Nowy5.txt

(17 KB) Pobierz
VIII


Przerwała swš opowieć i kiedy przez jaki czas się nie odzywał, doszła do wniosku, że upiła go jej historia.
- To wszystko? - zapytał, gdy sama zapadała w drzemkę.
- Tak. To wszystko. Jest bardzo póno.
- Yhym - mruknšł, zwijajšc kolejnego skręta.
- Nie rozsypuj mi tytoniu na łóżko - powiedziała ostrzej, niż zamierzała.
- Nie rozsypuję.
Znowu cisza. Czubek jego papierosa rozjarzał się i gasł.
- Rano wyjedziesz - stwierdziła posępnie.
- Powinienem. Mylę, że zastawił na mnie pułapkę.
- Nie odjeżdżaj.
- Zobaczymy - odparł.
Odwrócił się do niej plecami, ale poczuła przypływ otuchy. Zostanie. Zapadła w drzemkę. Na krawędzi snu ponownie przypomniała sobie, jak zwrócił się do niego Nort, w tym dziwnym języku. Nie widziała, żeby przedtem ani potem okazał jakie emocje. Nawet kochajšc się z niš, milczał i dopiero pod sam koniec jego oddech stawał się szybszy, a póniej na chwilę się zatrzymywał. Był niczym przybysz z bajki albo mitu, ostatni ze swego plemienia w wiecie, zapisujšcy ostatniš stronicę swojej księgi. Zatrzyma się tu na jaki czas. Jutro albo pojutrze będzie miała sposobnoć, żeby o tym pomyleć. Zasnęła.
IX


Rano ugotowała mu kaszę, którš zjadł bez słowa. Jadł, w ogóle o niej nie mylšc, prawie jej nie zauważajšc. Wiedział, że powinien ruszać dalej, z każdš minutš, którš tu tracił, człowiek w czerni się oddalał - teraz prawdopodobnie w głšb pustyni. Jego szlak prowadził niezmiennie na południe.
- Masz mapę? - zapytał nagle, podnoszšc wzrok.
- Miasta? - rozemiała się. - Jest za małe, żeby potrzebna była mapa.
- Nie. Mapę tego, co jest na południu. Umiech spełzł jej z twarzy.
- Pustynia. Pustynia i nic więcej. Mylałam, że się tu na jaki czas zatrzymasz.
- Co jest na południe od pustyni?
- Skšd mam wiedzieć? Nikt jej nie przebył. Nikt tego nie próbował, odkšd tutaj jestem.
Wytarła ręce o fartuch i złapawszy przez cierki uchwyty cebrzyka, wylała jego zawartoć do zlewu. Goršca woda parowała i chlupotała.
Rewolwerowiec wstał.
- Dokšd idziesz?
Usłyszała w swoim głosie dławišcy strach i znienawidziła się za to.
- Do stajni. Jeli kto będzie wiedział, to stajenny. - Położył ręce na jej ramionach. Były ciepłe. - Muszę się również zajšć mułem. Jeli mam tu zostać, trzeba się nim zaopiekować. Do czasu kiedy odejdę.
Lecz jeszcze nie teraz. Spojrzała mu w oczy.
- Ale uważaj na tego Kennerly'ego. Jeżeli nawet nic nie wie, zawsze co zmyli.
Kiedy wyszedł, odwróciła się do zlewu, czujšc na policzkach goršce, ciepłe łzy wdzięcznoci.
X


Kennerly był bezzębny, nieprzyjemny i obarczony córkami. Dwie niedorosłe zerkały na rewolwerowca z mrocznego wnętrza stajni. Po ziemi taplał się radonie niemowlak. Dojrzała córka, brudna zmysłowa blondynka, obserwowała go z wyrachowanš ciekawociš, nabierajšc wodę ze skrzypišcej pompy przy bocznej cianie budynku.
Kennerly wyszedł mu na spotkanie. Zachowywał się chwilami wrogo, a chwilami tchórzliwie się łasił - niczym stajenny kundel, który zbyt wiele oberwał w życiu kopniaków.
- Dbam o niego - oznajmił i zanim rewolwerowiec zdšżył cokolwiek odpowiedzieć, odwrócił się do swojej córki. - Do domu, Soobie! Marsz do domu!
Nachmurzona Soobie zaczęła wlec kubeł w stronę dobudowanej do stajni szopy.
- Masz na myli mojego muła - powiedział rewolwerowiec.
- Owszem, proszę pana. Dawno już nie widziałem muła. Był czas, kiedy tresowali dzikie, tak duże było zapotrzebowanie, ale wiat poszedł naprzód. Widuję tylko woły, konie pocztowe i... Soobie, bo ci złoję skórę, jak mi Bóg miły!
- Ja nie gryzę - rzucił pogodnym tonem rewolwerowiec. Kennerly lekko się skurczył.
- Nie chodzi o pana. Nie, wcale nie chodzi o pana - powtórzył, szczerzšc zęby. - Po prostu jest trochę gamoniowata. Ma w sobie diabła. Dzika dziewczyna. - Pociemniały mu oczy. - Zbliżajš się Ostatnie Czasy, proszę pana. Wie pan, co mówi Księga. Dzieci nie będš słuchać rodziców i wielu padnie ofiarš zarazy.
Rewolwerowiec pokiwał głowš i wskazał rękš południe.
- Co tam jest?
Kennerly znowu się umiechnšł, pokazujšc dzišsła i kilka skupionych blisko siebie żółtych zębów.
- Osadnicy. Trawa. Pustynia. Co jeszcze? Zarechotał i zmierzył rewolwerowca chłodnym spojrzeniem.
- Jak duża jest pustynia?
- Duża. - Kennerly zrobił poważnš minę. - Ma może ze trzysta mil. Może tysišc. Nie potrafię panu powiedzieć. Nie ma tam nic prócz diabelskiego ziela i być może demonów. Poszedł tam ten drugi facet. Ten, który uzdrowił Norta, kiedy był chory.
- Chory? Słyszałem, że był martwy. Kennerly szczerzył zęby.
- No, tak. Może. Ale my jestemy przecież dorosłymi ludmi, prawda?
- Wierzysz jednak w demony. Wydawał się lekko urażony.
- To zupełnie co innego.
Rewolwerowiec zdjšł kapelusz i otarł czoło. Słońce nie przestawało prażyć. Kennerly zdawał się tego nie zauważać. Siedzšca w wšskim cieniu stajni dziewczynka rozsmarowywała z poważnš minš ziemię po buzi.
- Nie wiesz, co jest za pustyniš? Kennerly wzruszył ramionami.
- Niektórzy może to wiedzš. Przed pięćdziesięciu laty jedził tamtędy dyliżans. Tak mówił mój tato. Powtarzał, że sš tam góry. Inni mówiš, że ocean... zielony ocean, w którym żyjš potwory, a jeszcze inni mówiš, że kończy się tam wiat. Że nie ma tam nic oprócz wiateł, od których można olepnšć, i twarzy Boga, otwierajšcej usta, aby pożreć miałków.
- Brednie - stwierdził krótko rewolwerowiec.
- Jasne, że brednie - zawołał rozradowany Kennerly. Znowu się skurczył, nienawidzšc, bojšc się, pragnšc zadowolić.
- Będziesz doglšdał mojego muła - powiedział rewolwerowiec, rzucajšc kolejnš monetę, którš Kennerly złapał w locie.
- Oczywicie. Zostanie pan na jaki czas?
- Chyba tak.
- Ta Allie jest całkiem miła, kiedy ma ochotę, prawda?
- Mówiłe co? - zapytał chłodno rewolwerowiec, w oczach Kennerly'ego zawitało przerażenie, niczym dwa bliniacze księżyce wschodzšce nad horyzontem.
- Nie, proszę pana, ani słowa, i przepraszam, jeli to zrobiłem. - Zobaczył wychylajšcš się przez okno Soobie i obejrzał się w jej stronę. - Zaraz ci złoję skórę, ty mały kocmołuchu! Jak mi Bóg miły! Zaraz...
Rewolwerowiec odszedł, wiadom, że Kennerly go obserwuje, wiadom, że mógłby się nagle odwrócić i zobaczyć na jego twarzy prawdziwe, niezafałszowane uczucia. Nie zrobił tego. Było goršco. Jedynš pewnš rzecz dotyczšcš pustyni stanowiły jej rozmiary, a w miasteczku nie wszystko dobiegło końca. Jeszcze nie.
XI


Leżeli w łóżku, kiedy Sheb otworzył kopniakiem drzwi i wpadł z nożem do rodka.
Minęły cztery dni, które rewolwerowiec pamiętał jak przez mgłę. Jadł. Spał. Uprawiał seks. Odkrył, że Alice gra na skrzypcach, i namówił jš, żeby dla niego zagrała. Usiadła przy oknie w mlecznym wietle brzasku - widział tylko jej profil - i zagrała nierówno co, co mogłoby być niezłe, gdyby kto jš uczył. Czuł do niej coraz większy (chociaż dziwnie rozproszony) afekt i przyszło mu do głowy, że to włanie może być pułapka, którš zastawił na niego człowiek w czerni. Czytał stare postrzępione czasopisma z wyblakłymi ilustracjami. Bardzo mało o czymkolwiek mylał.
Nie słyszał, jak mały pianista skrada się do drzwi - Pogorszył mu się refleks. Nie miało to zresztš większego znaczenia, chociaż w innym czasie i miejscu bardzo by go przeraziło.
Allie była naga. Zsunęła z piersi przecieradło i mieli włanie zamiar się kochać.
- Proszę - mówiła. - Tak jak przedtem, chcę tak jak przedtem.
Drzwi otworzyły się z hukiem i kolawy pianista rzucił się z motykš na słońce. Allie nie krzyknęła, mimo że trzymał w ręku omiocalowy nóż do mięsa. Bełkotał co niezrozumiale, niczym człowiek, któremu zanurzono głowę w wiadrze błota, z ust pryskała mu lina. Kiedy zamachnšł się w dół trzymanym oburšcz nożem, rewolwerowiec złapał go za nadgarstki i wykręcił je. Nóż upadł na podłogę. Sheb zapiszczał głono jak zardzewiałe metalowe drzwi. Ręce ze złamanymi przegubami zatrzepotały w marionetkowym gecie. Wiatr sypnšł piaskiem o okno, w wiszšcym na cianie zaparowanym lustrze odbijał się lekko zniekształcony obraz pokoju.
- Ona była moja! - zaszlochał Sheb. - Była najpierw moja! Moja!
Allie spojrzała na niego i wstała z łóżka. Włożyła szlafrok i rewolwerowca ogarnęło przez chwilę współczucie dla człowieka, który musiał zdawać sobie sprawę, że traci to, co posiadał. Był z niego taki pokurcz, do tego wykastrowany.
- To dla ciebie - szlochał Sheb. - Tylko dla ciebie, Allie. Dla ciebie w pierwszym rzędzie i wyłšcznie dla ciebie. Ja... och, dobry Boże...
Słowa przeszły w paroksyzm bełkotu, a potem we łzy. Sheb kołysał się w przód i w tył, przyciskajšc do brzucha złamane nadgarstki.
- Ć... Ć... Pokaż mi. - Uklęknęła przy nim. - Złamane. Sheb, ty dupku. Nie wiedziałe, że nigdy nie byłe silny? - Pomogła mu wstać. Chciał podnieć dłonie do twarzy, ale odmówiły mu posłuszeństwa i otwarcie zapłakał. - Chod do stołu. Zobaczę, co się da zrobić.
Zaprowadziła go do stołu i unieruchomiła przeguby szczapami drewna. Sheb zawodził cicho i bez przekonania, a potem wyszedł, nie odwracajšc się za siebie.
Alice wróciła do łóżka.
- Na czym stanęlimy?
- Nie - powiedział.
- Wiedziałe o tym-odparła cierpliwie.-Nie można na to nic poradzić? Cóż innego nam pozostało? - Dotknęła jego ramienia. - Ale cieszy mnie, że jeste taki silny.
- Nie teraz - stwierdził grubym głosem.
- Mogę uczynić cię silnym...
- Nie - odparł. - Nie możesz tego zrobić.
XII


Nazajutrz bar był zamknięty, w Tuli obchodzono siódmy dzień tygodnia. Rewolwerowiec poszedł do małego pochylonego kociółka przy cmentarzu, a Allie została, żeby wyszorować stoły mocnym rodkiem dezynfekujšcym i namoczyć klosze lamp w mydlinach.
Zapadł dziwny purpurowy zmierzch i owietlony od rodka kociół wyglšdał prawie jak płonšcy piec.
- Nie idę - stwierdziła krótko Allie. - Kobieta, która tam naucza, wyznaje zatrutš religię. Niech idš ci, którzy cieszš się poważaniem.
Rewolwerowiec stanšł w pogršżonym w cieniu przedsionku i ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin