Wolski Marcin - Krawędź snu.rtf

(607 KB) Pobierz
Krawędź snu

Marcin Wolski

 

 

 

Krawędź snu

 

 


1. Trup pojawia się, znika i wraca

 

Jeśli spojrzy się pod właściwym kątem, Mleczna Droga ma kształt klepsydry. Wystarczy obserwować ją odpowiednio długo (powiedzmy miliard lat), by spostrzec, jak gwiezdny pył przesypuje się w tej klepsydrze od plus do minus nieskończoności… Albo odwrotnie!

 

*

 

Czwartego marca w kostnicy szpitala Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przy ulicy Wołoskiej w Warszawie umieszczono zwłoki kłopotliwego denata. Nie tylko był przybyszem znikąd, ale wkrótce miał zniknąć równie tajemniczo, jak się pojawił. Nieboszczyk otrzymał urzędowe nazwisko „Marszałkowski”, nie miało ono związku ani z jego rzeczywistymi personaliami, ani z wykonywaną funkcją. Zdecydowało miejsce znalezienia. Centralna aleja stolicy.

Przyczyna i skutek… Jakże niewielkie mogą być detonatory dziejów. Wojna peloponeska wybuchła, bo ktoś poodtrącał fallusy posągom na reprezentacyjnym placu Aten. Hekatombę pierwszej wojny światowej zapoczątkowało zabójstwo pewnego niemłodego już jegomościa z małżonką. Pechowym zbiegiem okoliczności był on arcyksięciem i następcą tronu cesarskiego. W naszym przypadku rolę piguły śnieżnej uruchamiającej lawinę zdarzeń, zrazu drobnych, a w finale globalnych, odegrał masywny gzyms zdobiący fasadę neogotyckiej kamienicy. Przetrwał Powstanie Warszawskie i socjalistyczną odbudowę; przez kilkadziesiąt lat trwał na swoim miejscu ze spokojem godnym stoika, a zdecydował się ukruszyć akurat w momencie, gdy wysoki mężczyzna rasy białej, ubrany w ciemną jesionkę, czarne włoskie półbuty i elegancki kapelusz, przystanął jak wryty pięć pięter niżej, najwyraźniej w celu przyjrzenia się przepięknie wymodelowanym łydkom młodej plastyczki krzątającej się na wystawie.

Anna Leśniewska (dziwnym kaprysem losu odegra jeszcze istotną rolę w naszej historii), pochylona bardziej niż przyzwoitej panience wypada, oczywiście nie miała pojęcia, że jest obserwowana i że zainteresowaniu jej łydkami mogą towarzysz3rć dalej idące spekulacje na temat ukształtowania ud i wszystkiego pomiędzy. Pochłaniała ją praca. Dekoracje wystaw traktowała poważnie, mimo że była to jedynie fucha pozwalająca na kontynuowanie studiów na warszawskiej ASP i sponsorowanie narzeczonego Bogusia, osobnika o genialnym talencie do przepuszczania dowolnych sum w każdej walucie.

Być może właśnie grzeszne myśli przechodnia dotyczące łydek i ich Ulubionego Dalszego Ciągu sprawiły, że bezduszny kawałek gzymsu, mający do wyboru dwójkę rozgadanych studentów, kobietę z wózkiem, żebrzącą Rumunkę oraz izraelskiego turystę w tradycyjnym stroju chasyda, upatrzył sobie akurat mężczyznę nieznanego nazwiska, w czarnych włoskich półbutach i uczynił go „Marszałkowskim”.

W trosce o wytrzymałość czytelnika nie będziemy obliczać energii, jaką architektoniczny detal, za sprawą przyciągania ziemskiego i własnej masy, przekazał czaszce amatora smukłych łydek. Podkreślmy raczej skuteczność uderzenia. „Marszałkowski”, przewieziony do pogotowia na Hożą, zmarł po trzech godzinach niezbyt intensywnych zabiegów reanimacyjnych.

Co gorsza, zamiast pozostawić po sobie wyłącznie nieutuloną w żalu rodzinę przysporzył masę kłopotów wielu ludziom, od personelu pogotowia poczynając. Tragiczna śmierć jest, rzecz jasna, w pogotowiu zjawiskiem naturalnym i tak powszechnym jak karaluch w stołówce, jednakże denat nieznanego nazwiska wiąże się z dodatkowymi perturbacjami natury biurokratycznej. A przy nieznajomym nie znaleziono żadnych dokumentów ani jakiegokolwiek przedmiotu mogącego sugerować, kim był, kogo należy zawiadomić lub kogo obciążyć kosztami. Parę lat wcześniej elegancki strój wskazywałby, iż „Marszałkowski” jest niechybnie cudzoziemcem. Dziś cała jego garderoba, od wspomnianego kapelusza po bawełniane gatki sięgające do pół uda, jest dostępna na rynku krajowym.

A ile dodatkowych zajęć spadało na przepracowaną i tradycyjnie nie dofinansowaną policję? Ta zdecydowała się, rzecz jasna, na parę działań rutynowych — zdjęcie odcisków palców i przekazanie lakonicznego komunikatu mediom: „Tragiczny wypadek, mężczyzna w średnim wieku o nie ustalonych personaliach”. Kropka. Nie rozpowszechniono nawet zdjęcia nieboszczyka.

Może dlatego w ciągu następnej doby nikt nie upomniał się o „Marszałkowskiego”. Nikt nie zgłosił jego zaginięcia. Byłoby to zrozumiałe w wypadku bezdomnego ćpuna czy cygańskiego żebraka. Jednak ofiara neogotyku nie wyglądała na człowieka z marginesu. Charakteryzowało ją miękkie, słabo umięśnione ciało czterdziestopięciolatka reprezentującego na oko warstwę lekkopółśrednią. Na dodatek zwłoki nie posiadały znaków szczególnych. Trudno bowiem za znak szczególny uznać znamię po szczepieniu ospy. Zawartość żołądka pozwralała domniemywać, że na krótko przed wypadkiem „Marszałkowski” zjadł dobry obiad w którejś z renomowanych restauracji (wskazywał na to wybór sałatek) i popił go czerwonym winem.

Żadnego śledztwa nie wdrożono, zajęci większymi sprawami funkcjonariusze nie mieli czasu. Świadkowde potwierdzili przypadkowa działanie gzymsu. Był trup, nie dokonano zbrodni. Prędzej czy później ktoś musi zgłosić się po ciało oddane po sekcji do przechowania w kostnicy resortowego szpitala.

Podczas spisywania protokółu zwrócono przelotną uwagę na pewien drobiazg — ofiara, zanim wydała ostatnie tchnienie, dobre dwie godziny bełkotała w malignie.

— Wymieniał jakieś nazwiska? — ożywił się policjant.

— Bredził niewyraźnie i zupełnie nie po naszemu — odparła zmęczona lekarka.

Funkcjonariusz nie uznał za celowe przesłuchać pielęgniarki Magdy asystującej „Marszałkowskiemu” w ostatnich chwilach jego życia. A szkoda, dziewczyna wykazała się dużą przytomnością umysłu. Pozostawiona sam na sam z umierającym, włączyła dyktafon, na co dzień służący jej do nauki angielskiego, i nagrała bełkotliwy monolog ofiary.

Nazajutrz po południu zaniosła kasetę sąsiadowi z bloku, Jerzemu Złockiemu, dziennikarzowi popularnej popołudniówki.

— Nic z tego nie kapuję, ale może panu się przyda. Prosił pan przecież, żebym przynosiła ciekawostki z pogotowia.

— Dziękuję, Madziu.

Złocki w swoim trzydziestodziewięcioletnim życiu przeżył wiele fascynacji. Przedostatnia, Agnieszka Złocka, opuściła go przed rokiem z włoskim sprzedawcą makaronu. Obecnie pochłaniały go marzenia o karierze nowoczesnego, przebojowego dziennikarza. Dotąd nie miał zawodowego szczęścia. Z radia wymiótł go stan wojenny, w podziemiu zajmował się bardziej drukarstwem i odsiadkami niż publicystyką, a kiedy wolność wyniosła go ponownie nad ziemię, zdążył zaliczyć jedenaście redakcji, które, lubo ambitne i zasłużone, kolejno plajtowały, zalewane wzburzoną falą młodego kapitalizmu.

Wrodzony optymizm nie dopuszczał wątpliwości, że w jego wieku trudno będzie się wybić, pracując w dziale miejskim „Najświeższego Wydania” — brukowca wydawanego przez kretynów dla idiotów za pieniądze zachodnich frajerów. Ale była to dla niego chyba ostatnia szansa wybicia się przed modnym w dziennikarskim zawodzie zawałem.

Nic dziwnego, że Jerzy ucieszył się z wizyty młodej sąsiadki. Obiecał gratyfikację, jeśli dostarczony materiał okaże się przydatny. Zrobił sobie kawy. To znaczy wygrzebał w zlewie szklankę mniej brudną od innych, nasypał do niej neski, zalał gorącą wodą z kranu, po drodze sypnął trochę dafni rybce samotnie kręcącej się po akwarium i siadł przy magnetofonie.

Podobnie jak lekarka z pogotowia odniósł wrażenie, że jest to bełkot, ale tak dziwny, że aż zmuszający do zastanowienia. Nie rozpoznawał wyrazów, ale bezsprzecznie były to słowa, zdania, frazy…

Szybko pojął, że sam nie da rady. Z języków obcych rosyjski znał w mowie, a angielski w piśmie. Ale od czego konsultanci? Wyciągnął z lodówki ledwie napoczęte pół litra „Wyborowej” i tak przygotowany udał się na czternaste piętro, gdzie w apartamencie przerobionym z dawnej pralni, w atmosferze kultury śródziemnomorskiej, zwykł przebywać ciałem, a niekiedy także duchem Robert Krystyniak, zwany Docentem, najwybitniejszy poliglota na osiedlu.

— Dziwne — powiedział językoznawca po wypiciu wstępnej dawki alkoholu i przesłuchaniu taśmy. — Bardzo dziwne — uściślił po następnej kolejce. — Niesamowite — zakończył budząc o świcie pana Jurka pukaniem w drzwi butelką piwa. — Czy wiesz, sąsiedzie, coś ty mi właściwie przyniósł?

— Nie mam pojęcia!

— To interesujące, albowiem po wysłuchaniu całości wypada mi powiedzieć to samo.

W istocie monolog umierającego okazał się czymś tak lingwistycznie bogatym, że Finnegans Wake Joyce’a przypominał przy nim klarownością wyrazu kwit z pralni. Czego tam nie było? Cytaty z Salomonowej Pieśni nad Pieśniami po hebrajsku mieszały się z archaiczną greką, zdania wypowiadane mową Wielkorusów — z językiem Koptów. Całe partie okazały się niemożliwe do sklasyfikowania…

— Bo ja wiem, może to po neandertalsku — wzdychał skacowany Docent. — W każdym razie ten facet to super–poliglota.

Satysfakcja przepełniła Złockiego. Nareszcie trafił na temat, mogący stać się przełomem w jego dziennikarskiej karierze. W nagłym przypływie energii wziął kąpiel, ogolił się, oczyścił buty, w pawilonie opodal domu nabył czystą koszulę. Kiedy wychodząc do redakcji rzucił okiem w lustro, wyjrzał z niego Juruś, jakiego nie widział od pół roku. Co prawda, włosów mu nie przybyło, ale oko wydało się żywsze, a brzuch mniejszy.

Nie zauważył nawet, jak sekretarka Zuzia obdarza go pełnym zainteresowania spojrzeniem:

— Co się stało panu Jurusiowi, już południe minęło, a on dalej świeży i trzeźwy?

Naraz zapragnął stanąć twarzą w twarz ze zmarłym, tak jakby trup mógł okazać się gadatliwszy od żywego. Wykonał parę telefonów, a po dwóch godzinach znalazł się w kostnicy, w towarzystwie zaprzyjaźnionego profesora z Ortopedii.

— Tylko proszę nikomu nie mówić, że ja tu pana wprowadziłem — zastrzegał się lekarz pamiętający dobrze dawne czasy w resortowej klinice (czasy, które zawsze przecież mogły wrócić). — Zaraz, który to był… Matko Boska, jego tu nie ma! Nie ma!

— Jak to nie ma! Panie profesorze…

— Nas też tu nigdy nie było — mruknął ortopeda i przypomniał sobie o czekającym go konsylium.

Tak oto Złocki stanął wobec kolejnego zdarzenia wykraczającego ponad sztampowe rozwiązania. W nocy z piątego na szóstego marca „Marszałkowski” zniknął. Co gorsza, wiele wskazywało, że osobiście ożył, otworzył od środka drzwi awaryjne i przeskoczył przez płot. Całkiem niezły wyczyn sportowy, jak na osobnika tuż po sekcji, pozbawionego serca i nerek (które być może znajdowały się już u spragnionych tych podrobów biorców).

Oczywiście do akcji wkroczyła Komenda Stołeczna, z natury niechętna zjawiskom nadprzyrodzonym. Dla funkcjonariuszy nie ulegało wątpliwości, że zwłoki skradziono. Przesłuchano wszystkich odwiedzających kostnicę. Sprowadzono psy, ale te dostawały kręćka od zapachu medykamentów i nieodmiennie gubiły ślad przy ul. Racławickiej. Udało się dotrzeć do wszystkich osób wizytujących przybytek śmierci, z wyjątkiem ostatniego, który odwiedził kostnicę późnym wieczorem.

— To był lekarz? — indagowali policjanci strażnika.

— Nie, ale miał przepustkę od ordynatora.

— Nie wystawiałem żadnych przepustek tego wieczoru! — zaklinał się ordynator.

Próbowano ustalić rysopis nocnego gościa. Ale strażnik nie przyjrzał się dokładnie jego twarzy.

— Wiem jedno, to był Żyd.

— Na jakiej podstawie tak uważacie? — naciskał prowadzący śledztwo.

— Takie rzeczy po prostu się czuje.

Złocki odszukał strażnika wkrótce po śledczych, ale mimo łapówki nie wycisnął z niego nic więcej. Kimkolwiek byłby ten gość, nie miał szans wynieść ciała. Rosły denat nie zmieściłby się nawet pod sutanną u zakonnicy olbrzymki. Może więc ostatni z odwiedzających poprzestał na oględzinach denata. Albo powiedział coś takiego, że nieboszczyk wolał wziąć nogi za pas…

W każdym razie policjantom udało się odszukać taksiarza, który przy skrzyżowaniu Racławickiej i alej Żwirki i Wigury zabrał późnym wieczorem małomównego pasażera. Taksiarz nie zapamiętał twarzy ani szczegółów ubioru nocnego klienta, a jedynie silny zapach szpitalnych odczynników.

— Dokąd kazał się wieźć?

— Wysiadł na Marszałkowskiej, gdzieś między placem Konstytucji a rondem.

Gdyby ktoś sądził, że nocne zniknięcie poderwie na nogi całą strukturę MSW, byłby w błędzie. Wydarzenie nie poruszyło nikogo. Ot, urzędnik niższego szczebla rzucił do telefonu:

— A sprawdźcie, czy tam, kurde, u was nie prowadzą handlu kradzionymi zwłokami?

Wycisnąwszy parę informacji od zaprzyjaźnionego policjanta, Złocki udał się na ulicę Marszałkowską, jakby miał nadzieję, że chodzący trup będzie na niego czekał w miejscu swej gwałtownej śmierci. Wprawdzie klasycy powieści kryminalnej twierdzą, że przestępca wraca na miejsce zbrodni, ale nikt nie wspomina, że tak samo postępuje ofiara. Oczywiście „Marszałkowskiego” nie spotkał, natomiast dwie wystawy dalej wypatrzył szczupłą dziewczynę w dżinsach zajętą dekoracją witryny. Dziennikarz wypukał ją przez szybę.

— Pani Anna… Leśniewska?

— Tak?

— Jerzy Złocki z „Najświeższego Wydania”.

— Nie czytam.

— Nie szkodzi. Ja też. Natomiast chciałem zaproponować pani małą kawę i zadać parę głupich pytań.

— A nie myli mnie pan z kimś?

— WT przypadku tak pięknej dziewczyny pomyłka nie wchodzi w grę.

Udało się! Normalnie takie wystrzałowe laski (z Marszałkowskiej) budziły w nim zakłopotanie; czerwienił się, mamrotał pod nosem i zaciskał spocone ręce w kieszeniach. Była to jednak prywatna nieśmiałość. Co innego, kiedy rozmawiał z nimi zawodowo. Wtedy stawał się Egonem Kischem, Orianą Fallaci i Ryszardem Kapuścińskim równocześnie. Sprawdziło się i tym razem.

Dziewczyna nie widziała samego wypadku. Stojąc tyłem do ulicy, zajmowała się podłożem, z którego wyrastały manekiny. Wybiegła jednak, podobnie jak cały personel, aby obejrzeć ofiarę wiosennych opadów tynków i tympanonów.

— Może pani opisać tego nieboraka?

— Lepiej narysuję.

Podsunął jej redakcyjny bloczek firmowy. Paroma kreskami wyczarowała lico „Marszałkowskiego”, typowego latynoskiego przystojniaczka: pociągłą, lekko nalaną twarz z wąsikiem.

— Jak pan myśli, czy to może być ktoś z mafii? — zapytała wpatrując się w Jurusia migdałowymi, nieprzyzwoicie wielkimi oczyma.

— Nie przypuszczam. Zresztą z tego, co wiem, dotąd nie ustalono personaliów nieboszczyka.

— Ciekawe, tyle uwagi poświęca pan zwykłej ofierze wypadku?

Bez namysłu opowiedział jej o dotychczas pozbieranych przez siebie informacjach,

— Ależ to niesamowicie fascynująca historia! — wykrzyknęła Anna. — Trudno nie zazdrościć panu pańskiego zawodu!

— A pani, plastycznego talentu. Świetnie pani uchwyciła tego biedaka, rzekłbym, tak… żywo.

— Ale to nie mój typ, wolę blondynów, takich jak pan, panie redaktorze…

— Mam na imię Juruś… znaczy Jerzy!

Służbowy czas mijał, wracała prywatna nieśmiałość. Kończąc rozmowę, wziął od Ani telefon i adres w Podkowie Leśnej i ucałowawszy jej szczupłą dłoń, oddalił się, zgarniając płaszczem zastawę z sąsiedniego stolika.

Aby przegnać z głowy natrętny obraz wspaniałych piersi i migdałowych oczu dziewczyny, oddał się intensywnej pracy myślowej. Dzięki informacjom wydobytym od zaprzyjaźnionego inspektora (Franciszek Huba, lat 41, z Komendy Głównej) wiedział o wynikach sekcji oraz o tym, że zmarły miał w kieszeni jedynie niecały milion starych złotych. Pasowało to do wizerunku urzędnika któregoś z okolicznych biur lub cudzoziemca zamieszkałego w jednym z pobliskich hoteli. Wyręczając właściwe organa, Juruś odwiedził kolejno MDM, Metropol, Polonię… W Forum trafił.

— Poznaję, to senior Juan Portillo Alvarez z pokoju 518 — powiedział recepcjonista. — Ale chyba nie ma go teraz w apartamencie, klucz leży w przegródce.

— A to pech. Muszę się pilnie z nim zobaczyć. Na długo ma rezerwację?

— Od pierwszego do dziesiątego. Ale może chce pan zostawić wiadomość.

Złocki nie skorzystał z propozycji. Nie zamierzał tłumaczyć recepcjoniście, że stosowniejszym miejscem dla zostawiania message dla zmarłych są stoliki spirytystyczne niż przegródki z kluczami.

Chwilę pokręcił się po holu, po czym myknął do windy. Miał już gotowy plan działania. Najpierw zostawił na schodach płaszcz i sweter, a potem zapukał do pokojówki.

— Cholerka, ale gapa ze mnie, zatrzasnąłem klucz w moim pokoju… w pokoju 518. Czy możesz mi jakoś pomóc, ślicznotko…?

Dziewczyna najwyraźniej nie zapamiętała Alvareza. Oczarowana komplementem, otworzyła Złockiemu apartament i posłała uśmiech promienny jak Costa del Sol.

Pokój był wysprzątany, bezosobowy, czysty. W łazience nie zostały żadne prywatne przybory toaletowe, w łóżku nie było piżamy, w szafie ani śladu walizek. Rzeczy Alvareza wyparowały równie precyzyjnie, jak jego ciało. Mijając recepcję, Juruś rzucił okiem na przegródki. Mógłby przysiąc, że pod numerem 518 obok klucza znajdowała się jeszcze niewielka książeczka. Paszport! Ba, ale jak się do niego dobrać. Podpalić hotel?

 

*

 

Anna Leśniewska właśnie uporała się z kolejną wystawą, kiedy na progu sklepu znów pojawił się dociekliwy dziennikarz.

— Przepraszam, ale czy mogłaby mi pani pomóc? — zagadnął zdobywając się na maksimum służbowej odwagi. — Sprawa jest delikatnej natury, ale jeśli panią fascynują tajemnicze historie…

Kwadrans później do recepcjonisty w Forum podeszła szykowna dziewczyna.

— Jestem ze Swissairu — powiedziała pewnym tonem świadomej swej urody hostessy. — Wasz gość, a nasz klient, pan Juan Portillo Alvarez wynajął u nas awionetkę na pojutrze, nie możemy się skontaktować z nim telefonicznie, a brakuje nam paru jego danych z paszportu. Mógłby pan mi pomóc? Pan Alvarez podał nam, że mieszka w pokoju numer 518.

Recepcjonista sięgnął po paszport. Otworzył. I grymas zdziwienia przebiegł przez jego twarz. Trzymał w ręku pustą skórzaną obwolutę ozdobioną herbem Królestwa Hiszpanii…

„Juan Portillo Alvarez, urodzony dwudziestego piątego czerwca 1950 roku, zamieszkały w Barcelonie” — tyle udało się ustalić Leśniewskiej na podstawie księgi gości.

— I co dalej? — spytała Złockiego, który odprowadził ją aż do przystanku kolejki WKD.

— Musi starczyć na początek. Mogło być gorzej… Gdyby zasugerowała mu wspólną podróż, pojechałby z nią do podwarszawskiego przysiółka. Ba, poniewczasie doszedł do wniosku, że mógł przecież zaproponować jej wspólną podróż własnym cinquecento. Ale taki pomysł pojawił się w jego głowie, kiedy wagoniki WKD zdążyły zniknąć w mroku tunelu.

— Co za dzień — mruknął, ruszając w stronę domu. — Co za dzień.

Dzień jednak się jeszcze nie skończył. Wewnątrz zamkniętego na zamki spółdzielni „Skarbiec” M–4 zastał wyraźne ślady czyjejś bytności. Jego jedyna przyjaciółka, rybka, kręciła się w szklanym kloszu wyraźnie podniecona. Kaseta z dyktafonu Magdy zniknęła. A na komputerze natychmiast po włączeniu Windowsów samoczynnie pojawił się napis: „Sprawa zakończona — ciekawość może drogo kosztować!”

— Ciekawe. Coraz ciekawsze — skomentował wydarzenie docent Krystyniak, tym razem zaproszony w charakterze konsultanta kryminalnego. — Twój gość musiał być bardzo utalentowanym włamywaczem. O ściśle ukierunkowanych zainteresowaniach, skoro nie zniknął ani Kossak, ani ten rokokowy zegar. I ta pogróżka świadcząca o doskonałej znajomości Microsoftu… No, no, no!

Wbrew pozorom, Złockiego nie łatwo było zastraszyć. Prywatnie bojaźliwy (na widok grupki pijaków wolał przechodzić na drugą stronę ulicy), w sprawach zawodowych odznaczał się duszą lwa. Przekonali się o tym ubecy nachodzący go w stanie wojennym z propozycjami zaniechania antypaństwowego procederu. Aresztu bał się tylko za pierwszym razem, a kiedy już znalazł się za kratkami, postępował dokładnie według zaleceń samouczka opozycjonisty, który, nawiasem mówiąc, sam wydrukował pół roku wcześniej.

Teraz również zlekceważył ostrzeżenie i już o świcie siódmego marca zjawił się w redakcji z pierwszym odcinkiem artykułu: „Człowiek znikąd znika, czyli co się stało z Juanem Alvarezem”?

Dwie godziny później znalazł maszynopis na swym biurku z czytelną adnotacją: „Nie do druku”.

Zdenerwowany poleciał do sekretarki.

— Kto podjął taką decyzję?

— Pierwszy Sekretarz.

Tym mianem określano w zespole „Najświeższego Wydania” Ludwika Rozena. Zabawne, że jego tytuł był o wiele starszy niż sama popołudniówka. Za poprzedniego ustroju Rożen też sekretarzował, tyle że Podstawowej Organizacji Partyjnej w Delegaturze Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk w jednym z większym miast wojewódzkich. Inna sprawa, że nazywał się wówczas Ludzimir Różyczko.

Metamorfoza, jakiej uległ w ciągu paru lat, była symptomatyczna. Ze słowiańskiego funkcjonariusza aparatu przeobraził się w rzutkiego Europejczyka. A jeśli idzie o zmianę nazwiska i powrót do aszkenazyjskich korzeni, nie był wcale w swoim posunięciu odosobniony. Kiedy przyjmował do pracy Złockiego, długo i głęboko patrzył mu w oczy.

— Złocki, Złocki, a jak przedtem?

— Co znaczy: przedtem?

— No, czy to jest nazwisko rodowe?

— Jak najbardziej. Do pradziadka należała wieś Złoczewo na Wołyniu.

— Jeśli on by był panem na Złoczewie, to on by się nazywał Złoczewski, a nie Złocki — triumfalnie zachichotał Rożen.

— Mam w archiwum domowym jego metrykę i papiery rodzinne jeszcze z osiemnastego wieku. Zresztą tacy Lubomirscy pochodzili z Lubowli, a nie z Lubomli, i nikomu to nie przeszkadzało.

— Też prawda. Moja matka Ruta też była z domu Lubomirska — zgodził się Pierwszy Sekretarz. — Więc mówicie, macie pochodzenie narodowo–obszarnicze…?

— Rzekłbym raczej: szlachta pracująca.

— Szkoda. Wielka szkoda!

Dziś jednak, kiedy Złocki wtargnął do jego gabinetu, zachował się mniej sympatycznie.

— Czy pan nie widzi, że to jest prawdziwa bomba, panie Ludwiku? — przekonywał dziennikarz. — Facet umiera i wkrótce potem znika w tajemniczych okolicznościach, nasza redakcja odkrywa jego prawdziwą tożsamość…

— Plotki, domysły, poszlaki, nie będziemy tym karmić czytelników.

— Ale nakład…

— Sprawą nakładu zajmuje się kolegium, wydawca i właściciel, a ja odpowiadam za to, co znajduje się w piśmie. I to się tam nie znajdzie.

— Ale dlaczego?

— Nie zamierzam się przed panem tłumaczyć. A jeśli nie odpowiada wam kapitalistyczny pragmatyzm, proszę poszukać sobie innej redakcji. Sądząc z pańskich danych osobowych, kolego Złocki, będzie to już dwunasta praca w ciągu sześciu lat…

— Chciałbym w tej sprawie porozmawiać z naczelnym!

— Proszę bardzo, aktualnie przebywa na sympozjum redaktorów naczelnych na Wyspach Kanaryjskich. Żegnam kolegę! A propos, możecie wziąć na warsztat sprawę tej uczennicy z Płocka, która chciała otruć spirytusem metylowym całą radę pedagogiczną miejscowego liceum. To jest temat.

Wychodząc z gabinetu, Złocki zagadnął sekretarkę Zuzię.

— Od dawna jest taki wściekły? Rano, kiedy zanosiłem mu tekst, pogwizdywał i sypał kawałami.

— Chyba wkurzył się po tym telefonie.

— Którym?

— Dzwonił jakiś facet o cudzoziemskim akcencie.

Normalnie skręciłby do pobliskiego bistro i zamówił setę koniaku. Dziś jednak coś go powstrzymało. By ukoić nerwy i zebrać myśli, postanowił się przejść. Wyszedł z redakcji i ruszył w stronę Łazienek. Po raz kolejny zadawał sobie pytanie: Co tu jest grane? W zasadzie powinien odpuścić sprawę, ale coś go ciągnęło, żeby nie odpuszczać.

Do parku jednak nie dotarł, nogi same zaprowadziły go do siedziby Towarzystwa Przyjaźni Polsko–Iberyjskiej i tam uzyskał dostęp do książki telefonicznej Barcelony. Niestety Juanów Alyarezów znajdowało się tam parę stronic. Już zamierzał zrezygnować, kiedy w głębi czytelni dostrzegł łysą czaszkę wyglądającą dziwnie znajomie. Krystyniak?

— Co tu robisz, kochany Docencie? O ile cię znam, zazwyczaj aż do kwietnia starasz się nie opuszczać domu?

— Zainteresowała mnie ta twoja opowieść, zadzwoniłem więc do znajomego Hiszpana z uniwersytetu w Salamance, ten uruchomił swoje kontakty i okazało się, że w całej Hiszpanii istnieje tylko jeden profesor filologii nazywający się Juan Portillo Alvarez, ale ma lat siedemdziesiąt siedem i zajmuje się językami południowoamerykańskich Indian.

— Czyli klapa?

— Powolutku. Ja się tak łatwo nie poddaję. Zajrzałem tutaj i poprosiłem o najnowszą zszywkę barcelońskiej gazety „La Vanguardia”…

— I…?

— Pierwszego marca, w kilkanaście godzin po przybyciu Alvareza do Polski, pożar zniszczył jego mieszkanie przy Rambla los Capuchinos. W pożarze śmierć poniosła dwudziestoośmioletnia Julia Alvarez, jego żona.

— Jesteś pan pewien, że chodzi o tego samego Alvareza?

— Zadzwoniłem do „La Vanguardii” i trafiłem na dziennikarza, który zajmował się sprawą. Porównałem daty urodzenia. To nasz „Marszałkowski”! Do dwudziestego dziewiątego lutego był jak najbardziej przykładnym urzędnikiem bankowym. Po skończeniu pracy jak zwykle udał się do domu. Miał na następny dzień poumawiane wizyty. Nikomu nie wspominał o planach wyjazdu. Od tej chwili nikt już z nim nie rozmawiał. Jego seata znaleziono na parkingu miejscowego lotniska. Nazwisko Alvarez (Mężczyzna) figuruje na liście pasażerów pierwszego porannego samolotu do Madrytu. Dalej ślady się gubią, kilkudziesięciu Alvarezów odleciało tamtego dnia w różne strony świata… Istotne, że pożar wybuchł zaledwie parę godzin po starcie. Niewykluczone, że nasz bankier zamordował żonę i zostawił w mieszkaniu zapalnik z opóźnionym zapłonem…

— Interesujące.

— Jeszcze nie skończyłem. Policja ustaliła, że tamtej nocy ktoś dzwonił z mieszkania Alvareza do znanego lekarza psychiatry, doktora Jorge Gonzalesa.

— I co powiedział ten Gonzales?

— Numer Alvarezów zarejestrował licznik telefonu komórkowego psychiatry,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin