Harrison Harry - Kosmiczne szczury.pdf

(1281 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Harry Harrison
Kosmiczne szczury
The Best of Harry Harrison
Przełożyli Radosław Kot i Jarosław Kotarski
The Streets of Ashkelon
Ulice Aszkelonu
1961
Trudno w to dziś uwierzyć, ale science fiction była niegdyś gatunkiem wręcz pruderyjnym,
wiele spraw i tematów uznającym za tabu. W magazynowym wydaniu (w odcinkach) mojej
pierwszej powieści, Planety śmierci, usunięto wszystkie zwroty typu „cholera”. Bardzo niewielu
pisarzy buntowało się przeciwko tej swoistej cenzurze, bowiem upór, by wytrwać przy swoim,
oznaczał zwykle, że po prostu nie sprzedadzą ani utworu. Pozostawało przystać na warunki i
zakazy dyktowane przez wydawców magazynów, będących wówczas monopolistami na rynku
literatury popularnej. Wyrok przez nich wydany był nieodwołalny.
W latach sześćdziesiątych powiał jednak nowy wiatr. Algys Budrys, pisarz młody, obdarzony
nieprzeciętnie bujną wyobraźnią i w żadnym wypadku nie zmanierowany przez rynek
popularnych magazynów, został redaktorem działu pewnego nowego wydawnictwa (obecnie już
od dawna nie istniejącego) w Chicago. Judy Merrill była wówczas uznaną autorką antologii, nie
cierpiała przy tym wszystkich tabuistycznych obwarowań pulp fiction. Szykowała właśnie
antologię zatytułowaną, jeśli pamiętam, The Thin Edge [Wąski margines] i Budrys zgodził się
wydać tę książkę. Miała ona obalać wszelkie tabu (lub je ignorować), przez co głównym
kryterium doboru opowiadań stała się ich obrazoburczość. Hurra! Judy rozesłała zawiadomienia
do wszystkich chyba znanych jej pisarzy, którzy w komplecie, jak sądzę, przyjęli jej propozycję z
radością i westchnieniem ulgi.
Pamiętam, że też uznałem pomysł za znakomity i zaraz posłałem szkic opowiadania, które już
od dłuższego czasu pragnąłem napisać. Judy odpowiedziała, że w porządku i że mam siadać do
roboty. Wstyd przyznać, ale za najbardziej bluźnierczy (z możliwych) uznałem pomysł ukazania
w opowiadaniu SF ateisty jako postaci pozytywnej. Zaiste szokujące! Śmiejcie się z tego, wy,
wychowani na pangalaktycznym (i intergalaktycznym) kopulatorium! W owych odległych
czasach, ledwie piętnaście lat temu, była to rzeczywiście poważna sprawa.
Jak wspomniałem, opowiadanie to z dawna już we mnie dojrzewało, ale czasem bywa i tak, że
podobne dziełka stawiają niespodziewany opór, gdy wreszcie zacznie się je spisywać. Z Ulicami
Aszkelonu szczęśliwie tak nie było. Wygładziłem tekst, przepisałem ręcznie, potem na maszynie i
powierzyłem go ostatecznie urzędowi pocztowemu. Judy stwierdziła, że opowiadanie jej się
844437546.001.png
podoba i nawet zapłaciła, ale antologia nigdy nie ujrzała światła dziennego. Nie odtworzę już
dzisiaj dokładnie, dlaczego tak się stało, pamiętam tylko, jak przez długi czas starałem się
dowiedzieć, co weszło w paradę, a następnie walczyłem, chcąc odzyskać tekst. Ostatecznie udało
mi się, po to tylko, by z niejaką rezygnacją patrzeć potem, jak mój agent marnuje papier listowy,
koperty i znaczki, próbując wydać fatalne opowiadanie gdziekolwiek indziej, na przyzwoitym
rynku. Biedaczysko, robił wszystko, co w jego mocy, ale koniec końców maszynopis wylądował
z powrotem na moim biurku, do tego cały pomięty i w plamach od kawy.
Co robić? Musiałem wspomnieć coś o moim kłopocie w jednym z listów do Briana Aldissa,
poprosił mnie bowiem o tekst. Składał właśnie pierwszą swoją antologię dla wydawnictwa
Penguin Books, do Ulic… zatem podszedł, przede wszystkim jako wydawca. Utwór mu się
spodobał. Uczynił tylko kilka słusznych uwag tyczących postaci księdza, ja zaś zastosowałem się
do sugestii, i poprawiłem tekst.
Brian gotów był wziąć dzieło, ponieważ jednak miało się ono znaleźć w antologii zawierającej
opowiadania z magazynów, wciąż miałem prawo sprzedać je jakiemuś czasopismu. Chciwość
mnie opętała, ale sami przyznajcie: czy to nie miło otrzymać dwukrotnie zapłatę za tę samą
pracę? Opowiadanie spodobało się Tedowi Carnellowi, wówczas wydawcy „New Worlds”
(magazynu brytyjskiej awangardy stylistycznej), uznał je jednak za nieco nazbyt śmiałe jak na
granice tolerancji czytelników. Kiedy jednak usłyszał, że Penguin i tak je wyda, uniósł się
honorem i nabrał śmiałości, zamieszczając utwór na łamach magazynu (płynie z tego zapewne
morał taki, że wydawcy brytyjscy potrzebują czasem bodźca, który pobudzi ich do
samodzielnego myślenia. Jest to morał budujący, wydawcy amerykańscy bowiem nieczuli są na
wszelkie bodźce, a to dlatego, że jeśli słyszeli nawet o sztuce samodzielnego myślenia, to pewnie
nie dali wiary). Tak zatem opowiadanie pojawiło się i w magazynie, i w antologii, świat jakoś
przetrwał to wydarzenie, a apokalipsa nie nadeszła.
W istocie utwór spodobał się wielu czytelnikom, którzy uznali za stosowne mi o tym
powiedzieć. Przetłumaczono je na osiem języków (do roku 1975). Ostatecznie wydałem je nawet
w USA, włączając tekst ukradkiem do mojego pierwszego amerykańskiego zbioru opowiadań.
Dziwnym trafem i wtedy nie doszło do żadnych zamieszek ulicznych. Więcej nawet, gdy już
wydawcy zza oceanu zauważyli istnienie tego opowiadania, zaczęli zamieszczać je w różnych
swoich antologiach.
Miary szczęścia dopełniło włączenie utworu do spisu lektur szkolnych (wraz z komentarzem i
844437546.002.png
przypisami). Wbrew przewidywaniom, nie spowodowało to szeregu pożarów trawiących budynki
szkolne i świątynne.
Kłopoty związane z przełamywaniem pierwszych barier wydają się już dzisiaj tak odległe…
844437546.003.png
Gdzieś ponad wieczną osłoną chmur Świata Weskera dał się słyszeć narastający, przytłumiony
łoskot. Handlarz Garth zatrzymał się raptownie, pozwalając butom zagłębić się w błotnistej mazi,
i przyłożył dłoń do ucha. Zniekształcony przez gęstą atmosferę grzmot był coraz głośniejszy.
— To brzmi podobnie jak hałas czyniony przez twój podniebny statek — powiedział Itin
przetrawiając powoli skrawki informacji, by z zachowaniem wszelkich zasad tutejszej logiki
przeanalizować dokładnie każdy z osobna. — Ale przecież twój statek stoi wciąż tam, gdzie
wylądowałeś, i chociaż w tej chwili go nie widzimy, musi tam stać, jesteś bowiem jedyną osobą,
która potrafi go obsługiwać. Nawet gdyby ktoś jeszcze to umiał, słyszelibyśmy najpierw odgłosy
jego startu. Ponieważ tak nie było, a ten hałas jest niewątpliwie wydawany przez pojazd
kosmiczny, zatem musi to być…
— …jakiś inny statek — uciął Garth, zbyt zajęty własnymi myślami, by cierpliwie czekać, aż
Itin dobrnie do końca łańcucha logicznego. Z całą pewnością był to jakiś inny gość z przestrzeni,
kierujący się, podobnie jak on przedtem, na sygnał radaru S.S. Pojawienie się kogoś takiego było
tylko kwestią czasu. Nowo przybyły niewątpliwie szybko dojrzy na ekranach statek handlarza i
postara się wylądować jak najbliżej.
— Lepiej się pospiesz, Itin — stwierdził Garth. — Najszybciej dotrzesz do wioski wodą.
Powiedz wszystkim, by schowali się w bagnie, byle dalej od stałego lądu. Urządzenia tego statku
wytwarzają podczas lądowania tak wysoką temperaturę, że każdy, kto znajdzie się w miejscu
przyziemienia, zostanie dosłownie ugotowany.
Była to groźba, którą niewielki, ziemnowodny mieszkaniec Świata Weskera zrozumiał od
razu. Zanim jeszcze Garth skończył mówić, Itin zwinął żebrowane uszy niczym nietoperz
skrzydła i bez szmeru dał nurka do pobliskiego kanału. Garth ruszył dalej przez hamującą kroki
maź, docierając do skraju wioski w chwili, gdy łoskot przeszedł w ogłuszający ryk, a statek
kosmiczny wyłonił się spośród nisko zalegających chmur. Przesłoniwszy oczy dłonią, by nie dać
się oślepić długiemu językowi tryskającego z dysz ognia, przyglądał się z mieszanymi uczuciami
szaro–czarnej sylwetce pojazdu.
Po spędzeniu na Świecie Weskera prawie całego standardowego roku, brak towarzystwa
innych ludzi zaczynał poważnie mu doskwierać. Niemniej, podczas gdy odziedziczony po
małpich przodkach instynkt stadny domagał się swoich praw, umysł kupca liczył pilnie słupki i
dodawał zyski. Ten statek też mógł należeć do jakiegoś handlarza, co oznaczałoby koniec
monopolu na handel z tą planetą. Z drugiej jednak strony, równie dobrze mógł to być ktokolwiek
Zgłoś jeśli naruszono regulamin