Bandrowski Kaden JUliusz - ZAWODY - ZBYTKI.rtf

(892 KB) Pobierz

Juliusz Kaden-Bandrowski

ZAWODY ZBYTKI

 

 

 

Piękniejszej Przyszłości — — Zima

Druciarz

Chudzik se na drodze przystanął, ten ziemniakowaty swój nos w górę wzniośli Jął węszyć czy tropić: zimne świeże powietrze,, zapach, idący z miasta, ten i ów dym złowonny, ten, i ów ¡ miły, pierś we wnętrzu niby miodem głaszczący. Ále jeśzeze: coś prócz tego wszystkiego węszył druciarz Chudzik z otwartej drogi, jakby,.białym płótniakiem ku miąstu wyciągniętej. Oto radośp przyszłą węszył;.

Ej! przyjdzie tu jakaś krzta Radosną, radosnej chwili przebłysk nadejdzie. Ej, niby na nosze, na kołyseczkę wy- plajtaną. z zimnego, szuwaru Chudzika wyniesie i pohuśta.

Z daleka przez świetliste powietrze,'niby przez farbkę niebieską} w, ¡ wpdzie rozpuszczoną, widać stare narożniki Wawelu, podziurawione czarnymi oknami, rzekłbyś te spód- nięe i kiecki bab w gromadzie rozsiadłych.

.... Ej, skądże ta radość przyjdzie i jakie nosze sprawi, i ko­ga, i gdzie* jak bująć i huśtać będzie?

Ano, gdzie ona jest, nie wiadomo. Ale wiadomo, że w Chudzikgwej piersi zostawała wartki wrzątek czegoś, co się kołem obraca, piętą przystępuje, śmiga wiatraczka strzy­że, młyńskiego kamienia żuchwą miele smakowicie i powia­da gwałtownie, a tak radośnie, że aż gderliwie, g tak prędko, że,,fż, pytlując — powiada w oczy patrzące, w ucho roz- w.ąrtą i nos węszący: Radość cię czeka, Chudziku — i już. Gdzieś ci się ta na drodze twego dnia strawa, posiłek na­darzy i już.

Na tą myśl, z najniższej czeluści głodowej wychynęło coś pod górę, błysnęło w oczach, zwarło szczęki i zaświer- gotało w uszach chłopca: Ech, ty! jedzenie.

Czerstwy, ranny głód ścisnął idącego Chudzika krzepko i zdrowo. Przystanął, bo mu mruczało w środku, jakby w brzuchu kot na przypiecku mruczący siedział. Przystał Chudzik, porteczki podwinął, paskiem ściągnął, potem z ra­mienia na ramię przełożył rzemień z ciężarem. Przywykł i już by nie wiedział, jak się ma ruszać bez tego gniotu, który dźwigał za sobą. A było co dźwigać. Nosił przecie na sobie blaszane formy, firanki, zmiotki, łapki na myszy proste i droższe, i zmyślne, otwierające się z dwóch stron, na dwie myszy. W torbie miał kawały blachy do łatania rondli, różnoraką maź do lepienia czerepów, obcęgi, obcążki, wreszcie na ramieniu zwoje białego i mosiężnego drutu.

Przerzucił to wszystko z ramienia na ramię i poszedł.

Zza zakrętów, zza wikliny, spoza mgły lekkiej wylęgał coraz sowiciej cały Wawel z wieżami, kręconymi wysoko pod niebo, z drugimi, którym jakby kto w łeb dał i spłasz­czył, i trzecimi, co, gruzu się najadłszy, wyróść nie zdążyły. Między tym zgromadzeniem wież murowanych, przylepek i łat rozrastał się mur warowny, zjedzony przez burze, słoty i szturmy. Z daleka to się ten mur brązowy, prze- chodem czasów ściśnięty i wysuszony — widział Chudziko­wi — niby ogromne kromy czerstwego razowca, tu i owdzie spękane daleko w głąb, aż do ośrodka. Bo jako przez spie­czoną skórę ośrodka — tako tu z murów wyłaziła — wy­ciskała się ta stara, odwieki pamiętająca i wciąż płodna ziemia.

Juści tak. Bo gdy na starym bochenku chleba pleśń i śniedź żeruje — tu, z między-pomiędzy starych wawelskich rozłamów hasa w najlepsze ku górze bujna zieloność.

Dziwnie to wyglądało. Powiedziałbyś, człowieku, że sa­mo życie nowe rózgami prętów soczystych tryska z roz­padlin, że młode życie wachlarzem liści bogatszym od pa­wiego ogona starość owych murów pociesza, łagodzi i koi.

Dalej od Wawelu, od schylonych przez wiek grzbietów

katedry i kaplic spływały se wzgórza ku dołowi modrym fałdem zieleni, aż po srebrną listwę Wisły. A ta Wisła teraz we słońcu wiosennym widziała się Chudzikowi niby roz­puszczony, jedną, niewyczerpaną wodą płynący płynny dia­ment, oprawiony w złoto nadbrzeżnych piasków.

Wiater se chodził i łaził między wszystkim. Przez wodę rzeki pluskał tchem słodko dmuchającym, to znów wikliny ku sobie słaniał, że się liśćmi sczepiały niby splótłszy ręce dzieci — kręgiem rozchwianym tańczące. To znów trawę pod włos do góry czesał i, lecąc wyżej, rozganiał nadmias- towe dymy po czystym niebie.

I jakżeby to mogło być — pomyślał sobie niechcący Chudzik, rozwartym okiem widok obejmując — żeby toto wszystko nie dało zjeść i napić się, i zarobić człowiekowi.

Ominął spojrzeniem stary zamek wawelski i patrzył na samo miasto Kraków. Na te dachy spiętrzone, splątane, po­lane światłem słońca niby topionym masłem. Na te wieże — co, żebyś, człowieku, nie wiedział, tobyś myślał, że tam wysoko, w przestworzu nieba czystego, głosem godzin biją­cych nie godzinę znaczą — a zasię oddychają głośno, śpiżo- wym tchnieniem z kamiennej piersi oddech miarowy wy­pierając.

Przysporzył kroku. Teraz mu droga szła nad samą Wisłą wedle rybaków i galarów. Rybacy, niby te haki wbite u brzega, siedzieli nieruchomo nad wodą z wielkimi węda­mi, wpatrzeni w srebrny połysk toni — rychłoli się pławik zakołysae.

Za to na galarach szło życie już na dobre. A zdały się one, grzecznie obok siebie stojące, szerokie, pojemne, niby czyjeś chodaki lub kierpcie.

Udała się ta myśl Chudzikowi i zaśmiał się. Juści na takich chodakach wielgachnych, mocnych i posuwistych sunie se człek po wodzie, ojej, jeszcze jak zgrabnie. Chodaki nie lada, większe niż łódka, zmieści się w nie wszystkiego jak w karczmę, ale nie dla zabawy są — mocne i spławne.

Pełne były węgla, który się w słońcu mienił i łuszczył sinawoniebieskim poblaskiem. W środku każdego galara

widniała przystojna budka podłużna. Na progu jej siedział se taki lub owaki f lisaezyna i prządł z fajki do zębów ucze­pionej cienkie wstążeczki dymu. Opodal na cegłach paliło się krasne ognisko pod. garnkiem, z warzą. Płomień drżeniem i blaskiem raz po raz znikającym ginął w jasnym ogromie powietrza i, zdało się, targał nim i na karbki zwijał'.-' Bo wszystko, coś z oddali ponad ogniskiem ujrzały drżało, jakby żaręm płomienia kołysane.

Do miasta by już wejść — pomyślał Chudzik.

Żal mu się zrobiło tego widoku, tego powietrza słodkie­go, tego zapachu, co nęcił wonią jak proszące zaprosiny. Ale wiedział Chudzik, że przecie pracować, zarabiać musi, bo musi do domu nad wieczór pieniądz zarobiony przynieść. Więc żeby tak i tią pozostać; i własne lenistwo omylić — kroku zwolnił i już szedł noga za nogą, becząc głodnym, żadną strawą nie przetartym głosem: „Garnki drutować, garnki drutowaci” ii; ;:

Odezwał się któryś flisak z dołu ¡znad Wisły; „Chodź no tu”-.

Pobiegł Chudzik., Pokazali rozbity garnek do odrutową- nia, umówili się o cenę. Chudzik siadł na krawędzi galaru. Z blaszanym chrzęstem ściągał przez głowę rzemień, z wy­robami, zwoje drutów i torbę. Zsunął to wszystko na ziemię, że aż jęknęło, i zaczął przymierzać czerepy garnka.

              Jodeś już co? — zagabnął flisak stary, ¡siedzący przy Ognisku.

              Nie — odpowiedział Chudzik. I zaraz radośnie śię zaśmiał, drąc gębę od ucha do ucha. Bo przecie, wyczuł w głosie starego niby srogim i zadzierżystym, że nie. po próżnicy o jedzenie pyta.

Tymczasem przy ognisku drugi flisak z fajką w zębiach zakrzątnął się i, podawszy chłopcu garnek gorącego żuru* wrócił na swe dawne miejsce.

              Niech ji 7- rzekł.

              Niech se poji — dodał stary.

Cisza zaległa. Słychać było* jak chłopy w szczękach nie­złomnych miażdżą chleb, podlany, zwilżony, rozrobiony

W

tym kwaśnym żurem i śliną sprawiedliwego głodu. Chudzik też nie dał śię prosić, tylko zawijał, aż mu w skroniach trzesźezało.

Dobrze było. Ogień coś tym trzaskaniem płomieni pytlo­wał- i ranną ciszę bruździł; chłopy mlaskały ów twardy chleb, językiem niby kijanką rozgłośnie przygniatając, a łyżki na krawędzi garnków chrapliwie skrzypiące pokazy­wały, że statecznie ludzie jedzą i potrzebnie.

Smakował Chudzikowi ten żur,'Jezus! — jak smakował. Kwaśne to było, że ci gębę szczypiąc ściągało, ale nie nadto, tylko w miarę. Nie ugryzła cię ta kwaśność, a i owszem, im więcej jadłeś, tym cię więcej swą kisłą potęgą radowała. Gęste, po wysuszonym przełyku szło rozważnie/ statecznie, jak dobre słowo rzeczone w ciężki czas, dając otuchę i ciepło. I dokumentne to było. Kiedyś ledwie kilka łyżek przełknął, toś -zrazu czuł, żeś w sedno spraw twych i kłopotów ugodził, człeku, że zaspokajasz nareszcie ten brzuch niesforny i nie­nasycony.

Podjadł se Chudzik, skromnie powstał, miseczkę przy­pochlebnie na miejsce wedlę-ogniska odstawił i wziął się do roboty.

.Właściwie to śpiewać ihu się chciaio z tego dobrodziej­stw^, cb‘je czuł teraz W'żywocie-słodką pogodą płynące. Ale się wstrzymał ze względu na flisaków.

Robotę zaczął. Przepatrzył se skorupki, przymierzył, przycelow&ł tym bokiem i tamtym, tym do tego i tamtego, cierpliwie'i chytrze. Przymierzywszy, zlepił. Zlepiwszy —-• z drucianego krążka wywinął drut, błyszczący niby włosie, a -wykrętny/ nieustępliwy: i^nieusłuchany. Co niecoi wy­mierzył, ile trzeba byłoj zmiarkowawszy. Obcążkatni, niby tym pyskiei& psim, drut. chwycił, zgiął i ugryzł — czyli od­ciął. Garnek zlepiony wgrążyi se Chudzik w brzuch, tak miarkując, aby się naczynie na podołku między podniesio­nymi udami a piersią przytrzymującą statecznie ustaliło. Wysunięty język zębami przyłapał, uszy od pracy i namysłu zaczerwienione nastawił i wziął się do pracy ostatecznej.

Zaczepił Chudzik o garnka kant drut na ząbek zakrę-

eony. Przez denko zwinnie przeciągnął, zaczepił z drugiej strony, a potem na krzyż, a potem w gwiazdę. Na środku gwiazdy skręcił końce drutu w warkoczyk i stąd dalej sna prawo ¡i lewo, z oczka na oczko. Z kłębu, niby z kądzieli owo włosie, coraz więcej drutu Otoczył, raz w raz 'Stopą w kierpieć obutą kłąb dalej od-siebie kbpiąc.

Śmigała w rannym słońcu ta nić żelazna, którą Chudzik garnek rozbity od spodu w znak gwiazdy oszywał, a pa* luchy chłopaka, z pozoru niezgrabne, powiedziałbyś wałko- nie lub niedorajdy, zgrabnie się prZy robocie zwijały. Każdy za siebie swój rozum miał, mimo że wszystkim świadofna dłoń rządziła. I znów mu drutu brakło, i znów śe go* obcę­gami w powietrzu szczeknąwszy, uciął, oczko palcami ugniótł, w zębach ścisnął* niby ową żmiję czy śliskiego pa­da lea drut w świder splótł-i jął drutować dalej i tym drutem, w czworoboki zaginanym, sczepionym mocno, gar­nek okrążał, spajał, społb^ aż się, klej z ćzerepów krawę­dziami wypacał i wyciskał, aż skorupy podołkicaaa przy­chwycone postękiwały. I tak pracował, działał, kręcił i Wier­cił, jakby nie drutem, ą tą rodzoną myślą Własną ów garnek do kupy skupić miał.

Dobrze mu się pracowało. Złotym słońcem po głowie głaskany, zdrowo pojedzony,, siedzący na krawędzi galaru nad tą wodą Wisły,; bardziej: świetlistą niż blacha, co ją Chudzik w torbie nosi, chybotając się na mocnych poślad­kach, pracował se Chudzik w to słoneczne rano, nie czując, że mu się palce na drucie jak druty gną ii-tna* obcęgach strzępią. Nie czuł, że mu oczy potem zachodzą, że zgryziony,, przed wargi wysunięty język schnie, a grzbiet wysilony drętwieje. Nie czuł Chudzik fatygi ani żadnej udręki, ani wcale mitręgi, bo pracował, a pracując, myślał.

Zaś gdy mu tak robota szła i w czynnych palcach raj- dosząc się gadała, grała i śpiewała, myślał se Chudzik o Bóg wie czym. O tym graniu, gadaniu, o tym. śpiewie roboty* co go człowiek; uchem nie usłyszy, ale piersią pracującą pojmie.

Ze skrzypem drutu, z pochrzęstem czerepów stękających

szła myśl Chudzikowa coraz dalej i dalej od tego, co jawne jest, aż do jakiegoś kresu, a od kresu owego niby w jakieś pole cudne bardzo, mało znane i szczęsne.

Więc myślał se Chudzik, myślami na wsze strony, niby koń uchem, strzygąc, o tym, gdyby mu to kiedy cały galar zdrutować przyszło — żeby zrobił.

O              tym, gdyby mu kiedy całe to miasto Kraków, rozbite, odrutować przyszło: żeby się namyślił, pokruszone czerepy zmyślnie złożył — i odrutował.

I gdyby mu ziemie rozbite, rozszarpane w całość odru­tować przyszło — żeby odrutował...

I gdyby mu cały ten świat, co mówią, że kulą jest straszliwą, po przestworzach latającą, odrutować rozbitą przyszło — żeby się W kupę zebrał, w sobie rozognił i dechu w płuca wziął. I żeby wtedy myśli w głowie jak w kuźni stal — dO'wszystko widzącej jasności rozgrzał, i żeby zamiast drutu promień .z,.cyferblatu słońca zdarł, i żeby onym promieniem cały świat schorzały i rozbity w całość za dru­tował.

Praczka

Ręce chluszczą, płaszczą, chlupią, chlapią, to Musem drobią, to na wyrypy cwałem rwą. Moc się zalęgła w. nich niestru­dzona i podrywa je, a pędzi w skrętach drżących. Plusk wody wilgnym nawrotem owija dłonie, *a rozczapierzone pałce wpijają się w ochłap płótna, na włóczą go na się i zwłó- czą, suną, brużdżą, sieką i biją.

Wreszcie dość!

Unoszą się piersi w górę wysoko, jak najwyżej. Praczka wciąga i chłonie powietrze. Głębiej odetchnąć nie zdoła, a chce jeszcze głębiej, jeszcze mocniej.

Obziera się, prostując grzbiet.

Para wypełnia całą izbę. Pod ścianami, na zatarapconej podłodze leżą toboły bielizny. W kącie rozżarzony komin charczę, chrapie i kurzy słodkawym czadem węgla. Na bla­chach tańczą i gryzą się błyski skier, a z przykrytych sa­ganów dymi para i wypryskują strugi kipiącej wody. Wśród swędu kręci się i niewidzialnym wyziewem rpzścieła du­rzący zapach krochmalu, gęsta woń brudnej, chorej wody i zaduch bielizny.

Gdybyż odetchnąć dwa razy głębiej! Gdybyż wmieście i zawrzeć w płucach dosytnie to rozrzedzone powietrze, co wciąż umyka i spiesznym tchem pracującą pierś pogania! Nic z tego. Wciąż brak tu tchu, oddechu, zawsze brak ode- tchnienia.

Leoz dalej!

Ręce chluszczą, chlapią; znów kłusem drobią, to na wy­rypy cwałem rwą i^ pochwycone pracy pędem, pędaą w po­drygach. -

Od chwili do chwili coś się w płomienistych trzewiach przerwie i ogień z trzaskiefli na ruszt rymnie. To znów zadrży pokrywa saganu, jakby tam w garku żywe stworze­nie trwało w bólu i w męfee, w cierpieniu nieopisanym.

Praczka to pierze, to ustaje, wpatrzona w balię — pełne, mokre, brudem ćiekące pole pracy. Po jednej stronie już odeprane sztuki, po drugiej te, które właśnie przeprać na­leży. Dwie kupy'—szale dobrego i złego, wagi zasług, miara ciągłego wysiłku rąk. W pośrodku chwiejnym grzbietem wyrasta kocica piany. Zasiał ją lśnieniem blady poblask, prószący z okna. W głąb przeciekł, w oczach siatki świeci, a na wierzchu niebieską pogodą wybłyskuje. !

Przycicha sutereną. W kominie równym cięgiem huczy powietrze. Bunt układa się W saganie i zlewa w jednostajny rzewny lament. Prawie nie słychać zegara, co czas cedzi i odmierza, na jedną stronę utykając. W półciszy wyraźnie słychać lepki szept topniejącej piany.

Na chwilę przywarły ręce praczki do dna balii.

Ciepłym puchem oWija je i tuli mydlina. Zaś oczka piany jedne po drugich gasną. Niebieska ich poświata płynie z warstwy na warstwę W dół, coraz niżiej i niżej. Słychać, jak oczka nikną i giną w pustce. Wilgotny,1 cichy szept wypełza ź balii, drży w powietrzu, niewysłuchanym jakimś ubłaganiefn wałęsa się przy ścianach.

jak;;spod jarzma wychyla i podnosi praczka głowę. Ostrożnie prostuje zgięty grzbiet. Z rozwartych oczu ucieka tęczowy łachman łuny przetężehia. Tej łuny, która nawie­dza długo przy pracy schyloną głowę.

Nie patrzy praczka na ściany, spocone gęstą cieczą za­duchu. Nie wodzi oczyma po niskim stropie sutereny. Bo nad sutererią piętrzy się duży, wysoki dom i oknami spoziera w pełny świat, na drogi miasta i cele ludzi. Praczka przed się patrzy mały prostokąt okna, wznoszący się ponad

twardą linię ulicznego chodnika. W tym wąskim skrawku światła szuka chwili odetchnieniac ■

Światło nieświeże, nie pierwszej wody i? nie pierwszej młodości. Przenicowane, przechodzone, z drugiej ręki, Tyle go jest, ile na płat okienny raczyły puścić wysolde piętra, ile się okruchem lśnienia wylśnić i, pdbić zdoła na murze kamienicy z naprzeciwka. Ale ¡choć je( z pierwszej jasności wyssali, to samo jest, zawsze jedno, z najstraszniejszych wysokości nieba.

Wywlokła ręce z piany i dalej prać, bieliznę, w wodzie mierzwić, odęte poszewki gnieść,, miesić^ tłumić^ robotę my­dłem, trzeć; a potem w wodzie suswalić na prawo,; lewoj, na płask, na krzyż, na wzdłuż.i wszerz.

Tej zajadłej pracy potakiwała chrzęstem do krawędzi balii uczepiona wyżymaczka. Ma korbę na boku suchą, twardą jak uschłe, wywrotne, obrotne ramię strzygi. Ta korba kręci krągłe, ostre, szczęki śrub, co się wzajem gryzą i żują. Skrzętna,złość żrących się wzajem żuchw porusza dwie białe, ściśle zwarte wargi-— istne usta, z dwóch wał­ków gumy złożone. Te usta sączą prz^z się i raz po raz wy­stawiają biały język wyżętej sztuki,, i coraz z sykiemr; zsu­wają w kosz..

Znów w płomienistej czeluści koraina chrupnęły ogniste żebra żarem strzaskane. Kręty syk zygzakiem wypełżł.-z. sa- ganu na blachę. Za oknem po chodniku tętniły coraz częst-r sze kroki ludzkie.

Widać, że słońce zachodziło, bo kurz fijoletowy owionął bruki. W gorących blaskach krzepciej zwarły się cienie, Ruchomym, czarnym trójkątem migały na, szybie nogi prze­chodniów. Cień szybko wpadał do sutereny, niby znak zło­wróżbny ostrym prętem giął. się "po ścianach i-uciekał..

Spoczęła praczka w. tej chwili zachodu słońca.

Ach, teraz by spojrzeć przed siebie w czystą dal świata, niewstrzymanym pędem źrenicy polecieć za obręb* pogody nieba. Hen, aż ku tej ostoi pokojn,.. jaką człowiek żywi w sercu po twardym dniu pracy, gdy patrzy w piękny wie­czór nieba.

16

             

Jakiśi niepokój ogarnia praczkę. Jakiś szept ją gryzie. Wytęża słuch. Słyszy, że piana sapie w balii. Sapie, z cicha pęka, a światłość niebieska zsuwa się po warstwach coraz bardziej w dół i w dół, ku dnu. Balia dyszy... Plaster pia­ny —■ wydarte skądziś, zmordowane płuco tęczowe — legł między kupami trudnej roboty i kona...

Piana mruży się, ćmi i niknie. Jej przezroczyste skle­pienie — to oczek powieki, co mrużą się, pękają wysilone, mrą świetliste.

Coś stało się. Niby że; za miastem i w mieście leżały snem zniemożpne straszne potwory. I że przekorny czło­wiek wsadził każdemu znienacka spiczasty kół w pierś nieobronną. Taki się ryk nagle zerwał. Zerwał się z komi­nów fabrycznych i, przeraźliwy, jednostajny, wył przeciągle.

Po długiej chwili zmnożyły się na prostokącie okna trój­kąty nóg. Szły jedne za drugimi, ciężkie, czarne, w prze- chodzie to zwarte, to rozwarte -^czarne nożyce, okrakiem po bruku kroczące.

Ocknęła się praczka ze swych zamyśleń. Oto dusza jej niby to szła po skłonie haii kwietnej, wzorzystej — gdy buchnął nagle ten ryk i już znów posłuchana dusza waruje w oczach. Nieprędko się'znuży. Kołacze, nagania tętnem w piersiach — nie popuścŁ Wartkim chrobotem pręży się w rękach — nie ustąpi. .

Spojrzała praczka w balię. Piana już zgasła, niebieska poświata dawno już wsiąkła w wodę. Niejedna musiała mi­nąć Chwila w tym odpoczynku. A robota wciąż żyje, czeka na pracę. Bielizna czeka na poprawę, na sprawę, na czy­stość. Skąpym chlebem robota darmo nie szafuje, przyrze­czonym terminem dostawy po próżnicy nie straszy, lecz sro­go grozi-. -Krzep się myślała praczka — krzątaj, bo ci robota głód niesie w zanadrzu, jeśli jej pracą nad siły nie obsłużysz.

Wytarła zapaską ręce i roznieciwszy mętną, złotą łzę kuchennej lampki, sypnęła w otwarty pysk komina wę­giel — czarne sytne jadło wszystkich ognisk. Warknęła prze­ciągle para i zaduch przesłonił izbę.

Sporządziwszy, co należy, znów stanęła za balią.

Pracuje.

Ręce chluszczą, pluszczą, chlupią i chlapią, to kłusem drobią, to na wyrypy cwałem rwą. Moc się w nich zalęgła niestrudzona, podrywa je w skręt, że śię tężą i prężą. Coraz wstrząsa się cała postać kobiety; jakby do balii wskoczyć miała. Coraz nowa szmata przez chwytkie dłonie się prze­wija. Plusk wody wilgnym nawrotem palce okręca, a dło­nie rozczapierzone, jak raki, kraby, jak ośmiornice, nawłó- czą na się bieliznę i zwłóczą, suną, brużdżą, sieką i biją. )

Gorąco. Kolczugą potu grzbiet się kryje, dygoćą spocono piersi w uciążliwym bezustanku.

Stoi praczka na miejscu, nogami, zda się; Wrosła w ten dookolny deptak przy balii, a przecież prędko tchnie i śmie­szno dyszy, jakby biegła. Bo chociaż nogi' stoją, to fęce bieżą, kłusują, człapią, z wódy 'się Wyciągają, w wódzie grążą czynne i zwinne.

. Ubywa i przybywa, maleje i rośnie to jedna kupa bie­lizny, to druga. A w pośrodku rajdosi się,, szeleści i mlasżcze jezioro brudu.

Ogień trzaska, para fwciąż pryska, lampa osnuwa się z wolna czarną rzęsą kopciu. £a oknem, pó ulicy, cieniem nożyc tnących mija przechodzień. Czasem łoskot powolnego furgonu zatarga szkl...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin