Krajewska-Szukalska Zofia, Bohdanowicz Zygmunt - Ewa wzywa 07 - 140 - Bezpieczny świadek.pdf

(792 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa
Pierwsza nagroda w konkursie ,,Iskier’’ na opowiadanie sensacyjno-
kryminalne
ZofiaKrajewska—Szukalska
Zygmunt Bohdanowicz
BEZPIECZNYŚWIADEK
825871383.001.png
CZĘŚĆPIERWSZAREMISJA
Jan Makowicz nie miał już siły pójść do domu. Przyszedł do swojej pracowni
zaraz po skończeniu zająć na uczelni, a teraz, po blisko dziesięciu godzinach w
niej spędzonych, zapewne nie wiedział już, w którym roku się urodził. Rysunki
dzisiaj skończone jutro trafią do kreślarki, która zawsze starannie dopieszczała
jego projekty... Trzeba pójść do domu, wykąpać się, dać co nieco do zjedzenia
Ziut—kowi i położyć się choć na dwie, trzy godziny. Potem wstać, przygotować
„kocią" rybę i znowu wejść w codzienny młyn. Oddać rysunki kreślarce...
Na to wszystko Jan nie miał siły. Siedział przy stole założonym ołówkami,
farbami, kreślonymi od ręki szkicami i starannie rozrysowanymi planami. Gdzieś
wśród tej sterty papierzysk leżał oficjalny list, zawiadamiający „Szanownego
Pana Docenta", że wygrał międzynarodowy konkurs architektoniczny.
Dwa metry od fotela Jana, na wąskim, pojedynczym tapczanie, spał
Krzysztof. Od dwóch lat pracowali razem. Projekt, który właśnie kończyli, był
jednym z wielu, które powstały w pracowni Makowi—cza. Dla Krzysztofa,
współautora, mógł on stać się początkiem kariery,
Tymczasem Jan miał w nosie swój tytuł naukowy. Tak naprawdę zależało mu
od kilkunastu lat jedynie na tym, aby być zajętym. Pracował „do zabicia" i
wymagał tego od innych. Przynosiło to efekty, czego najlepszym dowodem był
leżący na stole list. Nie było to jego pierwsze zwycięstwo w rozlicznych
konkursach, w których brał udział.
W dużej, ciemnawej pracowni, rozświetlonej jedynie punktową lampą, której
blask padał na biurko, w ciszy nadchodzącego poranka zbliżający się do czter-
dziestki Jan zastanawiał się, po co mu to wszystko było. I nie miał komu o tym
powiedzieć. Chyba że buremu, bezczelnemu kotu, który zamieszkał razem z nim
w kilka lat po śmierci żony, Nie był jednak przekonany, czy Ziutek to pojmie.
Przyzwyczajony do pracy w nocy nie rozumiał zmęczenia, które go nagle
ogarnęło. Sięgnął do szuflady, wyciągnął opakowanie „Meprobamatu". Połknął
jedną pastylkę, popił wystygłą herbatą. Czas obudzić Krzysztofa. Wiedział, że
tamten wstanie, razem wyjdą z pracowni, a on sam zdąży dojechać do domu,
zanim lekarstwo zacznie działać.
Wstał, potrząsnął ramieniem śpiącego i nic czekając, aż Krzysztof wstanie,
wyszedł na balkon, zostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi.
Dwa piętra niżej biegła wzdłuż nabrzeża Wisły wąska, martwa uliczka. Po
obu jej stronach tkwiły szare, bezbarwne o tej porze samochody, spośród których
wyróżniał się duży, jasnożółty furgon. Z sąsiedniego budynku, typowej przed-
wojennej czynszowej kamienicy, wyszła lekko się chwiejąc i szeroko
rozstawiając szczupłe nogi młoda dziewczyna. Ubrana była w zapinaną na suwak
elastyczną, głęboko wydekoltowaną bluzkę i wysoko, niemal do biodra rozciętą
spódnicę. Przeszła pod jedynym oświetlonym balkonem i już miała zanurzyć się
w szarość ulicy, gdy tuż przed nią zatrzymał się jakiś mężczyzna w jasnym,
zasłaniającym twarz kaszkiecie. W pierwszym momencie dziewczyna cofnęła się
z przestrachem, ale już po chwili uśmiechnęła się zachęcająco.
Mężczyzna coś powiedział, a ona nadal się uśmiechając skinęła głową,
rozsunęła nieco suwak bluzki i przycisnęła jego stopę swym złocisto
połyskującym pantofelkiem, a potem wyciągnęła rękę. Bezmyślnie obserwujący
tę scenę Jan dostrzegł, jak mężczyzna położył na wyciągniętej dłoni dziewczyny
zwitek banknotów, pochylił się do jej ucha i szeptem coś tłumaczył. Nagłe
„panienka" odchyliła się gwałtownie i z całej siły trzasnęła go w twarz, a on
szybko, najszybciej jak umiał, sięgnął do innej kieszeni, wyciągnął garść
banknotów i nie licząc wcisnął je dziewczynie do ręki. Ta spojrzała na nie i
chwilę zastanawiała się. Potem wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się, wzięła
mężczyznę pod rękę. Skierowali się w stronę rosnących na brzegu pobliskiej
Wisły krzaków.
Siedzący na tapczanie Krzysztof półprzytomnym ruchem wetknął do ust pa-
pierosa i sięgnął po leżącą obok popielniczki elegancką zapalniczkę Makowicza.
Obejrzał ją, a potem delikatnie odłożył z powrotem, uważając, aby leżała
dokładnie tak samo, jak poprzednio, Rozejrzał się, znalazł zapałki i kilkakrotnie
zaciągnął się dymem. Nie stać go było na takie zapalniczki, na taką pracownię i
drogi koniak, którego na wpół opróżniona butelka stała na podłodze obok półki.
Rzucił w nią zapałkami, a potem nalał sobie pełen kieliszek, wypił, nalał
ponownie, bacząc, aby nie było w nim więcej niż połowa. To samo zrobił z
drugim. Wziął obydwa i wyszedł na balkon, na którym stał Jan.
Makowicz odwrócił się, a zobaczywszy na twarzy Krzysztofa dobrze sobie
znany grymas zawiści ponownie zaczął obserwować pustą już i coraz jaśniej
oświetloną wschodzącym słońcem ulicę. Od dawna wiedział, że Krzysztof
zgodził się z nim współpracować tylko dlatego, aby ułatwić sobie karierę.
Dlatego też nie zareagował, gdy Krzysztof z kieliszkami w ręku stanął obok
niego.
— Zobacz — odezwał się w przestrzeń — tam na dole od lat działa melina,
do której co chwila ktoś zachodzi po wódkę.
— Po takim dniu chce ci się jeszcze obserwować pijaków? — Krzysztof
poda) mu kieliszek, z którego Jan napił się odruchowo, zapominając o wcześniej
przyjętym lekarstwie.
Makowicz nie odpowiedział. Miał twarz steranego wieloma walkami boksera
wagi ciężkiej. Gdyby nie to, że był przy tym niski, szczupły i z wyraźnie
zaznaczoną łysiną, można by go nawet za takiego wziąć. Dzisiaj, a właściwie
wczoraj, odwalił z rektorem i wiceministrem oficjalną galówkę. Ku swemu
zaskoczeniu odkrył w jej trakcie, że kierowane pod jego adresem pochwały i
gratulacje sprawiają mu autentyczną przyjemność. Trwało to jednak do chwili,
gdy zorientował się, że obaj panowie nie wychodzą poza utarte schematy
urzędowych porzekadeł. Wtedy zaczął ich oszukiwać. Rektor — jak szybko się
zorientował — oszukiwał także udając, że jest szczęśliwy, że na jego uczelni
pracuje tak wybitny naukowiec i władze wyższe to dostrzegają. Minister zaś
oszukiwał starając się ich przekonać, że w ogóle cokolwiek go to obchodzi.
Wszyscy
byli
bardzo
sympatyczni. Mieli poczucie dobrze spełnionego
obowiązku.
Później odbyło się spotkanie w kawiarni z kolegami, z których każdy był dla
Jana miły i ujmujący, bowiem wiedział, że to właśnie pan docent będzie decydo-
wał o tym, kto pojedzie za granicę realizować nagrodzony projekt, a kto jeszcze
długie lata będzie kupował mięso i benzynę na kartki.
—Mało dzisiaj zrobiliśmy... — odezwał się do Krzysztofa, stawiając kieliszek
na balustradzie balkonu.
—Naleję ci jeszcze — zbagatelizował tamten i zanim Makowicz zdążył coś
powiedzieć zniknął w pokoju.
Jan poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu. To było przyjemne. Rozejrzał
się z zadowoleniem. I raptem znieruchomiał.
— Zamordował ją — powiedział po chwili, jeszcze jakby nie wierząc w to, co
zobaczył. — Morderstwo!!!
Zaalarmowana milicja zamiast, jak to sobie wyobrażał przyzwyczajony do fil-
mów kryminalnych Jan, przyjechać z wyciem syren w kilkanaście lub co
najmniej kilka radiowozów, zjawiła się szarą nyską i fiatem z cywilną rejestracją.
Z samochodów wylazło kilku niemiłosiernie ziewających facetów, wściekłych,
że każą im łazić po nadwiślańskich krzakach. W pracowni Makowicza oficera
milicji zainteresowała przede wszystkim resztka koniaku w butelce. Starszy od
Jana o jakieś dziesięć lat, siedział na niewygodnym wysokim stołku i milcząc
przyglądał się panującemu tu bałaganowi. Jan był mu właściwie wdzięczny za to,
że nie zasypuje go pytaniami. Patrząc bezmyślnie na twarz oficera czuł łopoczące
serce, koszmarną suchość w ustach i niczym nic uzasadniony lęk przed czymś,
czego nie potrafił nazwać. „Meprobamat" z koniakiem harcowały w najlepsze w
jego organizmie. Wiedział, że gdzieś, i dawno temu, spotkał już tego człowieka.
Wiedział też, że powinien to sobie przypomnieć, ale był całkowicie zobojętniały.
Nagle spotkał się ze wzrokiem milicjanta, w którym także dostrzegł za-
interesowanie. Jakby obaj myśleli o tym samym.
— Co pan pamięta? — głos oficera był znużony, ale jednocześnie było w nim
coś z uprzejmości.
Makowicz odczekał chwilę, aż pytanie do niego dotrze, a później przez
chwilę starał się skupić nad odpowiedzią.
— Ja naprawdę widziałem morderstwo — mówił ostrożnie i powoli, jak mó-
wi alkoholik, który stara się ze wszystkich sił nie bełkotać. — Jakiś mężczyzna,
miody, sądząc po ruchach, wysportowany i silny fizycznie wrzucił do rzeki ciało
prostytutki...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin