Albert Wojt - Droga bez powrotu.pdf

(882 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Droga bez powrotu
Albert Wojt
* Osłona judasza szczęknęła metalicznie. Więźniowie, jak na
komendę, odwrócili się w stronę żelaznych drzwi i stojąc na
baczność zastygli w bezruchu. W celi przez dłuższą chwilę
panowała kompletna cisza. W końcu judasz zgrzytnął ponownie i
na korytarzu ciężko zadudniły kroki oddalającego się strażnika.
Któryś z więźniów odetchnął z wyraźną ulgą, inny bluznął
wulgarnym przekleństwem. Napięcie wywołane nieoczekiwaną
wizytą funkcjonariusza służby więziennej ustąpiło bez śladu i
tylko drobny, piegowaty blondyn koło czterdziestki nie mógł jakoś
opanować dręczącego go niepokoju.
— Co jest? — bąknął ni to do siebie, ni do barczystego rudzielca o
zaczątkach łysiny i twarzy żywo przypominającej zawodowego
boksera. — Przecież powinien być już spacer.
— Jeszcze nie wrócili ci spod siódemki. — Albin
5
Załiwskil obojętnie wzruszył ramionami. — Nie gorączkuj się,
Jasiu. Na wszystko przyjdzie pora.
— Ale coś musiało się stać — nie ustępował Jóź-wiak. — Pewno
klawisze dorwali gryps na spacer-niaku albo któryś z chłopaków
wykręcił jakiś numer.
— Co za różnica?
— Wszystko się opóźni i znowu skrócą nam spacer.
— Pies z nimi tańcował! — Zaliwski opadł na najbliższą pryczę i
nie bacząc na protesty właściciela wyciągnął się na niej wygodnie.
— Ja w ogóle nie muszę nigdzie wychodzić.
W celi ponownie zapanowało milczenie. Piegowaty blondyn
przytknął ucho do drzwi, nasłuchując uważnie dochodzących z
korytarza odgłosów, inni więźniowie za przykładem Albina
przysiedli albo rozłożyli się na pryczach. Prawdę powiedziawszy
dzisiejszy dzień nie różnił się niczym od innych. Od czasu do
czasu gdzieś daleko trzasnęły drzwi, czy szczęknęła krata, z
rzadka słychać było przenikliwy brzęk dzwonków
sygnalizacyjnych albo ciężkie kroki strażników. Zakład karny żył
swoim specyficznym, ale monotonnym życiem.
Jóźwiak miał już zamiar odejść od drzwi, kiedy nagle za ścianą
ktoś załomotał blaszaną menażką. Niemal jednocześnie gdzieś po
sąsiedzku rzucony z impetem taboret grzmotnął w zakratowane
okien
6
ko. Brzękowi tłuczonego szkła towarzyszył przeraźliwy, trudny do
zrozumienia, krzyk kilku więźniów.
— O rany! — W głosie piegowatego blondyna zadźwięczał nie
ukrywany strach. — U nas też się zaczyna.
— Przynajmniej będzie wesoło — roześmiał się Zaliwski. — Jak
dobrze pójdzie, napędzimy klawiszom cykora.
— Jasne! — przytaknął niski, dwudziestokilkuletni chłopak o
bladej, zdecydowanie zbyt inteligentnej jak na kryminalistę
twarzy. — Dlaczego i my nie mamy sobie poprotestować?
Słyszałem, że w jednym z kiciów chłopaki wleźli na komin i
nawet strażacy nie mogli ich stamtąd wykurzyć.
— U nas, Tadziu, nie ma takiego komina.
— W razie czego wymyśli się jakiś inny numer.
— Dajcie spokój! — Jóźwiak aż^ szczęknął zębami. — Przed
wami jeszcze sporo odsiadki i możecie pozwolić sobie na
rozróbki, ale mnie za miesiąc mieli puścić na warunkowe.
— Tego miesiąca też szkoda — zarechotał Tadek Kielecki. —
Puść się, Jasiu, sam, bez cudzej łaski.
— Gadanie.
— No, chłopaki, na co czekacie? — Albin ruszył się z pryczy i
odsuwając na bok piegowatego blondyna chwycił ciężki,
więzienny taboret. — My też dajmy popalić klawiszom.
— Żeby ich szlag! — Poparł go Kielecki.
2
'Taboret grzmotnął z łoskotem o drzwi celi. Zaliwski zamierzył się
ponownie, Tadek zawył niczym wilk do księżyca, a i pozostali
więźniowie nie czekali na dalsze zachęty. Kto żyw, zaczął tłuc,
czym popadło, w ściany i drewniane prycze. Nawet Jóźwiak
przestał biadolić i raz; i drugi przyłożył swoją menażką o żelazną
futrynę.. •
Tymczasem hałas z zewnątrz wzmagał się z minuty na minutę, a
dochodzące przez zakratowane okienko odgłosy świadczyły
niedwuznacznie, że bunt objął wszystkie piętra więziennego
pawilonu. Teraz niomal już w każdej celi łomotały miednice,
menażki i taborety, nie mówiąc o brzęku tłuczonego szkła i
krzykach więźniów. Nagle, na korytarzu, zadudniły kroki
kilkunastu biegnących. Huknął pojedynczy, choć zwielokrotniony
więziennymi murami, strzał. Odpowiedział mu dziki, pełen
nienawiści, wrzask i niemal jednocześnie szczęknął zamek w
drzwiach sąsiedniej celi.
— Otwórzcie, otwórzcie!! — ryknął na całe gardło Kielecki. —
Wypuśćcie nas z tej nory!
— Dosyć tego siedzenia! Chcemy na wolność!
Na korytarzu ponownie huknął strzał i znowu zadudniły kroki
biegnących. Tym razem odgłosy walki, czy może raczej pościgu,
wyraźnie się oddalały. Jeszcze przeraźliwie zgrzytnęła wyrwana z
zawiasów krata i harmider dochodzący z okolicznych cel
zagłuszył wszystko.
8
— Jasna cholera! — zaklął Albin.ą, njet-ukryiwa-nym zawodem.
— Dlaczego nie otworzyli?
— Może wyłamać drzwi? — zaproponował Kielecki.
— Nie damy rady.
— Nigdy nic nie wiadomo.
Ciężkie, piętrowe prycze były przyśrubowane do podłogi, nie
minęło jednak nawet pół minuty, kiedy jedna z nich zamieniła się
w taran. Po pierwszym uderzeniu żelazne drzwi nawet nie drgnęły.
Więźniowie zgodnie cofnęli się aż pod okienko i z impetem
ruszyli do kolejnego ataku. Coś głucho chrupnęło. Teraz byli już
pewni swego. Za trzecim razem każdy z nich napiął mięśnie do
granic wytrzymałości. Chwilę później ogłuszył ich potworny
łoskot pękających desek. Niestety, wbrew oczekiwaniom, drzwi
trzymały się dalej, a z zaimprowizowanego taranu została tylko
sterta połamanego drewna.
— Dalej, dalej! — Tadeusz ani myślał dać za wygraną. — Nie
ruszajcie się jak muchy w smole!
— Chyba nie poradzimy — nieśmiało zaoponował Jóźwiak,
gramoląc się spod desek. — To pudło budowali ze sto lat temu, a
wtedy nie było fuszerki.
— Nie chrzań głupot! — jeden z pozostałych więźniów
zdecydowanie poparł Kieleckiego. — Co tam jakieś głupie drzwi
dla dwunastu chłopa.
Kolejna prycza z rumorem została oderwana od
2
podłogi. Tym razem starali się działać metodycznie. Pokrzykując
gromko dla zachęty, raz za razem atakowali przeszkodę
zagradzającą im wyjście na korytarz. Miarowe uderzenia coraz
silniej wstrząsały drzwiami, aż w końcu tynk zaczął rysować się
przy futrynie. Wprawdzie i z zaimprowizowanego taranu zdążyło
już wypaść kilka desek, ale nikt poza Jóź-wiakiem nie wątpił w
powodzenie przedsięwzięcia.
Cofali się właśnie pod okienko, kiedy na korytarzu ponownie
zadudniły kroki biegnących. Zaliwski nie miał wątpliwości, że to
więźniowie, a nie strażnicy. Tym razem było ich znacznie więcej
niż przed kilkoma minutami i nie musieli już pokonywać
niczyjego oporu. Hałas w całym pawilonie wzmógł się jeszcze, a
chwilę później zaczęły szczękać zamki i pełne triumfu okrzyki
obwieściły wszem i wobec, że mieszkańcy kolejnych cel dołączają
do oswobodzonych wcześniej buntowników.
Albin bez zastanowienia zostawił rozwalającą się pryczę i dopadł
drzwi. Zaczął wrzeszczeć, co sił w płucach, by skłonić tych na
zewnątrz do pośpiechu. Teraz sekundy wlokły się niczym godziny.
Wreszcie przyszła kolej i na celę Zaliwskiego. Zamek zgrzytnął
metalicznie i drzwi stanęły otworem.
— Wyłaźcie! — wrzasnął łysy jak kolano grubas z pękiem kluczy
w ręku. — No, szybko, póki nie ma klawiszy!
Zaliwski i Kielecki pierwsi wyrwali się na korytarz.
10
Było tu aż ciemno od więziennych drelichów. Podekscytowany
tłum miotał się to w jedną, to w drugą stronę bez widocznego
sensu ani celu. Prawie każdy coś wykrzykiwał, niektórzy tłukli o
Zgłoś jeśli naruszono regulamin