Mój pierwszy raz maraton.pdf

(73 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Maraton Warszawski 2009-09-27 – wersja full
Michał Wojciechowski
Mój pierwszy raz
I nadszedł w końcu ten dzień. Dzień który zwieńczy rok przygotowań. A właściwie nie dzień,
a bieg, który ma się tego dnia rozegrać.
Piękny, słoneczny ale jednocześnie dość mroźny ranek przypomina trochę cała idee biegania.
Piękne emocje przyprawione cięŜkim wysiłkiem. Ogromna satysfakcja przeplatana bólem,
cierpieniem i wyrzeczeniami. CzyŜ jednak ta satysfakcja byłaby tak duŜa bez przeszkód,
przeciwności, pokonywania słabości?
Staję na starcie maratonu myśląc o decyzji, którą podjąłem rok temu. A właściwie o
marzeniu, które ma dziś się spełnić. Przebiec 42 km 195 m. Takie proste, a jednak
wymagające tak duŜego zaangaŜowania, Ŝmudnych przygotowań. I dlatego pewnie tak trudne.
Rok temu rzucając hasło: a mo Ŝ e by tak przebiec maraton , nie zdawałem sobie sprawy z czym
to się wiąŜe. Nie zdawałem sobie takŜe sprawy, Ŝe potrafię tak wiele poświęcić, tak mocno się
zaangaŜować, tak konsekwentnie dąŜyć do celu. Nie wiedziałem, Ŝe moŜna biegać niezaleŜnie
od tego czy pada deszcz, śnieg, czy jest ciemno, czy zimny wiatr zacina prosto w oczy. Nie
wiedziałem, Ŝe organizm da się tak oszukać, Ŝe moŜna tak daleko przesunąć bariery, które
nam stawia. Nie wiedziałem, Ŝe tak prosty sport moŜe dawać tyle radości, odkryć tyle
nowości, nauczyć mnie tyle o sobie samym.
W niedzielę rano skupiałem się jednak na czymś innym. Na tym, Ŝeby zamknąć ten etap w
swoim Ŝyciu czyli przebiec 42 km i 195 m. Tak duŜy wysiłek włoŜony w przygotowania,
oczywiście nie pozostał bez śladu na psychice. Od kilku tygodni ogarniała mnie panika, Ŝe
jakiś mały drobiazg, niewiele znaczący szczegół moŜe nie dopuścić do tego, Ŝebym pobiegł.
Dlatego stres w dniu startu był duŜy.
Noc przespana ale dość nerwowo. Śniadanie, niby podobne jak co dzień ale jednocześnie
obserwowanie kaŜdego kęsa, Ŝeby nie było za duŜo ale i nie za mało.
Przed startem
W metrze opychałem się jeszcze ostatnim batonem energetycznym i popijałem Powerade.
Trauma tego, Ŝe zabraknie mi glukozy była silna.
Po drodze na start – niespodzianka. Na przywitanie mojej skromnej osoby wybiega sam
Tomasz Lis. To jego wywiad w którym przyznał się do zamiaru przebiegnięcia maratonu,
umocnił moją decyzję, Ŝe ja teŜ potrafię. Taki mały cel pośredni. Pogonić Lisa ;)
Pan Tomasz w ramach komitetu powitalnego truchtał za mną opowiadając swojej partnerce o
hipochondrii przedstartowej. Hmmmm skąd ja to znam? Na 2 tygodnie przed biegiem
zacząłem rozpoznawać u siebie większość chorób i urazów biegaczy. lewy Achilles, prawe
kolano, prawa kostka, podbicie stopy. Smarowanie maściami, sztuczny lód, zimne okłady.
Stałem się niezłym klientem dla branŜy farmaceutycznej
Start
Stoję w tłumie 3 tysięcy biegaczy. Za kratami, trochę jak niebezpieczne zwierzęta. Kto z
„bezpiecznych” (czytaj normalnych) podjąłby się takiego wysiłku?
Niektórzy zakładają juŜ muzykę na uszy, Ŝeby się odciąć od atmosfery podekscytowania. Ja
postanowiłem, Ŝe maksymalnie długo będę biegł bez zagłuszania. Chcę się bawić biegiem,
obserwować biegaczy patrzeć na kibiców. I oglądać Warszawę, która z perspektywy
biegacza, staje się jakby ładniejsza?!
Zza kratek ogrodzenia wypatruje w tłumie kibiców zjawiskową dziewczynę. Brunetka, długie
włosy, głębokie zielone oczy. Nazywam ją w duchu Fortuna i czekam na uśmiech. Jest!
Uśmiecha się i macha ręką. To nic, Ŝe do faceta obok mnie. Ja biorę to za dobry znak. Dziś
uśmiechnie się do mnie prawdziwa Fortuna.
Wreszcie ruszamy. Najpierw powoli, jak Ŝółw ocięŜale. Biegnę w ostatniej grupie. Taka
taktyka, Ŝeby w trakcie biegu wyprzedzić jak najwięcej ludzi. To dodaje mi skrzydeł, lepiej
niŜ Redbull.
Początek przypomina mi chodzenie podziemiami pod Rotundą w godzinach szczytu. Albo
dajesz się ponieść fali tłumu albo urządzasz slalom między ludzkimi tyczkami.
Ja zaczynam spokojnie w rytm tłumu. Ludzie wokół mnie są jeszcze szczęśliwi, uśmiechnięci,
pozdrawiają kibiców. Co chwilę słychać: „O cześć, szukałem Cię.”
Jest tez pierwsza ofiara biegu. Facet po 60-tce z numerem z pierwszej strefy (znaczy niezły
twardziel) idzie w przeciwną stronę. Jakiś znajomy zatrzymuje go, pyta o co chodzi. Tamten
tylko wskazuje na nogę i macha ręką. Strzelają niedźwiadka i kaŜdy rusza w swoją stronę.
5 km – pochód w Centrum
KrąŜymy trochę po Centrum, które budzi się z „przepicia” jak śpiewał Muniek albo ... stoi w
korkach. Jakaś blondynka czaruje gliniarza, Ŝe da radę prześmignąć swoim BMW przez rzekę
biegaczy niezauwaŜona. Musiałaby mieć chyba skrzydła. Rzeka jest naprawdę szeroka (dwa
pasy Marszałkowskiej) i płynie dostojnie. Od czasu do czasu odpryskują jakieś poszczególne
krople i lecą prosto w .... krzaki. To zapominalscy albo Ci z reklamy, psi, psi. Rekordzista
brawury przeskakuje trawnik i sika pod drzewkiem przed budynkiem Rady Ministrów. No
chyba, Ŝe to demonstracja polityczna ;)
Na chodnikach obserwują nas kibice. Większość wprawdzie tylko patrzy, ewentualnie
komentuje między sobą. Najbardziej szczere są dzieci: „Mamo, czemu oni tak słabo biegną?”.
Sporo ludzi jednak klaszcze, pokrzykuje, wali w kołatki i specjalne balony. Ludzie machają
do nas z balkonów, okien z samochodów. Mistrzem kibicowania zostanie jednak dźwigowy z
Ŝurawia przy Stadionie Narodowym, który swoim klaksonem „wygrywa” – Ce, Ce cewuka....
Czuję się trochę jak na pochodzie pierwszomajowym ;) Tym bardziej, Ŝe biegaczom dopisują
równieŜ dobre humory: „O to 7 kilometr? Nie to pierwszy, He, He. Taaa chyba kilometr do
cmentarza He, He. Patrz tramwaj. MoŜe podjedziemy przystanek?” Furorę robi kobieta
przebrana za króliczka Playboya. Czarny trykocik, róŜowe uszka i podskakujący ogonek. I na
plecach: „Goń króliczka”. Ryzykantka. Wokół biegną sami faceci w wieku w którym
zapomina się co to nieśmiałość wobec kobiet. I kaŜdy z nich lubiący przełamywać bariery ;)
Chyba, Ŝe Ci dwaj najwięksi biegnący koło niej to jej ochroniarze ;)
15 km – akrobacje na Gda ń skim
Stawka rozciąga się coraz bardziej bo mamy na liczniku juŜ ponad 13 km. Na moście
Gdańskim zaczyna się pierwsza trudność. Nagle przede mną robi się strasznie tłoczno. Po
środku zwartej grupy biegnie facet z balonikami. Trochę jak clown, choć dla tej grupki to
prawdziwy guru. To tak zwany pacemaker (po polsku zając), który utrzymuje równe tempo,
Ŝeby dobiec do mety w określonym czasie. Ten biegnie na 4:15 (ma to wypisane na
balonach), co mnie trochę martwi bo mój plan zakładał 3:45. Zaczynam manewr
wyprzedzania. Niestety po lewej stronie jadą samochody, po prawej jest krawęŜnik i barierka.
Wybieram krawęŜnik i jak cyrkowiec tańczący na linie przyspieszam biegnąc po nim. Nie
chce myśleć co by się stało gdybym poślizgnął się albo potknął. Ile nóg by mnie podeptało?!
Wtem facet biegnący kilka metrów przede mną kładzie na krawęŜniku butelkę z niedopitym
Powerade’em. Porządnicki, cholera jasna. PrzecieŜ ja się nie zapisywałem na bieg z
przeszkodami. Hop, łapię równowagę na krawęŜniku i kończę manewr wyprzedzania.
Jeszcze tylko rzut okiem na Starówkę (niestety o tej godzinie za lekką mgiełką) i zaczynam
bieg po praskiej stronie.
15 km – praskie m ę czarnie
Po drugiej stronie Wisły zmienia się zupełnie charakter biegu. Czy to te 15 km robi swoje,
czy moŜe zmiana otoczenie? Brak kibiców, samochodów, zakrętów. Teraz biegniemy dłuuugą
prostą. Zaczyna się pierwsze stękanie, małe kryzysy. Widzę chłopaka siedzącego na ławce z
twarzą w dłoniach. Płacze z bólu?
Na punkcie Ŝywnościowym ludzie rzucają się na wodę , Power, banany. Są juŜ mniej
sympatyczni dla obsługi, piją, zjadają i biegną dalej. Coraz bardziej przypominają automaty
do biegu. Punkty Ŝywnościowe stają się zresztą jedyną rozrywką bo okolica jest mało
zajmująca. Szczególnie pasjonujące są slalomy pomiędzy skórkami od bananów i rzuconymi
gąbkami. Zupełnie jakbyśmy startowali w konkursie na najśmieszniejszą przewrotkę
Maratończyka.
Praga daje się nam we znaki. Niektórzy zaczynają coraz częściej chodzić, cisza zapada w
tłumie jak widzimy młodego człowieka leŜącego na chodniku przed karetką. Słońce, które do
tej pory wlewało w serca nadzieję, teraz praŜy niemiłosiernie, jakby chciało nas powstrzymać
przed dalszym biegiem.
21 km – wałkowanie na Miedzeszy ń skim
Biegnę po Wale Miedzeszyńskim. Po drugiej stronie ulicy widzę tych którzy juŜ wracają w
kierunku Mostu Świętokrzyskiego. BoŜe kiedy ta nawrotka! I dlaczego Ci ludzie tak źle
wyglądają? Zaczynają mi się mylić kilometry. Trzymam załoŜone tempo, co powoduje, Ŝe
wyprzedzam coraz więcej biegaczy. Czy oni słabną, czy ja przyspieszam? Staram się
kontrolować międzyczasy, Ŝeby nie przesadzić z tempem.
Wreszcie dobiegam do połówki dystansu. 1:57. Cholera to nijak się nie skleja w planowane
3:45 na mecie. Poza tym to dopiero połowa, przede mną jeszcze 21 km! Jakbym zaczynał
bieg od początku.
Gdy przebiegamy pod jednym z mostów, ktoś krzyczy: „Nie mam juŜ siły”. Odkrzykuję mu
„Dasz radę”, choć sam zaczynam w to wątpić. Tym bardziej, Ŝe koło mnie przelatuje na
czarno ubrany koleŜka. Cholera, jest świeŜy jakby przed chwilą wystartował. Strasznie
deprymujące.
Ja z kolei doganiam jakiegoś członka Klubu Człapaka. Widząc to Człapak podrywa się do
walki i wspólnie człapiemy przez kilka chwil. To dziwne ale takie wspólne, rytmiczne
tuptanie mnie uspokaja. To jak wystukiwanie rytmu na bębnach, które spotykamy na trasie.
Po drodze na Most Świętokrzyski mijam faceta ubranego w strój bojowy StraŜy. BoŜe
przecieŜ on musi w tym pływać. Mówi się, Ŝe maratończyk traci średnio 2 kg. Ten gość
musiał stracić przynajmniej z 5kg! Zaraz po nim biegnie koleŜka, ubrany jakby właśnie
wyszedł na niedzielny spacer. Trampki, bawełniania koszulka, spodenki z bocznymi
kieszeniami w których majtają się jakieś przedmioty (portfel, komórka?). Do tego woreczek
Carrefoura na plecach z ramiączkami ze sznurka! Nie zazdroszczę jego ramionom. Muszą
mieć piękne czerwone pręgi. Niewykluczone, Ŝe krwawe. Ale moŜe właśnie o to chodzi? O
dodatkowe poświęcenie?
Wśród biegaczy moŜna spotkać wielu „wariatów”, którzy biegną po coś. Dla mamy i taty, dla
babci, dla uczczenia którejś tam rocznicy urodzin patrona batalionu, w podziękowaniu za...
Takie cele moŜna przeczytać na ich koszulkach. W jakiej intencji ja biegnę?
Z rozmyślań wybija mnie wyłaniająca się zza drzew postura Mostu Świętokrzyskiego.
Pamiętam, Ŝe jego wanty (stalowe „liny”) zrobiły na mnie duŜe wraŜenie podczas
półmaratonu. Kształt trójkąta w jakie się układają, symetryczność i potęga tej budowli
układają się w miłą dla oka całość. Jeszcze większe wraŜenie robi widok Starówki,
szczególnie oświetlonej marcowym słońcem. Wszystko to pod warunkiem, Ŝe nie ma się 26
km w nogach ;(
Na moście starałem się skupić na jego urodzie, wyciągnąłem nawet komórkę, Ŝeby zrobić
zdjęcie ale to odwracanie uwagi od coraz większego zmęczenia i bólu nóg pomogło na
krótko. Demon maratonu zaczął podnosić głowę coraz śmielej. Właśnie uświadomił mi, Ŝe
wkraczam na tzw. ziemię nieznaną. Nigdy wcześniej nie przebiegłem jednym ciągiem więcej
niŜ 25 km! Nagle poczułem się jakbym chciał się rozpłakać. Ze wzruszenia? A moŜe ze
strachu?
Na szczęście zorientowałem się, Ŝe jestem blisko Ludnej, gdzie mieli mnie wspierać moi
najbliŜsi. Poczucie ojcowskiego wstydu zwycięŜyło i próbowałem na twarz „wciągnąć”
grymas najbardziej przypominający uśmiech. Chyba się udało, bo rodzinka wpadła w panikę
raczej nie z powodu mojego stanu ale wymyślając szybko jak mi pomóc. Hitem okazał się
sztuczny lód. Spryskane nim łydki i kolana nagle oŜyły, i postanowiły nadal współpracować.
Jeszcze większą nadzieję wlało we mnie krótkie zdanie: „poczekamy na Ciebie na
Wisłostradzie”. Dla nich było to jakieś 500 m, dla mnie 8 km rozgrywające się w tzw. strefie
cienia. Gdzie demony zaczynają stawiać słynne ściany, których pokonanie stanowi o smaku
zwycięstwa w maratonie.
35 km – dłuuuga Wisłostrada
Z tych 8 km pamiętam niewiele: uczucie zniechęcenia jak na Czerniakowskiej z naprzeciwka
biegli ludzie, którzy mieli nawrót za sobą, wyprzedzanie Tomasza Lisa (przepraszam, jeśli
zdradziłem Pańską toŜsamość), bieg obok czarnoskórej kobiety, którą dla dodania sobie
otuchy nazwałem Kenijką. Przede wszystkim jednak tęsknotę za bliskimi i sztucznym lodem,
który przyniesie mi znów trochę ulgi. Tym razem mój uśmiech nie wyglądał juŜ chyba tak
przekonywująco. Przez ułamek sekundy widziałem strach w oczach mojej mamy, która
zobaczyła jak wyglądam. A moŜe to wpływ karetki, która stała niedaleko?
Długo z nimi nie zabawiłem, bo czułem, Ŝe stanie w miejscu moŜe zakończyć się
„wrośnięciem w ziemię”. A przecieŜ zostało „tylko” 7 km!
Ruszyłem dalej. Co tu jeszcze zrobić, Ŝeby oszukać organizm i zająć czymś mózg. Z
rozmyślań wyrwało mnie ... stękanie. Dość miarowe, którego nie powstydziliby się aktorzy
porno. Zacząłem rozglądać się wokół. Czy to jedna z niespodzianek, które przygotowali
organizatorzy? Zagadkę rozwiązały znaczące spojrzenia w moją stronę. O cholera, przecieŜ to
stękanie wydobywa się z moich ust! Nie dość, Ŝe zamiast nóg ciągnę za sobą dwa drewniane
klocki, na twarzy mam wymalowany grymas bólu, który ma przypominać uśmiech to jeszcze
to? Człowieku weź się w garść.
Do obrony przed samym sobą pozostała mi ostatnia broń. Muzyka. Trzymana do ostatniej
chwili, Ŝeby zagłuszyć ból, włączyć autopilota. Przed nałoŜeniem słuchawek na uszy
powstrzymał mnie jeszcze tunel.
Tym razem w tunelu miał śpiewać anielski chór. Przyznam, Ŝe pomysł był iście... szatański.
Patrząc na twarzy ludzi, którzy obok mnie truchtali, wydawało się, Ŝe zaraz wszyscy
będziemy słuchać prawdziwie anielskiego śpiewu. I pobiegniemy prosto do nieba przez
piekielny tunel ;)
Chór nie zrobił na mnie takiego wraŜenia jak bębny w tunelu podczas półmaratonu. Choć
pozytywne wibracje, jakie biły od tych pięknych, roześmianych kobiet powinny spowodować,
Ŝe pofrunę. Niestety tym razem urosły mi zbyt małe skrzydełka. Za mało Redbulla?
40 km – podbiegi i kostka
Koniec tunelu sprowadził mnie szybko na ziemię. Mijałem 37 km ze słuchawkami na uszach,
próbując wbić się w jej rytm. PrzecieŜ to juŜ tylko 5 km. Jak to było jak zaczynałem biegać
rok temu? Pierwsze 5 km, które przyprawiało mnie o zawroty głowy i zakwasy. PrzecieŜ teraz
5 km to nawet nie połowa normalnego treningu. PrzecieŜ to tylko kilka tysięcy kroków. Ups
to zły przykład. Teraz kaŜdy krok stanowił problem, a co dopiero ich kilka tysięcy.
Inaczej. Ten kawałek Wisłostrady w samochodzie to czas na wyśpiewanie krótkiego refrenu
Kory: „Raz, dwa, raz dwa, raz dwa, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa.... RAZ, DWA”. Murczenie
refrenu w takt biegu nie dało rezultatu. Na szczęście pojawiła się przede mną grupka 20-30
biegaczy z balonikami czyli pacemaker na 3:50. Czułem, Ŝe jestem w stanie ich połknąć, bo
moje tempo jest szybsze. Niewiele ale szybsze. Jest więc kolejny cel.
Gdy go zdobyłem przed oczami pojawił się ostatni wodopój. Chyba najbardziej niewdzięczny
dla młodych ludzi go obsługujących. Biegnący nie mieli juŜ siły na konwenanse. Niektórzy
nie mieli nawet siły na picie. Widziałem, Ŝe podający wodę współczuli nam bardzo. Obawiam
się, Ŝe nasz widok moŜe ich zniechęcić do biegania maratonów. Chłopak, któremu wyrwałem
z ręki dwa kubki wody, patrzył z przeraŜeniem jak oblewam sobie nimi nogi. „Cholera, czy
ten facet nie trafia juŜ do gardła?” – pomyślał.
Przerzucając muzyczki na coraz głośniejsze i szybsze dotarłem do końca Wisłostrady. Zaczął
się podbieg na Konwiktorską. Do tego momentu myślałem, Ŝe nogi nie mogą juŜ bardziej
boleć. O, jakŜe się myliłem. Zmiana nachylenia terenu spowodowała, Ŝe mięśnie i stawy
zaczęły pracować troszkę inaczej. A to oznaczało nowy rodzaj bólu. Który nie był dotychczas
zagłuszany przez muzykę. Ten ból przebił się nawet przez chłopaków z Green Days.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin