Spokojne góry.txt

(114 KB) Pobierz
tytuł: "Spokojne góry"
autor:  Raymond Chandler

Warszawa 1990
Pisał R. Duń
Korekty dokonały
K. Kruk
i K. Markiewicz

* * *

I

List nadszedł tuż przed południem, przez umylnego, tania koperta z adresem nadawcy: F. S. Lacey, Puma Point, Kalifornia. W rodku czek na sto dolarów, płatny gotówkš i podpisany "Frederick S. Lacey", oraz kartka zwykłego białego papieru. Oto jej nieudolnie wystukana na maszynie treć: "Pan John Evans Szanowny Panie: Len Esterwald podał mi Pana nazwisko. Moja sprawa jest pilna i cile poufna. Załšczam zaliczkę. Proszę przyjechać do Puma Point w czwartek, po południu albo wieczorem, jeli to w ogóle możliwe, zatrzymać się w hotelu Pod Głowš Indianina i zadzwonić do mnie pod numer 2306. Z poważaniem Fred Lacey" Od tygodnia trwał zastój w interesie, a tu zapowiadał się ciekawy dzień. Bank, na który opiewał czek, miecił się o szeć przecznic ode mnie. Poszedłem tam, zrealizowałem czek, zjadłem lunch, wyprowadziłem samochód z garażu i ruszyłem w drogę. W dolinie było goršco, w San Bernardino jeszcze goręcej, upał panował nawet na wysokoci pięciu tysięcy stóp, gdzie dotarłem po przejechaniu piętnastu mil szosš szybkiego ruchu w stronę jeziora Puma. Pokonałem czterdzieci z pięćdziesięciu mil krętš drogš, nim zaczęło się ochładzać, ale tak naprawdę nie było chłodno, póki nie dojechałem do tamy i nie ruszyłem wzdłuż południowego brzegu jeziora, mijajšc liczne granitowe głazy i rozrzucone po równinie obozowiska. Było póne popołudnie, kiedy dotarłem do Puma Point, czułem się jak wypatroszona ryba. Hotel Pod Głowš Indianina okazał się bršzowym budynkiem na skrzyżowaniu, vis ~a vis sali tańców. Zameldowałem się, wniosłem na górę walizkę i rzuciłem jš w ponurym, nieprzyjaznym pokoju z owalnš matš na podłodze, podwójnym łóżkiem w kšcie i wiszšcym samotnie na gołej sosnowej cianie kalendarzem producenta sprzętu komputerowego, pomarszczonym w powietrzu suchego górskiego lata. Umyłem twarz, ręce i zszedłem na dół co zjeć. Sala baru, przylegajšca do hotelowego hallu, pełna była zionšcych alkoholem mężczyzn w sportowych ubraniach oraz kobiet w szortach lub w spodniach, z krwistymi paznokciami i brudnymi mankietami. Facet o brwiach niczym JOhn L. Lewis grasował po sali z cygarem wbitym między wargi. Szczupły, bladooki kasjer w samej koszuli usiłował złapać wyniki wycigów w Hollywood Park na radyjku, w którym tyle było trzasków, ile wody w pur~ee z kartofli. W mrocznym zakamarku sali zespół country, składajšcy się z pięciu defetystów w białych marynarkach i purpurowych koszulach, próbował się przebić przez gwar lokalu. Zmiotłem z talerza to, co w karcie nazwano pełnym obiadem, zamówiłem wódkę, żeby mieć przy czym posiedzieć, a potem wyszedłem na głównš ulicę miasteczka. Wcišż było całkiem jasno, ale neony już wieciły. Wieczór rozbrzmiewał klaksonami samochodów, piskliwymi głosami, grzechotem kręgli, strzałami z broni kaliber 22 na strzelnicy, muzykš z szafy grajšcej, a nad tym wszystkim górował ochrypły, twardy łoskot motorówek na jeziorze. Na rogu ulicy, naprzeciwko poczty, dostrzegłem niebiesko-białš strzałkę z napisem: "Telefon". Ruszyłem zakurzonym poboczem drogi, która nagle stała się spokojna, chłodna i pachniała sosnami. Oswojona łania z futrzanym kołnierzem przeszła przez jezdnię dwa kroki ode mnie. Urzšd telefoniczny miecił się w drewnianym baraku, była w nim budka z automatem. Zamknšłem się w niej, wrzuciłem monetę i wykręciłem 2306. Odezwał się kobiecy głos.
- Czy zastałem pana Freda Laceya? - zapytałem.
- Przepraszam, a kto dzwoni?
- Nazywam się Evans.
- Pana Laceya w tej chwili nie ma w domu. Czy spodziewa się pańskiego telefonu? Dwa jej pytania przypadały na jedno moje. To mi się nie podobało.
- Czy mówię z paniš Lacey?
- Tak, jestem jego żonš. Pomylałem, że głos ma napięty, podenerwowany, ale niektórzy ludzie zawsze w ten sposób mówiš.
- Dzwonię w interesie - powiedziałem. - Kiedy wróci pani mšż?
- Nie wiem dokładnie. Mylę, że przed nocš. A co pan...
- Gdzie znajduje się wasz domek, pani Lacey?
- Mieszkamy w Ball Sage Point, jakie dwie mile na zachód od miasteczka. Czy pan stamtšd telefonuje? Czy pan...
- Zadzwonię jeszcze raz za godzinę. - Poinformowałem i odłożyłem słuchawkę. Wyszedłem z kabiny. W drugim końcu baraku ciemnoskóra dziewczyna w spodniach pisała przy biureczku w czym, co wyglšdało na księgę rachunkowš. Spojrzała na mnie i umiechnęła się.
- Jak się panu podobajš góry?
- zapytała.
- Piękne.
- Tu jest bardzo spokojnie - powiedziała. - Można wypoczšć.
- Tak. Czy pani zna może niejakiego Freda Laceya?
- Laceya? Ach, tak, włanie im zakładano telefon. Kupili domek Baldwina. Stał pusty przez dwa lata, a teraz oni go kupili. To na samym końcu Ball Sage Point, spory dom na wzgórku, z widokiem na jezioro. Widok tam naprawdę wspaniały. Czy pan zna pana Laceya?
- Nie - odrzekłem i wyszedłem na dwór. Oswojona łania stała w przejciu między barierkami odgraniczajšcymi chodnik. Próbowałem jš usunšć z drogi, ale nie chciała się ruszyć, więc przekroczyłem barierkę, wróciłem do hotelu i wsiadłem do samochodu. Na wschodnim krańcu miasteczka mieciła się stacja benzynowa. Zatankowałem i spytałem gocia w skórze, który mnie obsługiwał, gdzie jest Ball Sage Point.
- Prosta sprawa - odparł. - Prosta jak drut. Znajdzie pan Ball Sage Point bez problemu. Pojedzie pan tędy, prosto, jakie półtorej mili, minie pan kociół katolicki i obóz Kincaid, potem koło piekarni skręci pan w prawo, dojedzie pan do obozu chłopięcego Willertona i jak pan już minie obóz, to będzie pierwszy skręt w lewo. Piaszczysta droga, pełna wybojów. Nie odnieżajš jej zimš, ale teraz przecież nie zima. Zna pan tam kogo?
- Nie. Dałem mu pienišdze. Poszedł po resztę i wrócił.
- Tu jest spokojnie - oznajmił. - Można wypoczšć, panie...?
- Murphy.
- Miło mi pana poznać, panie Murphy - powiedział i ucisnšł mi rękę. - Niech pan do mnie wpada. Cieszę się, że mogłem pana obsłużyć. Więc do Ball Sage Point musi pan jechać prosto, tš drogš...
- Tak - stwierdziłem i zostawiłem go w pół słowa. Uznałem, że wiem już, jak trafić do Ball Sage Point, więc zawróciłem i pojechałem w przeciwnym kierunku. Może Fred Lacey nie chciałby mnie widzieć w swoim domku? Tuż za hotelem brukowana droga skręcała w dół, ku przystani motorówek, a potem na wschód, wzdłuż brzegu jeziora. Stan wody był niski. Bydło pasło się na zakwaszonej łšce, którš wiosnš zalewała woda. Kilku nieruchomych turystów łowiło z łódek okonie lub samogłowy. Niespełna milę za łškami piaszczysta droga wiła się ku podłużnemu wzniesieniu poroniętemu jałowcem. Niedaleko brzegu stał jasno owietlony pawilon taneczny. Rozbrzmiewał już muzykš, choć na tej wysokoci wydawało się, że jest dopiero póne popołudnie. Miałem wrażenie, że zespół gra u mnie w kieszeni. Dziewczyna gardłowym głosem piewała "Pień dzięcioła". Przejechałem obok pawilonu, muzyka stopniowo cichła, a droga stawała się coraz gorsza, coraz bardziej wyboista. Przemknšł koło mnie domek nad jeziorem, a za nim były już tylko sosny, jałowce i lnišca tafla. Zatrzymałem samochód prawie pod szczytem wzniesienia i podszedłem do wielkiego obalonego drzewa, którego korzenie sterczały na dwanacie stóp w górę. Siadłem, opierajšc się o drzewo, na suchej jak pieprz ziemi, i zapaliłem fajkę. Cisza, spokój, z dala od wszystkiego. Koło przeciwległego brzegu jeziora dwie motorówki wycigowe bawiły się w berka, ale po tej stronie była tylko cicha woda, ciemniejšca w górskim zmierzchu. Zastanawiałem się, kim u diabła jest ten Fred Lacey, czego chce i dlaczego, skoro miał takš pilnš sprawę, nie czekał w domu ani nie zostawił wiadomoci. Długo nad tym nie deliberowałem. Wieczór był taki spokojny. Paliłem, patrzyłem na jezioro, w niebo, a także na drozda, który siedział na nagiej gałšzce u szczytu wysokiej sosny i czekał, aż ciemni się na tyle, żeby mógł zapiewać swojš kołysankę. Gdy upłynęło pół godziny, wstałem, wykopałem obcasem dołek w miękkim gruncie, wystukałem popiół z fajki i zasypałem go, mocno ubijajšc ziemię. Bez żadnego powodu zrobiłem kilka kroków w stronę jeziora i tak doszedłem do końca drzewa. Wtedy ujrzałem stopę. Była w białej tenisówce, przypuszczalnie numer dziewięć. Obszedłem korzenie drzewa. Znalazłem jeszcze jednš stopę, także w białej tenisówce. Ponadto białe spodnie z pospinanymi nogawkami, a w nich nogi, oraz tors w bladozielonej koszuli sportowej, wypuszczonej na wierzch, z kieszeniami jak w swetrze. Przy szyi miała wycięcie w kształcie litery V, przez które widać było włosy pokrywajšce klatkę piersiowš. Mężczyzna w rednim wieku, łysawy, w porzšdnej bršzowej marynarce. Nad grubš wargš miał cienki, podgolony wšsik, a w ustach, lekko, jak to zwykle bywa, uchylonych, widać było duże, mocne zęby. Twarz z tych, do których pasuje wielkie żarcie, ale nie pasujš smutki. Oczy patrzyły w niebo. Nie mogłem jednak pochwycić jego wzroku. Na zielonej sportowej koszuli, z lewej strony, ujrzałem plamę krwi wielkoci talerza do drugiego dania. Porodku mogła się znajdować osmalona dziura. Ale pewnoci nie miałem. wiatło było już trochę zawodne. Pochyliłem się i wymacałem zapałki oraz papierosy w kieszeniach koszuli, w bocznych kieszeniach spodni kilka kawałków metalu, przypominajšcych klucze, i drobne. Obróciłem go nieco, żeby się dostać do bioder. Był jeszcze miękki i tylko trochę zimnawy. Portfel z nie wyprawionej skóry ciasno wypełniał prawš tylnš kieszeń. Wycišgnšłem go, napierajšc kolanem na plecy. W rodku było dwanacie dolarów i kilka biletów wizytowych, ale mnie najbardziej interesowało nazwisko na prawie jazdy. Zapaliłem zapałkę, żeby dobrze je odczytać w zamierajšcym wietle dziennym. Włacicielem prawa jazdy był Frederick Shield Lacey.

* * *
 II

Odłożyłem portfel na miejsce, wstałem i pilnie się rozglšdajšc, zrobiłem pełne koło. W polu widzenia nie było nikogo, ani na lšdzie, ani na wodzie. W tym wietle nikt nie mógłby zobaczyć, co robię, chyba że zupeł...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin