Carl Hiaasen - Podwójne oszustwo.pdf

(760 KB) Pobierz
Hiaasen Carl
Podwójne oszustwo
Pamięci Clyde'a Ingalisa
1
Wczesnym rankiem szóstego stycznia, dwie godziny przed świtem, Robert Clinch
podźwignął się z łóżka i przetarł zaspane oczy. Włożył trzy pary skarpet, niebieską
flanelową koszulę, oliwkowe drelichowe spodnie, wodoodporny zegarek firmy
Timex i wiśniową czapkę z napisem nad daszkiem: „Robaki Manna".
Podreptał do kuchni i przygotował sobie kubek kawy, jajecznicę z czterech jaj (z
keczupem), pęto kiełbasy i dwa tosty z dżemem winogronowym. Jedząc, słuchał
radia w oczekiwaniu na prognozę pogody. Na dworze było zaledwie pięć stopni
ciepła, wilgotność powietrza wynosiła trzydzieści pięć procent, wiatr wiał z
północnego wschodu z prędkością jedenastu kilometrów na godzinę. Na autostradzie
między Harney a jeziorem Jesup zaległa gęsta mgła. Robert Clinch uwielbiał jeździć
we mgle, albowiem miał wówczas okazję włączyć bursztynowe lampy
przeciwmgielne zainstalowane w nowym pikapie. Kosztowały go czterysta
pięćdziesiąt pięć dolarów. Jego żona Clarisse, która w tej chwili jeszcze spała, nie
mogła mu darować, że wyrzucił tyle pieniędzy w błoto. Po powrocie z jeziora powie
jej, że uratowały mu życie na trasie, gdy kierowca załadowanej pomarańczami
ciężarówki, jadący przez nieuwagę środkiem drogi, skręcił w ostatniej chwili w bok,
widząc bursztynowy blask reflektorów. Nie był jednak pewien, czy ona uwierzy w tę
bajeczkę; prawdę powiedziawszy, nie był nawet pewien, czy się nie wścieknie, że
uszedł cało. Może będzie żałowała, że ciężarówka nie
7
roztrzaskała w ułamku sekundy furgonetki, łodzi i jego samego. Niezbyt zachwycało
ją hobby męża.
Włożył na nogi buty o miękkich podeszwach i wciągnął jask-rawoczerwoną
kamizelkę pokrytą plakietkami z różnych zawodów wędkarskich. Poszedł do garażu i
popatrzył z dumą na łódź, przesuwając rękoma po błyszczącym falochronie. Ranger
390V, blisko sześć metrów długości. Podwójne sadze, wykonana na zamówienie
tapicerka i wykładzina (błękit paryski) oraz dwa baki, na tyle pojemne, że można
było popłynąć do Okeechobee i z powrotem. Do tego jeden z najpotężniejszych
silników, jakie kiedykolwiek wyprodukowano, mercury o mocy dwustu koni
mechanicznych. Robert Clinch osiągnął kiedyś na tej łodzi prędkość stu kilometrów
na godzinę, co zostało poświadczone przez jego przyjaciela. Nie było żadnego
powodu, by mknąć tak szybko, ale popisy tego rodzaju sprawiały mu cholerną frajdę.
Robert Clinch kochał swą łódź bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Bardziej
niż żonę, dzieci, kochankę i obłożony hipoteką dom. Bardziej niż okonie, na które
lubił się wyprawiać. Pędząc po jeziorze o wschodzie słońca, czuł, że tę łódź kocha
nad życie.
Tego ranka postanowił dla pozoru wziąć wędkę. Zdjął ze stojaka na ścianie tani
spinning — po co narażać dobry sprzęt? Zakładając żyłkę zauważył, że drżą mu ręce.
Może to efekt picia kawy? A może ma tak rozdygotane nerwy? Uporawszy się
wreszcie z żyłką, uwiązał na jej końcu plastikową przynętę. Odszukał latarkę,
sprawdził, czy się pali, i włożył ją do luku w dziobie. Następnie zamocował
przyczepę do pikapa.
Włączył silnik, żeby się rozgrzał. W szoferce było tak zimno, że z ust szła para.
Nastawił do oporu ogrzewanie. Miał ochotę na jeszcze jeden kubek kawy, ale się
powstrzymał: było zbyt zimno, by sikać za burtę.
Przyszło mu do głowy, by wziąć broń, odsunął jednak tę głupią myśl. Nikt, kto rusza
na jezioro, nie zabiera ze sobą pistoletu.
Wślizgnął się z powrotem do kuchni i napisał do Garisse kartkę: „Kochanie, będę
przed południem. Może pójdziemy potem zobaczyć tę zasłonę do prysznica, którą
chciałaś kupić? Całuję — Bobby."
Położył ją na stoliku obok tostera.
Robert Clinch nigdy nie wrócił do domu.
Około trzeciej po południu jego żona tak się rozeźliła, że sama
8
pojechała do sklepu i kupiła nie tylko zasłonę do prysznica, ale także elektryczną
lokówkę do włosów i różowy dywanik. W porze kolacji wpadła we wściekłość i
wyrzuciła mężowską porcję pieczonego kurczaka za płot ku uciesze mieszkającego
po sąsiedzku labradora.
0 północy zatelefonowała do matki w Valdosta, by jej oznajmić, że się pakuje,
zabiera dzieci i na zawsze wyprowadza się od tego obiboka.
Nazajutrz, gdy przetrząsała biurko męża w poszukiwaniu pieniędzy, zadzwonił
szeryf. Miał niedobre wieści.
Opylający lasy samolot dostrzegł z góry purpurową plamkę na wodach odległego
zakątka jeziora Jesup, zwanego Trzęsawiskiem Szopów. Przy drugim podejściu
spostrzeżono jakieś pięćdziesiąt metrów od brzegu połyskujący kadłub wywróconej
do góry dnem
1 zatopionej do połowy łodzi. W pobliżu unosiło się na wodzie coś dużego i
czerwonego.
Clarisse Clinch zapytała, czy owo „coś" miało przypadkiem jasne włosy, na co szeryf
odpowiedział, że już nie, albowiem przez całą noc było dziobane przez stado kaczek.
Spytała zatem, czy przy ciele znaleziono jakieś dokumenty, ale stróż prawa odparł, że
nie, że widocznie portfel wypadł Bobby'emu z kieszeni podczas wypadku i utonął.
Podziękowała szeryfowi i natychmiast zadzwoniła do Visa Card, aby donieść o
stracie karty kredytowej.
— Zna się pan na wędkarstwie?
— Co nieco — odparł R. J. Decker. Rozmowa nadal pozostawała na etapie, kiedy
powinien zachowywać się skromnie i mówić jak najmniej, gdyż klient właśnie
oceniał jego powierzchowność. Decker wiedział jednak, że z tej próby wychodzi
zazwyczaj zwycięsko. Miał posturę futbolisty: metr osiemdziesiąt siedem
centymetrów wzrostu, osiemdziesiąt siedem kilogramów wagi, pierś jak dzwon,
ramiona jak kafary. Do tego ciemne kręcone włosy i bystre brązowe oczy, które nie
zdradzały żadnych uczuć. Rzadko uśmiechał się w obecności nieznajomych. Potrafił
pilnie słuchać lub być może tylko udawał, że to robi. Nie był ani nieśmiały, ani
zbytnio cierpliwy. Nie lubił mieć do czynienia z frajerami. Życie trwa zbyt krótko, by
tracić na nich czas. Chyba że wymaga tego konieczność, jak w tym wypadku.
Czy lubi pan aktywne życie na wolnym powietrzu? — zadał pytanie Dennis
Gault.
Decker wzruszył ramionami.
— Jeśli pyta pan, czy potrafię rozpalić ognisko, to odpowiedź brzmi „tak", jeśli
pyta pan, czy umiem gołymi rękami pokonać byka, to pewnie nie.
Gault nalał sobie dżinu z tonikiem.
— Ale przypuszczam, że jest pan zaradny?
— Dobrze pan przypuszcza.
— Bo wie pan, postura niczego nie dowodzi. Może być pan mięczakiem.
Decker westchnął. Jeszcze jeden twardziel.
— Więc co pan wie o łowieniu ryb? — spytał Gault.
— Nic szczególnego, łowiłem kiedyś na morzu. Wargacze, babki, delfiny.
— Gówniane ryby — prychnął Gault. — Dla turystów.
— Aha, pan pewnie gołymi rękami chwyta rekiny.
Gault łypnął okiem znad szklanki.
— Ej, panie, taka gadka nie robi na mnie wrażenia.
Decker słyszał już kiedyś coś takiego. Jednak owo „Ej, panie"
było zgrabnym dodatkiem.
— Wyglądasz pan, jakbyś chciał mnie walnąć — rzekł Gault.
— Zabawne.
— No, nie wiem — odparł Gault, mieszając drinka. — Zdaje się, że świerzbią
pana ręce.
— A po co miałbym pana bić? — spytał Decker. — Gdy mam ochotę palnąć
dupka w ucho, idę na Biscayne Boulevard i wybieram sobie jakiegoś.
Myślał, że Gault będzie potrzebował zaledwie paru sekund na ciętą odpowiedź, ale
minęło trochę więcej czasu.
Gwarantuję panu, że nigdy jeszcze nie spotkał pan takiego dupka jak ja —
rzekł.
Decker zerknął na zegarek ze znudzoną miną — miał to wyćwiczone do perfekcji.
Gault się skrzywił. Był ubrany w ciasny jasnoniebieski pulower i workowate
płócienne spodnie. Wyglądał na co najmniej czterdzieści lat. Przyglądał się
Deckerowi przez ciemne okulary.
Nie przypadłem panu do gustu, co?
Nie znam pana.
Wie pan przecież, że jestem bogaty i że mam pewien kłopot. To wystarczy.
Wiem tylko, że przez dwie godziny trzymał mnie pan w dusz-
10
— Jeśli pyta pan, czy potrafię rozpalić ognisko, to odpowiedź brzmi „tak", jeśli
pyta pan, czy umiem gołymi rękami pokonać byka, to pewnie nie,
Gault nalał sobie dżinu z tonikiem.
— Ale przypuszczam, że jest pan zaradny?
— Dobrze pan przypuszcza.
— Bo wie pan, postura niczego nie dowodzi. Może być pan mięczakiem.
Decker westchnął. Jeszcze jeden twardziel.
Więc co pan wie o łowieniu ryb? — spytał Gault.
— Nic szczególnego, łowiłem kiedyś na morzu. Wargacze, babki, delfiny.
— Gówniane ryby — prychnął Gault. — Dla turystów.
— Aha, pan pewnie gołymi rękami chwyta rekiny.
Gault łypnął okiem znad szklanki.
— Ej, panie, taka gadka nie robi na mnie wrażenia.
Decker słyszał już kiedyś coś takiego. Jednak owo „Ej, panie"
było zgrabnym dodatkiem.
— Wyglądasz pan, jakbyś chciał mnie walnąć — rzekł Gault.
— Zabawne.
— No, nie wiem — odparł Gault, mieszając drinka. — Zdaje się, że świerzbią
pana ręce.
— A po co miałbym pana bić? — spytał Decker. — Gdy mam ochotę palnąć
dupka w ucho, idę na Biscayne Boulevard i wybieram sobie jakiegoś.
Myślał, że Gault będzie potrzebował zaledwie paru sekund na ciętą odpowiedź, ale
minęło trochę więcej czasu.
Gwarantuję panu, że nigdy jeszcze nie spotkał pan takiego dupka jak ja —
rzekł.
Decker zerknął na zegarek ze znudzoną miną — miał to wyćwiczone do perfekcji.
Gault się skrzywił. Był ubrany w ciasny jasnoniebieski pulower i workowate
płócienne spodnie. Wyglądał na co najmniej czterdzieści lat. Przyglądał się
Deckerowi przez ciemne okulary.
Nie przypadłem panu do gustu, co?
Nie znam pana.
Wie pan przecież, że jestem bogaty i że mam pewien kłopot. To wystarczy.
Wiem tylko, że przez dwie godziny trzymał mnie pan w dusz-
10
nym, neomoderaistycznym korytarzu — odparł Decker. —Wiem, że pańska
sekretarka, Ruth, nie ma w biurku żadnych tabletek od bólu głowy, bo ją pytałem.
Wiem też, że pana tatuś jest właścicielem tego drapacza chmur, a dziadek cukrowni, i
jeszcze, że ten pulower pasuje do tych spodni jak pięść do nosa. I to już wszystko.
Skłamał. Wiedział również o dwóch bankach w Boca Raton, o centrum sklepowym w
Daytona Beach i o siedemdziesięciu pięciu tysiącach akrów ziemi porosłej trzciną
cukrową na zachód od jeziora Okeechobee.
Dennis Gault usiadł za niskim stolikiem z pleksiglasu, który przypominał muzealne
gabloty z ceramiką Majów.
— Tak, ma pan rację, jestem jak ten cukier kryształ. A chce się pan przekonać, co
ja wiem o panu — detektywie, a niegdyś przestępcy?
„O rany, ale mam pecha" — pomyślał Decker.
— Nie. Proszę mi powiedzieć, jaki ma pan problem, albo wychodzę — rzekł.
— Zawody wędkarskie — padła odpowiedź. — Co pan wie o zawodach
wędkarskich?
— Nic.
Gault podniósł się i wskazał ręką czarną rybę umocowaną na ścianie.
Wie pan, co to jest?
Nie mam pojęcia — odparł Decker, choć doskonale wiedział. Trudno byłoby
żyć na Południu i nie wiedzieć.
— Okoń wielkopyski! — wykrzyknął Gault. Patrzył na rybę jak na święty obraz.
Nazwa była trafna. Ten okoń miał tak wielką paszczę, że mógłby połknąć piłkę
nożną.
— Sześć kilo czterdzieści dwa deko. Złapałem go na błysk na jeziorze Toho. Czy
pan ma pojęcie, ile ta ryba była warta?
Decker czuł się bezradny, jakby utknął w windzie ze świadkiem Jehowy.
— Siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów — oznajmił Gault.
— Chryste!
— Teraz będzie już pan słuchał uważniej, co? — rzekł z uśmiechem Gault.
Poklepał rybę po boku, jak psa.
— Dwa lata temu wygrałem z tą rybą zawody regionalne. Za pierwsze miejsce
dawano siedemdziesiąt pięć tysięcy i forda thun-derbird. Samochód dałem jakimś
włóczęgom.
11
— Za jedną rybę? — spytał zdumiony Decker. Najwyraźniej cywilizacji groziła
zagłada.
— W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym roku — ciągnął Gault — brałem
udział w siedemnastu turniejach i zarobiłem sto siedem tysięcy dolarów. Niech pan
się tak nie dziwi. Nagrody pochodzą od sponsorów — producentów łodzi, sprzętu,
przynęt, silników. Wędkarstwo sportowe to ogromnie dochodowy interes, najszybciej
rozwijający się sport w Ameryce. A same zawody to oczywiście nie żadna rekreacja,
tylko ostra walka.
— Przecież pan nie potrzebuje pieniędzy.
— Ale potrzebuję rywalizaqi.
„Syndrom Teda Turnera *" — pomyślał Decker.
— Więc w czym problem?
— W przestępcach.
— Może pan mówić jaśniej?
— W oszustach.
— To znaczy, że ludzie oszukują na wadze złapanych...
Gault roześmiał się cierpko.
— Nie można oszukiwać na wadze. Martwe czy żywe, ryby zwozi się na brzeg i
waży komisyjnie.
— Więc jak się oszukuje?
— Otóż to! — wykrzyknął Gault i opowiedział w czym rzecz.
Podczas zawodów wędkarskich w północnym Teksasie zdarzył się
pewien incydent. Turniej sponsorowała słynna firma produkująca plastikowe robaki,
która wyłożyła na nagrody ćwierć miliona dolarów. W finale Dennis Gault złowił
czternaście kilogramów okonia, w tym jeden okaz ważący ponad cztery i pół
kilograma. Zwykle taki połów daje pierwsze miejsce, więc dumny Gault prezentował
na brzegu swe zdobycze, gdy nagle podpłynęła ostatnia łódź. Wyskoczył z niej
niejaki Dickie Lockhart i pokazał wszystkim okonia monstrualnych wręcz rozmiarów
— ważącego pięć kilogramów dwadzieścia dwa dekagra-my — dzięki któremu, rzecz
jasna, wygrał zawody.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin