Hamilton Laurell - Meredith Gentry 05 -Pocałunek mistrala.pdf

(571 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
LAURELL K. HAMILTON
POCAŁUNEK MISTRALA
Nadszedł czas dla Meredith Gentry, by odłożyła na bok swoją pracę detektywa i
zajęła się ostatecznie swoimi obowiązkami w świecie Faerie – gdzie jej wysiłki
by zajść
w ciążę, żeby zostać następczynią tronu Unseelie, wpływają na odbudowanie
magii,
samego życia i królestwa istot magicznych. Mimo, że jej poszukiwania są pełne
przyjemności, cienie intryg nadal wypełniają dwór królewski… a sabotaż może
czaić się
wszędzie.
Kiedy w Kopcu Unseelie odrodziły się martwe ogrody, do głosu dochodzi
potężna
magia. Wujek Merry, Król Światła i Iluzji, spiskuje, by obwinić jej
nieśmiertelnych
strażników o zbrodnie. Magiczne siły, które opanowała Merry i którymi włada
samodzielnie, obracają się w coś gwałtownego i niebezpiecznie
nieprzewidywalnego.
Wylęgają się spiski i kontrspiski. Obmyśla się strategie i podstępy.
Przeznaczenie całego
świata łączy się z pomyślnością Merry Gentry: obiektu obsesji, celu zdrady,
pionka
niepewnego losu.
Rozdział 1
Śniły mi się ciepłe ciała i ciasteczka. Rozumiem seks, ale ciasteczka… Dlaczego
ciasteczka? Dlaczego nie ciasto czy mięso? Ale właśnie to moja podświadomość
wybrała na sen.
Jedliśmy siedząc w małej kuchni, w moim mieszkaniu w Los Angeles – w
mieszkaniu w którym w rzeczywistości już nie mieszkaliśmy. Mówiąc my mam na
myśli siebie, Księżniczkę Meredith, jedyną księżniczkę faerie urodzoną
kiedykolwiek na amerykańskiej ziemi, oraz ponad tuzin moich królewskich
strażników.
Poruszali się dookoła mnie, ze skórą w kolorze najciemniejszej nocy,
najbielszego śniegu, jasnych, świeżo wyrosłych liści, brązowych liści, które
opadają uschłe na leśną ziemię, tęcza mężczyzn poruszających się nago dookoła
kuchni.
W rzeczywistości kuchnia w mieszkaniu była tak mała, że ledwie mieściło
się w niej troje z nas, ale we śnie każdy szedł przez tą wąską przestrzeń pomiędzy
zlewem, kuchenką i szafkami, jakby było tu dostępne całe miejsce na świecie.
Jedliśmy ciasteczka, ponieważ przed chwilą kochaliśmy się, a to
wyczerpujące zajęcie, czy coś w tym rodzaju. Mężczyźni przesuwali się dookoła
mnie z gracją, idealnie nadzy. Kilku z tych mężczyzn nigdy nie widziałam nago.
Przesuwali się ze skórą w kolorze letniego światła słonecznego, przeźroczystego
białego kryształu, w kolorach, dla których nie miałam nazwy, kolorach, jakich nie
ma poza faerie. To powinien być dobry sen, ale nie był. Wiedziałam, że coś było
źle, czułam to uczucie niepokoju, które doświadczasz w snach, kiedy wiesz, że
szczęśliwe znaki są tylko przebraniem, iluzją, która ma ukryć nadchodzącą
brzydotę.
Talerz ciasteczek był tak nieszkodliwy, tak pospolity, że aż mnie to martwiło.
Starałam się przyciągnąć do siebie uwagę mężczyzn, dotykając ich ciał,
przytrzymując je, ale każdy z nich po kolei brał ciasteczko i gryzł je, jakby mnie
tam nie było.
Galen, z jego bladą, bladozieloną skórą i zieleńszymi oczami, ugryzł
ciasteczko i coś trysnęło z jednej strony. Coś gęstego i ciemnego. Ciemny płyn
spływał kroplami po krańcu jego stworzonych do pocałunku ust, opadając na
biały blat szafek. Pojedyncza kropla rozprysła się i była czerwona, tak czerwona,
tak świeża. Ciasteczka krwawiły.
Wytrąciłam je z ręki Galena. Porwałam tacę starając się powstrzymać
mężczyzn od dalszego jedzenia. Taca była pełna krwi. Krew spłynęła przez kraj
tacy, plamiąc moje ręce. Rzuciłam tacę, która rozbiła się, mężczyźni pochylili się,
jakby chcieli jeść z podłogi i potłuczonego szkła. Odepchnęłam ich krzycząc: Nie!
Doyle spojrzał na mnie swoimi czarnymi oczami i powiedział: Ale to
wszystko co mieliśmy do jedzenia od tak dawna.
Sen zmienił się, tak jak robią to sny. Stałam na otwartym polu, które w dali
otaczały drzewa. Za drzewami widać było wzgórze, widoczne w bladości
oświetlonej księżycem zimowej nocy. Śnieg leżał na ziemi jak gładki koc. Stałam
po kostki w głębokim śniegu. Miałam na sobie luźną, szeroką togę, tak białą jak
śnieg. Miałam nagie ramiona w tę zimną noc. Powinnam zamarzać, ale tak nie
było. To był sen, tylko sen.
Wtem zdałam sobie sprawę, że jest coś pośrodku polanki. To było zwierzę,
małe, białe zwierzę i pomyślałam to dlatego go nie widziałam , był biały, bielszy niż
śnieg. Bielszy niż moja toga, bielszy niż moja skóra, tak biały, że wydawał się
lśnić.
Zwierzę podniosło głowę, wąchając powietrze. To była mała świnia, ale jej
pysk był dłuższy, a nogi wyższe, niż u jakiejkolwiek świni, jaką widziałam.
Chociaż stała pośrodku śnieżnego pola, nie było żadnych śladów na śniegu,
żadnego sposobu, żeby warchlaczek przeszedł przez środek polany. Jakby zwierzę
po prostu się pojawiło.
Spojrzałam na okrąg drzew, tylko przez moment, a kiedy znów zwróciłam
wzrok na warchlaka, był większy. Setki funtów cięższy i sięgał mi ponad kolana.
Nie odwracałam znów wzroku, ale świnia znów stała się większa. Ramiona miała
tak długie, jak mój obwód w pasie, długie, szerokie i puszyste. Nigdy wcześniej nie
widziałam takiej futrzastej świni, jakby miała na sobie gruby, zimowy płaszcz. To
futro wyglądało na całkowicie zwierzęce. Podniósł tą dziwnie długopyską twarz w
moją stronę, widziałam kły wyglądające z jego ust, małe, zakrzywione kły. W
chwili, kiedy je zobaczyłam, blask zwierzęcej kości na śnieżnym świetle, inny
szept trwogi przepłynął przeze mnie.
Powinnam opuścić to miejsce, pomyślałam. Odwróciłam się, żeby odejść
przez okrąg drzew. Krąg drzew wyglądał teraz na zbyt regularny, na za dobrze
zaplanowany, żeby być przypadkowym.
Za mną stała kobieta, tak blisko, że kiedy wiatr wiał przez martwe drzewa,
jej peleryna z kapturem ocierała się rąbkiem o moją togę. Ułożyłam wargi by
zapytać, Kto? Ale nie dokończyłam słowa. Wyciągnęła rękę, pomarszczoną i
zabarwioną przez wiek. Narosła we mnie mocna wiedza, mądrość rozważeń wielu
długich, zimowych nocy. Był tu ktoś, kto posiadał wiedzę całego życia, nie, kilku
żywotów.
Starowinka, wiedźma, była szkalowana jako brzydka i słaba. Ale nie
spodziewaliśmy się po Bogini, że będzie prawdziwą starowinką i to nie było to, co
widziałam. Uśmiechnęła się do mnie, a ten uśmiech niósł ciepło, którego zawsze
potrzebowaliśmy. To był uśmiech, który niósł w sobie tysiące pogawędek przy
ognisku, setki tuziny pytań zadanych i odpowiedzianych. Wiedzy zebranej i
zapamiętanej podczas niekończącego się życia. Nie było nic, czego by nie
wiedziała, gdybym tylko mogła wymyśleć pytanie, które mogłabym zadać.
Wzięłam jej rękę, na której skóra była tak delikatna, jak u dziecka. Była
pomarszczona, ale gładkość nie zawsze jest najlepsza, w wieku jest piękno,
którego młodzi nie znają.
Trzymałam rękę starowinki i poczułam bezpieczeństwo, całkowite i zupełne
bezpieczeństwo, jakby nic, nigdy nie mogło naruszyć tego poczucia cichego
spokoju. Uśmiechnęła się do mnie, reszta jej twarzy ginęła w cieniu jej kaptura.
Wyciągnęła swoją rękę z mojej, starałam się ją przytrzymać, ale potrząsnęła głową
i powiedziała, chociaż jej usta się nie poruszały: Masz pracę do wykonania.
- Nie rozumiem – powiedziałam, a mój oddech unosił się mgiełką w zimnej
nocy, chociaż jej tak nie robił.
- Daj im inne jedzenie do zjedzenia.
Zmarszczyłam brwi.
- Nie rozumiem.
- Odwróć się – powiedziała, a tym razem jej usta poruszyły się, ale nadal jej
oddech nie barwił nocy. Wydawało się, że mówiła, ale nie oddychała, lub jakby jej
oddech był tak zimny jak zimowa noc. Starałam się przypomnieć sobie, czy jej
ręka była ciepła, czy zimna, ale nie mogłam. Wszystko, co pamiętałam, to
poczucie spokoju i słuszności. – Odwróć się – powiedziała znów i tym razem
posłuchałam.
Biały byk stał na środku polany – przynajmniej na to wyglądał na pierwszy
rzut oka. Jego ramiona stały się tak wysokie, jak ja byłam wysoka. Musiał mieć
więcej niż dziewięć stóp 1 długości. Jego ramiona były ogromnie szerokie, pokryte
muskułami wyginającymi się za jego pochyloną głową. Podniósł ją, ujawniając
pysk wypełniony długimi, ostrymi kłami. To nie był byk, ale ogromny dzik, to, co
zaczęło się od małej świnki. Kły, jak ostrza z kości słoniowej, lśniły, jakby patrzyły
na mnie.
Spojrzałam do tyłu, ale wiedziałam, że starowinka odeszła. Byłam sama w
zimowej nocy. No dobrze, może nie tak sama, jak chciałam być. Spojrzałam do
tyłu i zorientowałam się, że olbrzymi dzik nadal tam stoi, nadal patrzy na mnie.
Teraz śnieg pod moimi nagimi nogami był zimny. Moje ramiona pokryła gęsia
skórka i nie byłam pewna, czy drżę z zimna, czy ze strachu.
Zauważyłam teraz na dziku białe, grube włosy. Nadal wyglądały tak miękko.
Ale jego ogon odstawał wyprostowany od ciała, a swój długi pysk wyciągnął ku
niebu. Kiedy oddychał, jego oddech zamieniał się w mgiełkę w powietrzu. To było
1 Ok. 2,74 m
złe. To znaczyło, że był rzeczywisty, w każdym razie wystarczająco rzeczywisty, by
mnie skrzywdzić.
Stałam tak nieruchomo, jak tylko mogłam. Nie wydaje mi się, żebym
poruszyła się chociaż trochę, ale nagle zaatakował. Śnieg trysnął spod jego kopyt,
kiedy ruszył na mnie.
To było jak obserwowanie jakiejś ogromnej maszyny staczającej się w dół.
Był za wielki, by być rzeczywisty, za wielki, żeby to było możliwe. Nie miałam
broni. Odwróciłam się i pobiegłam.
Słyszałam dzika za sobą. Jego kopyta ślizgały się po zamarzniętej ziemi.
Dobiegł mnie dźwięk, który był niemalże krzykiem. Obejrzałam się, nic nie
mogłam na to poradzić. Moje nogi zaplątały się w togę i upadłam. Przetoczyłam
się po śniegu, starając się stanąć na nogi, ale toga owinęła mi się dookoła nóg.
Nie mogłam się uwolnić. Nie mogłam stanąć. Nie mogłam biec.
Dzik był prawie na mnie. Jego oddech zamieniał się w obłok. Rozrzucał
śnieg dookoła nóg, kawałki zamarzniętej ziemi odrzucane były razem z całą tą
bielą. To była jedna z tych niekończących się chwil, kiedy czas zatrzymuje się, a
ty patrzysz jak śmierć podchodzi do ciebie. Biały dzik, biały śnieg, białe kły, całe
błyszczące w świetle księżyca, poza czarną ziemią, która psuła bezkresną biel
ciemnymi bliznami. Dzik znów wydał z siebie ten okropny, krzyczący kwik.
Ta gruba zimowa sierść wyglądała na tak delikatną. Będzie wyglądał
delikatnie, kiedy przeszyje mnie śmiertelnie i wdepta w śnieg!
Sięgnęłam za siebie, czując konar drzewa, cokolwiek, by wyciągnąć się ze
śniegu. Coś dotknęło mojej ręki i chwyciłam to. Ciernie przecięły moją rękę.
Winorośl pokryta cierniami wypełniała przestrzeń pomiędzy drzewami.
Wykorzystałam winorośl, by podciągnąć się na nogi. Ciernie wbiły się w moje
ręce,
moje nogi, ale tylko tego mogłam się chwycić. Dzik był tak blisko, że mogłam
poczuć jego zapach, ostry i cierpki w zimnym powietrzu. Nie chciałam umierać
leżąc na śniegu.
Krwawiłam przez ciernie, splamiłam białą togę krwią, śnieg w ciągu minuty
pokrył się karmazynowymi kroplami. Winorośl poruszyła się pod moją ręką jak
coś bardziej żywego niż roślina. Poczułam oddech dzika jak gorąco na moich
plecach, a cierniowa winorośl otworzyła się jak drzwi. Świat wydawał się obracać,
a kiedy znów mogłam widzieć, żeby upewnić się, gdzie znów się znalazłam, stałam
po drugiej stronie cierni. Biały dzik uderzył w winorośl mocno i szybko, jakby
spodziewał się rozerwać ją na wylot. Przez chwilę myślałam, że tak zrobi, potem,
kiedy uderzył w ciernie, zwolnił. Przestał uderzać, zaczął ciąć winorośl wielkim
pyskiem i kłami. Tak mógł się przedrzeć, stratować nogami, ale jego biała sierść
była przyozdobiona cienkimi krwawymi zadrapaniami. Mógł się przedrzeć, ale
ciernie go raniły.
Nigdy nie używałam własnej magii we śnie czy wizji, tak jak robiłam to w
życiu. Ale teraz miałam magię. Dzierżyłam rękę krwi. Wyciągnęłam moją rękę w
kierunku dzika i pomyślałam, Krwaw. Sprawiłam, że te wszystkie małe
zadrapania zaczęły krwawić. Ale bestia nadal walczyła, żeby przedrzeć się przez
ciernie. Winorośl odrywała się od ziemi. Pomyślałam Więcej. Zacisnęłam rękę w
pięść, ale kiedy ją otworzyłam, zadrapania rozszerzyły się. Setki czerwonych ust,
rozszerzających białą skórę. Krew płynęła w dół po boku i teraz kwik nie był
krzykiem złości, czy wyzwania. Był kwikiem bólu.
Winorośl sama zacisnęła się dookoła dzika. Jego nogi wykrzywiły się, a
winorośl związała go na zamarzniętej ziemi. To nie był już dłużej biały dzik, ale
czerwony. Czerwony od krwi.
W ręce miałam nóż. To było lśniące, białe ostrze, które świeciło jak gwiazda.
Wiedziałam, co powinnam zrobić. Przeszłam przez spryskany krwią śnieg. Dzik
zwrócił oczy na mnie, ale wiedziałam, że jeżeli mógłby, nawet teraz zabiłby mnie.
Wbiłam nóż w jego gardło, a kiedy ostrze wyszło, krew trysnęła na śnieg,
ponad moją togę, na moją skórę. Krew była gorąca. Karmazynowa fontanna
gorąca i życia.
Krew rozpuściła śnieg aż do żyznej, czarnej ziemi. Z ziemi wyszedł mały
warchlaczek, ale tym razem nie biały, ale brązowawy ze złotymi paskami. Był
ubarwiony jak jelonek. Warchlaczek zapłakał, ale wiedziałam, że nikt nie odpowie.
Schyliłam się i wzięłam go na ręce, jak szczeniaczka. Był taki ciepły, taki
żywy. Owinęłam nas oboje w pelerynę z kapturem, którą miałam teraz na sobie.
Moja toga była teraz czarna, nie czarna od krwi, ale po prostu czarna.
Warchlaczek usadowił się w delikatnym, ciepłym ubraniu. Miałam na sobie buty
ocieplane futerkiem, delikatne i ciepłe. W ręce nadal miałam nóż, ale był czysty,
jakby krew wypaliła się.
Poczułam zapach róż. Odwróciłam się i zorientowałam się, że ciało białego
dzika zniknęło. Ciernista winorośl pokryła się zielonymi liśćmi i kwiatami. Kwiaty
były białe i różowe, od bladoróżowego do ciemnego, łososiowego. Niektóre róże
były ciemnoróżowe, prawie purpurowe.
Wspaniały słodki zapach dzikich róż wypełniał powietrze. Martwe drzewa w
kręgu już nie były dłużej martwe, ale kiedy patrzyłam na nie, zaczęły wypuszczać
liście i pączki. Od ciała dzika i rozlanej krwi rozciągała się ziemia pokryta
roztopami.
Malutki warchlaczek był coraz cięższy. Spojrzałam w dół i zorientowałam
się, że jest dwa razy większy. Położyłam go na roztapiający się śnieg i tak jak dzik
stawał się cięższy, teraz rósł warchlaczek. Znów. Nie widziałam zmiany, ale jak
kwiaty rozwijają się niedostrzegalnie, tak on również zmieniał się.
Zaczęłam iść przez śnieg, a szybko rosnący dzik szedł za mną jak posłuszny
pies. Szliśmy przez roztapiający się śnieg, a życie wracało na ziemię. Dzik stracił
dziecięce paski i wyrósł czarny i szeroki w ramionach, jak ja w pasie, i nadal rósł.
Dotknęłam jego pleców, a jego sierść nie była miękka, ale szorstka. Dotknęłam
jego boku i skulił się obok mnie. Szliśmy przez ziemię, a gdzie przeszliśmy, świat
stawał się zielony.
Doszliśmy do szczytu małego wzgórza, którego podstawą były kamienie,
szare i zimne w rozjaśniającym się świetle. Nadchodził świt, pojawiając się jak
karmazynowa rana na wschodnim krańcu nieba. Słońce powracało we krwi i
umierało we krwi.
Dzik miał teraz kły, małe i zakrzywione, ale się nie bałam. Trącał nosem
moją dłoń, a jego pysk był miększy i bardziej zwinny, bardziej jak wielki palec, niż
jakikolwiek ryjek dzika, jaki kiedykolwiek dotykałam. Wydał dźwięk, który
pozwalał domyśleć się, że to przyjemne. To sprawiło, że się uśmiechnęłam. Potem
odwrócił się i zbiegł w dół drugiego zbocza wzgórza, a jego ogon sterczał za nim
jak flaga. Tam, gdzie uderzyły jego kopyta, ziemia tryskała zielenią.
Obok mnie na wzgórzu stała postać w todze, ale to nie była postać szaro
odzianej starowinki, jaką Bogini była w zimie. To była męska postać, wyższa niż
ja, szeroka w ramionach, z naciągniętym kapturem, tak czarnym jak dzik, który
stawał się coraz mniejszy w oddali.
Bóg wyciągnął rękę, a w niej miał róg. Zakrzywiony kieł wielkiego dzika. Kieł
biały i świeży, nadal zakrwawiony, jakby przed chwilą odciął go białemu dzikowi.
Ale kiedy ruszyłam w jego stronę, róg stał się czysty i lśniący, jakby używany od
wielu lat, jakby wiele rąk go dotknęło. Róg nie był już dłużej biały, ale w kolorze
bursztynu, którego nabiera z wiekiem. Tuż zanim go dotknęłam, zorientowałam
się, że róg wymodelował się w złoto, uformowane w kielich.
Położyłam rękę po jego drugiej stronie i zobaczyłam, że ręce Boga były
czarne, jak jego peleryna, ale wiedziałam, że to nie mój Doyle, moja Ciemność. On
był Bogiem. Spojrzałam pod jego kaptur i zobaczyłam przez chwilę głowę dzika,
potem zobaczyłam ludzkie usta, które uśmiechnęły się do mnie. Jego twarz, jak
twarz Bogini, była ukryta w cieniu, twarz bóstwa zawsze była tajemnicą.
Owinął moje ręce dookoła gładkiego kielicha z rogu, rzeźbionego złotem,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin