"Nie śnisz - zapewnił. - Naprawdę umarłeś.
Zginąłeś w bitwie".
"Bzdury - żachnąłem się. - Przecież to niemożliwe.
Nie byłoby mnie tutaj".
"Ano właśnie. Jesteś tutaj, bo umarłeś".
"Co takiego? Nie chcesz chyba powiedzieć, że to
jest niebo?"
"No, niezupełnie niebo - powiedział powoli -lecz
pewna jego odmiana".
"Odmiana? Jak mam to rozumieć?" I wtedy nagle
mnie olśniło.
Żeby już nie przedłużać opowieści, powiem tylko,
że poszliśmy tą uroczą drogą wiodącą przez piękne
miasto i dotarliśmy do jakiegoś wzgórza. Przed sobą,
po prawej stronie, zauważyłem coś, co przypominało
budynek. Wspaniały budynek. Jak by tu go opisać?
Podobny widziałem w londyńskim City. Tylko ten był
bielszy i okazalszy.
"Co to za miejsce?", zapytałem.
"No cóż, idziesz teraz na spotkanie ze starymi
przyjaciółmi - zapowiedział. - Nazywamy to ośrodkiem
przyjęć".
"Jak?"
"To rodzaj szpitala".
"Nie chcę iść do szpitala. Nic mi nie jest. Czuję się
znakomicie. Poza tym nie wiem co jest grane".
"Nie martw się - uspokoił mnie. - Nie przemęczaj
umysłu. Wszystko w swoim czasie. Odpręż się. Czeka
cię dobra zabawa".
"Przecież jestem zadowolony. Ładniej tu niż na
dole".
Ruszyliśmy do nowego miejsca. Ujrzałem tam
tłumy ludzi. Najbardziej uderzyło mnie to, że wszyscy
byli normalnie ubrani, w garnitury i tego typu rzeczy...
Nie przypominam sobie, żebym widział słońce, ale
zewsząd dochodziło mnóstwo światła. W budynku były
duże okna. W środku przy stolikach siedzieli ludzie i
gawędzili. Nie dostrzegłem żadnych łóżek i pomyślałem,
że to dziwny szpital, jeśli w ogóle szpital.
Każdy wydawał się serdeczny i ożywiony.
Zwróciłem uwagę na to, że jedni rozmawiają, a drudzy
jedzą i piją. "I tu go mam, ucieszyłem się. "Mówił, że
jesteśmy w pewnej postaci nieba, a tam chyba nikt nie
powinien jeść".
"Patrz, Bill. Przecież oni jedzą!" - zagadnąłem
przyjaciela. "Nie rozumiesz jeszcze, że gdy tu
przybywasz, czujesz konieczność wykonywania
pewnych czynności. Jeśli uważasz, że musisz jeść i pić,
to po prostu to robisz".
Przysiadłem się do stolika, przy którym siedziała
grupka ludzi.
"Nowo przybyły?" - zapytali. "Tak".
"Słyszeliśmy, że masz się zjawić" - rzucił któryś.
"Jak to? Słyszeliście, że mam przybyć? Przecież
nawet mnie nie znacie".
"Tylko tak ci się wydaje - rzekł. - Mamy tu swoich
zwiadowców. Pomocników. Mnie pomagano w ten sam
sposób. Też jestem tu od niedawna".
"O, dopiero co się osiedliłeś?"
"Tak. Fajnie tu. O wiele lepiej, niż mówiono nam
tam, na dole, prawda?"
"Co masz na myśli?"
"No wiesz, jak to się tam na dole rozprawia o piekle,
niebie... Tak. Wszyscy się mylą"·
"Cóż, na to wygląda" - odparłem z namysłem.
"Te opowieści, że jak jesteś bardzo dobry, to idziesz
do góry na najwyższe piętro, a jak masz wiele na
sumieniu, to trafiasz na dół, do starej piwnicy. Wszyscy
tam się mylą, kolego. Tutaj jesteśmy tacy sami, jak
byliśmy, tylko lepsi. W pełni szczęśliwi. Jutro stąd
wychodzę" - zakończył radośnie mój rozmówca.
"Co takiego? Dokąd się wybierasz?"
"Idę na spotkanie z babcią i dziadkiem" - wyjaśnił.
Pomyślałem sobie, że lepiej, jeśli będę mówił tym
samym językiem. Skoro już tu jestem...
"Tak? A gdzie oni są?" - zainteresowałem się.
"Podobno na tej samej płaszczyźnie, bo tak to miejsce
tutaj nazywają, tylko trochę dalej. Zaprowadzą mnie do
nich".
"Fajnie. Kto?" "Mój przewodnik". "Przewodnik?"
"Tak. Niezły gość. Można by go nazwać stewardem.
Dowiedział się co nieco o moim pochodzeniu i rodzinie.
I dostał zadanie eskortowania mnie. A tak przy okazji,
czy zauważyłeś, jakle to dziwne uczucie znaleźć się
tutaj? Też czułeś się taki lekki? Miałeś wrażenie, że
lecisz?"
"Tak, to niesamowity stan".
"W ten sposób się poruszamy. Nie musimy chodzić.
Chyba niektórzy mogliby to nazwać lataniem. Zdaje się,
że to ci się spodobało".
"A co jeszcze możemy robić? - zapytałem. -
Podobno umarliśmy. Po śmierci pozostaje nam
wypełniać polecenia. I zachowywać się bez zarzutu. W
gruncie rzeczy nigdy me wiadomo, kto będzie nas
sądził”.
"Eee, nikt cię nie będzie sądził - zapewnił. - Z tego,
co się zorientowałem, sam siebie osądzasz. Odkąd tu
przybyłem, stale wracam myślami do przeszłości,
zastanawiam się nad wieloma rzeczami, analizuję swoje
postępowanie. Osądzasz sam Siebie. Przecież to twoje
własne sumienie. Ja mam swoje ty swoje. Wszyscy je
mamy".
"Z tego, co pamiętam - wyznałem - moim jedynym
naprawdę złym uczynkiem było utopienie kota. Aha, i
kiedyś jeszcze nie zapłaciłem za kufel piwa, bo był
tłok, barman zapomniał, a ja sam się nie paliłem do
wyciągania pieniędzy. Ale to chyba nie przestępstwo".
"Wszystko się ułoży. Nie martw się"·
"Chciałbym wrócić i zobaczyć się z rodziną" -
rozmarzyłem się. - Ciekawe, jak sobie radzą i czy
słyszeli o mojej śmierci".
"To się da jakoś załatwić. Ci, co są tutaj
zatrudnieni, gotowi są ci w tym pomóc. Tylko, że to
może być przykre. Nikt na dole cię nie zobaczy. I co
wtedy? Zapukasz do drzwi swego domu? Odwiedzisz
pastora, który i tak cię nie spostrzeże, bo jest ślepy jak
nietoperz?"
W końcu przyszedł po mnie przyjaciel, z którym tu
przybyłem. Chciał mi coś pokazać.
"Nie ma sprawy" - odparłem i poszedłem za nim.
Szliśmy w dół ulicy, mijając wystawne domy z
niewielkimi balkonami i wspaniałymi kwiatami. Na
końcu ulicy znajdował się duży plac. Pośrodku tryskała
fontanna. Usłyszałem muzykę. Cudowną, porywającą.
"To naprawdę przyjemne", pomyślałem. Przypomniały
mi się stare czasy, gdy siadywałem w parku i słuchałem
orkiestry.
Usiedliśmy na małej ławeczce pod rozłożystym
drzewem. "To cię odpręży - odezwał się Bill. - Posiedź
sobie tutaj, a ja za chwilę wrócę"·
Opuściłem powieki i wtopiłem się w muzykę·
Wtem odniosłem wrażenie, że ktoś się do mnie
przysiadł. Otworzyłem oczy i ujrzałem obok przepiękną
kobietę. Miała blond włosy, wyglądała na jakieś
dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Byłem całkowicie
zaskoczony.
Odezwała się do mnie po imieniu.
"Zabawne, pomyślałem. "Przecież ja jej nie znam!"
"Bardzo tu przyjemnie, prawda?"
"Tak - potwierdziłem. - Dziękuję pani".
"Nie musisz zwracać się do mnie tak formalnie.
Nie znasz mnie? Nazywam się Lilly".
"Lilly? Nie znam żadnej Lilly".
"Jestem twoją siostrą. Umarłam, gdy byłam
dzieckiem". "Zgadza się! - wykrzyknąłem. - Pamiętam,
jak matka opowiadała mi o małej siostrzyczce, kt6ra
umarła w kilka dni po urodzeniu. Ale to nie możesz być
ty. Ty jesteś dorosła".
"To prawda - odrzekła. - Jestem twoją siostrą.
Umarłam jako dziecko i dorastałam tutaj".
"No cóż, aż trudno w to uwierzyć!"
"Będę się tobą opiekować. Chciałabym zabrać cię
do domu".
"Do domu?" - powt6rzyłem z niedowierzaniem.
"Owszem. Do domu".
"Och!" - jęknąłem.
Zabrała mnie na szeroką, porośniętą drzewami
aleję. Wspięliśmy się na górkę, a potem zeszliśmy w
dół - przed nami rozciągał się wiejski krajobraz. Po
jakimś czasie dotarliśmy do małego, typowego
angielskiego domku. Ujrzałem niewielką bramę,
przydomowy ogródek, werandę i mnóstwo wspaniałych
kwiatów.
Weszliśmy do środka. Mały korytarz prowadził do
pokoiku.
Robił
w niektórych batalionach z tysiąca żołnierzy pozostał
jeden oficer i trzydziestu ludzi. Woods nigdy nie
zapomniał tego przeżycia. Zwłaszcza jeden epizod
poruszył go do żywego. Jego śmiertelnie ranny kolega
złożył ręce i szeptem zapytał:
- Co się ze mną stanie? Czy istnieje życie po
śmierci?
- Istnieje - odparł z przekonaniem, którego wcale
nie miał.
Żołnierz umarł. Woods zadał to pytanie
kapelanowi.
- Co się dzieje z tymi wszystkimi biedakami,
którzy polegli?
- Musimy wierzyć w słowa Biblii - odparł kapelan.
- Czy ktokolwiek wrócił i udowodnił, że istnieje
życie po śmierci? - zapytał Woods.
- Nie, nikt - rzekł ksiądz. - Z wyjątkiem Jezusa.
Woodsowi dopisało szczęście. W 1915 roku został
ranny w głowę i oślepł. Po sześciu miesiącach w
szpitalu odzyskał widzenie w prawym oku. Na lewe nie
przejrzał już nigdy. Nazwali go Ślepy.
Został zwolniony do cywila. W 1916 roku
powrócił do domu, by pomagać ojcu prowadzić nową
posiadłość czterystuakrową farmę w Hardwicke w
pobliżu Aylesbury w Buckinghamshire. Miał jednak
większe ambicje: chciał znaleźć odpowiedź na pytanie,
którego nie potrafił rozstrzygnąć kapelan. Co się z nami
dzieje, gdy umieramy? Całe lata dwudzieste i sporą
część trzydziestych zajęły mu próby uzyskania od
różnych odłamów Kościoła chrześcijańskiego
satysfakcjonującego, popartego dowodami wyjaśnienia
dręczącej go kwestii. Nie udało mu się. Lata trzydzieste
dobiegały końca. Ojciec umarł. George nie dawał sobie
rady z uprawą ziemi. Wraz z żoną i synem Nigelem,
który przechodził rekonwalescencję po zapaleniu opon
mózgowych, przeprowadził się do Croydon
znajdującego się na południowych przedmieściach
Londynu. Pewnego razu, przechodząc obok
nowoczesnego budynku z czerwonej cegły, zauważył
napis: "Chodź i posłuchaj, jak przemawiają zmarli".
wrażenie
przytulnego
i
wygodnego.
Brakowało kominka.
"Nie widzę kominka ani pieca" - zauważyłem.
"Nie potrzeba nam pieców ani kominków, bo
zawsze jest ciepło i przyjemnie".
"Czy tu nigdy nie pada deszcz?" "Nie, czasami jest
tylko rosa".
Usiedliśmy i rozmawialiśmy o matce, ojcu i bracie,
kt6rzy nadal żyją na ziemi. Lilly m6wiła, że często ich
widuje, tak samo jak niegdyś mnie. Nie opuszczała mnie
przez wszystkie lata wojny. Nie była ze mną w godzinie
śmierci, ale wiedziała, że mam przybyć, i wszystko dla
mnie przygotowała.
"Miło z jej strony", pomyślałem, ale zaraz się
zreflektowałem: "Sam nie wiem, wszystko jest takie
dziwne". Niemniej zostałem z siostrą. Może przybędę
jeszcze innym razem i opowiem więcej. Słyszę, że mój
czas dobiega końca. Muszę iść. Pa, pa.
Głos umilkł i zapanowała cisza. Skąd dochodził?
Czy to rzeczywiście mógł być głos żołnierza zabitego
podczas pierwszej wojny światowej?
Istnieją zapiski o każdym brytyjskim żołnierzu
poległym podczas wojny. Znajdują się pod pieczą
Komisji Pochówków Wojennych w Maidenhead, w
Berkshire.
Pritchett nie należy do popularnych nazwisk. W
kartotece znajdują się teczki tylko czterech żołnierzy o
tym nazwisku. Jednym z nich był żołnierz Korpusu Dział
Maszynowych A. Pritchett. Poległ w 1917 roku.
Pochowano go na cmentarzu Potijze Chateau, milę od
Ypres.
Czy to on opowiedział historię własnej śmierci? Dał
jeszcze jedną wskazówkę. Nazwisko swego przyjaciela i
przewodnika. Billy Smart. Według Pritchetta został
zabity kilka miesięcy wcześniej.
Smart to popularne nazwisko w armii brytyjskiej.
Podczas pierwszej wojny światowej poległy setki
Smart6w i wiele z nich nosiło chrześcijańskie imię
William. Lecz tylko jeden pasował do opisu Pritchetta.
William Smart, również Korpus Dział Maszynowych.
Zabity w 1916 roku nie opodal Arras.
Historia Pritchetta jest jedną z pięciuset
zarejestrowanych na taśmach przez George'a Woodsa i
Berty Greene w Worthing za pośrednictwem głosu
medium - Leslie Flinta. To tylko jedna z biblioteki
pięciuset relacji nagranych w celu przekazania nam
wiedzy o tym, co się dzieje po śmierci.
Trzy lata przed śmiercią Alfa Pritchetta, na początku
sierpnia 1914 roku, George Woods popłynął do Francji
jako żołnierz brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego. Miał
dwadzieścia lat. Był wrażliwym chłopcem, synem
właściciela ziemskiego. Ojciec George'a utykał od czasu,
gdy koń przygniótł mu nogę i zmiażdżył kość. Była to
niezwykle religijna rodzina. Młodego Woodsa ogarniało
przerażenie na myśl o zabijaniu kogokolwiek, a
zaciągnął się tylko na życzenie ojca. Wziął udział w
krwawej bitwie znanej z podręczników historii jako
ofensywa pod Mons.
Przy przewadze armii cesarza zostali
zdziesiątkowani. Pod koniec pierwszej bitwy pod Ypres
W następną niedzielę poszedł tam i zajął
nierzucające się w oczy miejsce blisko drzwi. Był to
jego pierwszy kontakt ze spirytualizmem.
Wszystko wskazywało na to, że miał się odbyć
mało interesujący pokaz jasnowidzenia. Już miał ochotę
się wymknąć, kiedy zagadnęła go kobieta pełniąca
funkcję gospodyni: - Chcę się zwrócić do tego
dżentelmena z tyłu.
Z przerażeniem i zakłopotaniem zdał sobie sprawę,
że to jego ma na myśli.
- Jest tu pański ojciec - zaczęła. Wymieniła imię i
nazwisko: William Woods. Kaleka. Podczas pobytu na
ziemi zdarzył mu się wypadek. Twierdzi, że chce
rozmawiać ze swym synem George'em. - Mówi, że
mieszkał pan w Hardwicke. Niepokoi się też o
pańskiego syna Nigela, który powinien wcześniej
chodzić spać, bo inaczej może mieć nawrót choroby.
Woods osłupiał. Czy to jakaś sztuczka? Skąd
kobieta, której nigdy nie widział na oczy, może
posiadać takie informacje? Czy to możliwe, aby ojciec
przyszedł z zaświatów odpowiedzieć na jego pytanie?
Był zdezorientowany. Podczas powrotu do domu nie
mógł myśleć o niczym innym. Po raz pierwszy
rzeczywiście miał nad czym pracować.
Wstąpienie do Towarzystwa Badań
Parapsychologicznych umożliwiło nadanie jego
poszukiwaniom nowego kierunku i wymiaru. Tam też
spotkał człowieka, który pomógł mu wytyczyć kurs na
niezmierzonych wodach parapsychologii.
Wielebny Drayton Thomas był duchownym w
kościele metodystów i dołączył do grupy jasnowidzów,
którzy, mimo sprzeciwów ortodoksyjnych chrześcijan,
zjednoczyli się, by razem czegoś dokonać. Co prawda
jeszcze dokładnie nie wiedzieli, co chcą zdziałać. Na
początek wyszli z założenia, że skoro liczące tysiąc
dziewięćset lat zapiski o zmartwychwstaniu Chrystusa
straciły moc przekonywania, to należy skupić siły na
znalezieniu dowodów na istnienie możliwości
komunikowania się ze zmarłymi we współczesności.
Taki był cel nadrzędny. W dzisiejszych czasach
rozwijające się Kościelne Stowarzyszenie Studiów
Parapsychologicznych i Spirytualistycznych organizuje
seanse przy poparciu biskupów Kościoła Anglikańskiego
i Metodystycznego. W 1945 roku arcybiskup Lang
zmienił swój stosunek do spirytualizmu i poszukiwanie
kontaktów ze zmarłymi uznane zostało za dzieło szatana.
Drayton Thomas zapoznał Woodsa z najlepszym w
Wielkiej Brytanii medium ściągającym głosy.
Mówiło się, że Leslie Flint obdarzony jest dziwnym
i rzadkim darem - zdolnością przyciągania duchów
ludzkich istot, które zmarły i przeniosły się w inny świat
egzystencji, oraz że posiadł umiejętność dostarczania im
substancji zwanej ektoplazmą, którą wyciągają z jego
ciała i ciał uczestników seansu w celu uformowania
repliki narządów głosu - swego rodzaju "przekaźnika"
lub eterycznego mikrofonu…
Dzięki temu zjawisku, jak Woods się dowiedział,
duch mógł wyrażać swe myśli z wysokości trzech stóp
ponad głową medium. Dzięki procesowi nie
wyjaśnionemu przez żadnego z żyjących naukowców,
wytwarzał drgania pozwalające mu mówić głosem
bardzo podobnym do ziemskiego - jak przez telefon.
Woods wziął udział w sesji. Przemawiało do niego
kilka głosów podających się za zmarłych krewnych.
Barwa tych głosów i podawane przez nie informacje
utwierdziły Woodsa w przekonaniu, że są autentyczne.
Znalazł odpowiedź na swoje pytanie. Wydawało się,
że jego misja dobiega końca. W gruncie rzeczy był to
dopiero początek.
seansu - i tłumaczy je własnym głosem. Rzetelność
informacji zależy od umiejętności interpretacyjnych
medium.
Mediumizm fizyczny należy do zjawisk rzadszych;
nie daje pola do interpretacji. Medium ani nie słyszy,
ani nie widzi. Nie doznaje żadnych wrażeń i nie
potrzebuje otwierać ust. Może działać jako pasywny
widz lub w uśpieniu. Jedyny udział medium to
przekazywanie nieograniczonej ilości substancji lub
siły życiowej zwanej ektoplazmą, którą w mniejszym
lub większym stopniu obdarzona jest każda ludzka
istota.
Robione na seansach zdjęcia w podczerwieni
ukazują zwoje ektoplazmy emitowane od medium i, w
mniejszym zakresie, od uczestników sesji, łączące się w
kształt przypominający kulę mgły znajdującą się kilka
stóp ponad głową medium. To właśnie nazywane jest
"przekaźnikiem" i uchodzi za replikę ludzkich
narządów głosu. Duch ¨nadawca na niskich
częstotliwościach przesyła myśli do "przekaźnika". W
sposób nie wytłumaczony przez naukę zamieniają się
one w skuteczną imitację głosu, którym duch władał na
ziemi.
Teoria ta wyjaśniona została przez pragnące
nawiązać kontakt duchy, które - nie bez trudu - mogą w
ten sposób porozumiewać się ze światem ziemskim.
Opisem sposobu stosowania praktycznych testów do
oceny tego zjawiska zajmiemy się później.
Do 1945 roku, kiedy to George Woods po raz
pierwszy wziął udział w sesji z Flintem, głosy z
zaświatów słyszane były przez nielicznych. Wnioski
wyciągano jedynie na podstawie zapamiętanych przez
uczestników sesji opowieści głosów lub robionych w
ciemności notatek. Jedynie wąskie grono ludzi nie
podchodziło do tego zjawiska z niedowierzaniem lub
sceptycyzmem.
Po wojnie nastąpiły zasadnicze zmiany. Przyniósł
je wynalazek będący dla parapsychologii tym, czym
prasa Caxtona dla rozpowszechnienia książek -
przenośny magnetofon.
Woodsowi udało się zdobyć jeden z
wcześniejszych modeli. Zaczął zabierać go na sesje. Po
raz pierwszy był w stanie zarejestrować całą
wypowiedź głosu i odtworzyć przyjaciołom, którzy
słyszeli ją tak wyraźnie, jakby siedzieli obok medium.
Flint znajdował się właśnie u szczytu formy.
Jednak niewiele osób spoza kręgów spirytualistów
wiedziało o jego istnieniu przed opublikowaniem w
1971 roku nakładem Macmillan and Co. Ltd. jego
autobiografii pod tytułem Voices in the Dark ("Głosy w
ciemności”).
Jest to dziwna, niemal niewiarygodna opowieść o
chłopcu urodzonym w przytułku Armii Zbawienia. Jego
ubodzy rodzice rozwiedli się, gdy był dzieckiem.
Wychowywał się w biedzie, odseparowany od innych
dzieci, które bały się go z powodu umiejętności
widzenia ludzi, którzy - jak twierdzili dorośli - dawno
zmarli.
Podejmował się dorywczych prac. Pewnego razu
został wciągnięty do grupy spirytualistów, którzy
odkryli jego dziwny dar, i zaczął przyciągać głosy na
seansach, gdzie zjawiało się coraz więcej klientów bez
ociągania płacących po gwinei za wejście.
Kiedy pod koniec lat trzydziestych ugruntowała się
jego sława, do skromnego domu, najpierw w St.
Nagrania
Kontakty ze zmarłymi nadal budzą kontrowersje. Ci,
którzy uważają, że śmierć jest końcem, nazywają je
kuglarskimi sztuczkami. Ortodoksyjni chrześcijanie
uznają je za dzieło diabła. Zajmujący się
parapsychologią naukowcy, którzy przekonali się, że
prawdziwość kontaktów ze zmarłymi zależy od ich
przebiegu, dzielą media na dwa zasadnicze typy -
umysłowe i fizyczne.
Media umysłowe nie należą do rzadkości.
Obdarzone są zdolnością jasnowidzenia - widzenia
duchów niedostrzegalnych dla normalnych ludzi, lub
jasnosłyszeniem - darem słyszenia głosów duchów, na
które zamknięte są uszy zwykłych śmiertelników. Ci,
którzy mają na koncie najwięcej osiągnięć, jak na
przykład Ena Twigg, łączą w sobie te zdolności. Medium
utrzymuje, że widzi lub słyszy informacje pochodzące od
ducha - niewidzialne lub niesłyszalne dla uczestników
Zgłoś jeśli naruszono regulamin