Zola Emil - RZYM - tom 1-2.doc

(2128 KB) Pobierz
Zola Emil

Zola Emil

RZYM

 

 

I

 

W ciągu nocy między Pizą a CivitaVecchia pociąg opóźnił się znacznie i dochodziła dziewiąta rano, gdy ksiądz Piotr Froment po uciążliwej dwudziestopięciogodzinnej podróży przybył nareszcie do Rzymu. Obarczony jedną tylko walizką, wyskoczył żwawo z przedziału w tłum przepychający się na peronie i odsunąwszy ofiarujących swe usługi tragarzy, chwycił swój lekki pakunek, aby czym prędzej zostać samemu i zobaczyć miasto. Przed dworcem, na placu Cinquecento wsiadł natychmiast do jednego: z małych odkrytych powozików stojących przy brzegu chodnika, postawił walizkę koło siebie i rzucił adres dorożkarzowi:

— Via Giulia, Palazzo Boccanera.

Był to poniedziałek, trzeciego września, poranne niebo jaśniało cudownie cichym i łagodnym blaskiem. Dorożkarz, mały okrągły człowieczek o błyszczących oczach i białych zębach, uśmiechnął się poznając po  akcencie francuskiego księdza. Zaciął batem chudego konia i powóz potoczył się szybko, tak jak zazwyczaj rzymskie dorożki zachęcająco czyste i wesołe. Prawie natychmiast, gdy tylko minęli zieleń małego skwerku i znaleźli się na placu delie Termę, woźnica odwrócił się i, ciągle uśmiechnięty, wskazał batem ruiny.

— Termy Dioklecjana — powiedział złą francuszczyzną, jak usłużny dorożkarz, który pragnie zaskarbić sobie względy przejezdnych cudzoziemców.

Z wyniosłości wzgórza Viminale, gdzie znajduje się dworzec, powóz potoczył się szybko wzdłuż spadzistej Via Nazionale. Dorożkarz nieustannie odwracał teraz głowę w kierunku pasażera i stereotypowym gestem wskazywał każdy zabytek. Na tym odcinku szerokiej ulicy znajdowały się same tylko nowe budowle. Dalej, na prawo wznosiły się wysepki zieleni, nad którymi górował ciąg

nący się w nieskończoność budynek, przypominający klasztor lub koszary.

— Kwirynał, pałac królewski — powiedział dorożkarz.

Od tygodnia, odkąd zdecydował się na podróż, Piotr spędzał całe dnie na studiach topografii Rzymu, przeglądając plany miasta i przerzucając książki. Mógł był poruszać się po Rzymie nie pytając nikogo o drogę; wyjaśnienia woźnicy nie przynosiły mu nic nowego. Zbijały go tylko z tropu gwałtowne nierówności terenu, ciągle napotykane wzgórza, całe dzielnice opadające tarasami. Głos dorożkarza zabrzmiał głośniej z odcieniem ironii, zaś bicz jego zatoczył szerokie koło, gdy wymienił nazwę wielkiej budowli po lewej stronie, jeszcze zupełnie świeżej, kredowobiałego koloru, która wznosiła się jak gigantyczny blok z kamienia, przeładowany rzeźbą, frontonami i posągami.

— Bank Narodowy.

Niżej, gdy powóz skręcił na trójkątny plac, Piotr podnosząc w górę oczy spostrzegł, przejęty zachwytem, zawieszony bardzo wysoko, podparty wielkim gładkim murem ogród, z którego wystrzelał rysujący się wytwornie i potężnie zarazem na tle przejrzystego nieba profil stuletniej pinii o kształtach parasola. Zrozumiał w tej chwili, na czym polega wspaniałość i wdzięk Rzymu.

— Willa Aldobrandini.

Niżej ostatecznie oczarował księdza nowy przelotny widok. Na samym rogu ostro skręcającej ulicy ukazała się w dole świetlista wyrwa — biały plac podobny do słonecznej studni, zalany oślepiająco złotym pyłem; w chwale poranka wznosiła się po środku olbrzymia marmurowa kolumna, lśniąca złocisto z tej strony, gdzie od wieków padało na nią wschodzące słońce. Ksiądz zdziwił się, gdy dorożkarz wymienił jej nazwę. Nie wyobrażał jej sobie tak właśnie, w tym wgłębieniu promieniującym blaskiem wśród otaczających ją mroków.

— Kolumna Trajana.

Na dole pochyłości Via Nazionale skręcała po raz ostatni. Posypały się nazwy w takt szybkiego truchtu konia: Palazzo ,Colonna, z ogrodem otoczonym nędznymi cyprysami, Palazzo Torlonia, na pół rozwalony z powodu przeprowadzanych właśnie upiększeń, Palazzo Venezia, nagi i groźny, o ząbkowanych bastionach, tra

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

gicznie surowy, średniowieczny obronny zamek, zagubiony w banalaiym mieszczańskim otoczeniu. Nieoczekiwany wygląd napotykanych, budowli pogłębiał zdziwienie Piotra. Doznał szczególnie silnego wstrząsu, gdy dorożkarz triumfalnym ruchem bata pokazał mu Corso, długą, wąską ulicę, zaledwie tak szeroką jak paryska ulica SaintHonore, bielejącą w słońcu z lewej, a pogrążoną w cieniu z prawej strony, z odległą Piazza del Popolo jak świetlistą gwiazdą w głębi; czy istotnie było to serce miasta, sławna promenada, ożywiona arteria, którą płynęła krew Rzymu? Powóz wjechał w Corso VittorioEmanuele, przedłużenie Via Nazionale. Te dwie nowo powstałe drogi miejskie przecinały stare miasto na odcinku od dworca do Ponte Sant Angelo. Na lewo okrągła absyda kościoła del Gesu jaśniała w radosnym słońcu poranka. Dalej, pomiędzy kościołem a ciężkim masywem Palazzo Altieri, którego nie ośmielono się zburzyć, ulica zwężała się i wiodła w cień wilgotny, pełen chłodu. Dalej jeszcze, na placu przed fasadą kościoła del Gesu, słońce kładło znowu złociste plamy, podczas gdy w głębi Via Aracoeli, także pogrążonej w mroku, rysowały się skąpane w słońcu wierzchołki palm.

Po pewnym czasie dorożkarz rzucił:

— A tam Kapitol.

Ksiądz wychylił się żywo. Zobaczył jedynie zieloną plamę u wylotu ciemnego korytarza. Te gwałtowne przeskoki od gorącego blasku do zimnego cienia przejmowały go dreszczem chłodu. Na widok Palazzo Venezia czy kościoła del Gesu, wydawało mu się, że noc minionych wieków spada jak lodowaty płaszcz na jego ramiona; potem na każdym placu lub gdy nowoczesna ulica rozszerzała się, wstępował jakby w pełnię światła, w radosną, ciepłą słodycz życia. Pęki słonecznych strzał odbijały się o dachy i spadały na ulicę tysując wyraźnie niebieskawe cienie. Między budynkami jaśniały skrawki nieba o niezwykle ciepłym, nasyconym błękicie. Powietrze, którym oddychał, miało jakiś swoisty smak, trudny do nakreślenia, jakby smak nieznanego owocu, i to wzmagało w nim jeszcze gorączkę przyjazdu.

Mimo swej nieregularności, Corso VittorioEmanuele jest bardzo piękną, nowoczesną arterią; wydawało się Piotrowi, że znajduje się w jakimś mieście zabudowanym wielkimi czynszowymi kamienica

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

mi. Lecz gdy mijał Cancelleria, arcydzieło Bramanta, typową zabytkową budowlę rzymskiego renesansu, zdziwienie jego znowu wzrosło, na myśl przyszły mu pałace, które widział przed chwilą, zastanowiła go ta pozbawiona ornamentów architektura, olbrzymia i przytłaczająca, te ogromne bloki z kamienia, podobne z wyglądu do budynków szpitalnych lub zabudowań więziennych. Nigdy nie wyobrażał sobie w ten sposób słynnych rzymskich pałaców, nie przypuszczał, że są tak pozbawione wdzięku i fantazji oraz wszelkiej zewnętrznej wspaniałości. Niewątpliwie były one bardzo piękne i Piotr myślał, że zastanawiając się nad ich architekturą zrozumie w końcu, na czym to piękno polega.

Powóz minął już ludne Corso VittorioEmanuele i jechał teraz krętymi uliczkami tak wąskimi, że z trudem w nich się mieścił. Zrobiło się cicho i pusto; stare miasto spoczywało w uśpieniu i chłodzie, w przeciwieństwie do pławiących się w słońcu i tętniących gwarem nowych dzielnic. Piotr przypomniał sobie oglądane plany, istwierdzając, że znajduje się obecnie niedaleko Via Giulia; wzmagająca się ciekawość spowodowała, że odczuł jakby dotkliwy ból, tę rozpaczliwą świadomość, iż nie zdoła zobaczyć teraz nic więcej, że nie dowie się już na razie niczego. Stan gorączkowego podniecenia, w jakim trwał od chwili wyjazdu, zdziwienie wywołane odmiennością prawdziwego obrazu od wizji zrodzonej w wyobraźni, ciosy, jakie dotknęły jego imaginację, wszystko to wzmagało jego niecierpliwość, pobudzało pragnienie, aby bez zwłoki zaspokoić dojmującą potrzebę zobaczenia wszystkiego natychmiast. Wybiła właśnie dziewiąta, rozporządzał więc całym przedpołudniem, w ciągu którego mógł zgłosić się do Palazzo Boccanera: dlaczegóż więc miałby nie pojechać od razu do tego klasycznego miejsca, skąd widać całą panoramę Rzymu rozsiadłego na siedmiu pagórkach? Ta: myśl prześladowała go tak, że wreszcie jej uległ.

Dorożkarz nie odwracał się już do niego, Piotr uniósł się więc na siedzeniu i głośno rzucił mu nowy adres:

— Do San Pietro in Montorio.

Człowiek zdziwił się początkowo. Wydawało się, że nie rozumie.

Końcem bata wskazał kierunek, dając jednocześnie do zrozumienia, że jest to bardzo daleko. Gdy jednak ksiądz nalegał,

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

uśmiechnął się usłużnie i przyjacielsko potrząsnął głową. — Dobrze, dobrze! Jemu to nie sprawia różnicy.

Koń ruszył znowu, tym razem szybciej i powóz zagłębił się. w labiryncie wąskich uliczek. Droga wiodła teraz poprzez jedną z nich, wciśniętą między wysokie mury, do której światło przenikało skąpo niczym w głąb okopu. U jej wylotu ukazała się znowu słońcem zalana przestrzeń i poprzez most Sykstusa dorożka przedostała się na drugi brzeg Tybru. Na kamiennych wybrzeżach widniały ślady rozbiórki i stosy wapna świadczyły o nowych konstrukcjach. Dzielnica Trastevere z drugiej strony Tybru robiła także wrażenie zburzonej; powóz jechał teraz w górę wzdłuż pochyłości Gianicolo, szeroką ulicą, gdzie na wielkich tablicach wypisane było imię Garibaldiego. Po raz ostatni dorożkarz zrobił gest wyrażający dobroduszną dumę, wymieniając nazwę tej arterii przypominającej zwycięstwo.

— Via Garibaldi.

Chód konia stał się powolniejszy i Piotr opanowany dziecinną niecierpliwością odwracał się, aby patrzeć, jak poza nim stopniowo wyłaniało się miasto w całej swej rozciągłości. Pochyłość, na którą wjeżdżał powóz, ciągnęła się na znacznej przestrzeni, nieustannie ukazywały się nowe dzielnice, a nawet dalekie wzgórza. Piotr, przejęty coraz bardziej, tak że odczuwał wyraźnie przyśpieszony rytm swego serca, zdał sobie sprawę z tego, że rozbijając na poszczególne cząstki widok całości, obejmując wzrokiem tylko fragmenty horyzontu nie zaspokoi w pełni swego wielkiego pragnienia. Chciał otrzymać gwałtowne uderzenie prosto w pierś, objąć cały Rzym jednym spojrzeniem, w jednym uścisku zawrzeć całe święte miasto.. Zdobył się więc na wysiłek, żeby nie odwracać się mimo że cała jego istota rwała się do tego.

Na górze znajdował się obszerny taras oraz kościół San Pietro in Montorio w tym właśnie miejscu, gdzie, jak głosi legenda, święty Piotr został ukrzyżowany. Pusty, spalony przez letnie skwary plac był rudawej barwy; nieco dalej na tyłach kościoła z trzech wielkich kielichów fontanny spadały z szumem przeczyste, wiecznie chłodne strugi wody. Oparci o parapet ciągnący się wzdłuż tarasu spadającego stromo ku Zatybrzu stali turyści — szczupli Anglicy i barczyści Niemcy — z otwartymi w konwencjonalnym po

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

dziwie ustami, trzymając w ręku przewodniki, do których często zaglądali, aby nie pomylić się przy rozpoznawaniu zabytków.

Piotr wyskoczył lekko z powozu i ręką dał znać dorożkarzowi, aby zaczekał. Powóz ustawił się natychmiast w szeregu za innymi dorożkami, zaś jego właściciel pozostał filozoficznie na koźle w pełnym słońcu i podobnie jak koń opuścił głowę, z rezygnacją godząc się na długi postój.

Piotr oparty o parapet, w wąskiej czarnej sutannie, nerwowo zaciskając płonące gorączką dłonie, pożerał wzrokiem i chłonął całą duszą rozciągającą się przed jego oczami panoramę miasta. Rzym, Miasto Cezarów, Miasto Papieży, Wieczne Miasto, które dwukrotnie zdobyło świat, Miasto Wybrane, przedmiot jego gorących marzeń, o którym śnił od długich miesięcy! Miał je nareszcie przed sobą, widział je na własne oczy. W ciągu kilku ostatnich dni przelotne burze złagodziły nieco sierpniowe upały. Cudowny wrześniowy poranek błyszczał świeżością w bladym błękicie bezchmurnego nieba ciągnącego się w nieskończoność. To był właśnie pełen słodyczy Rzym, Rzym jego snów, które teraz zdawały się rozwiewać w jasnym, porannym słońcu. Lekkie, niebieskawe, zaledwie dostrzegalne mgły niby przejrzysta gaza unosiły się nad dachami nisko położonych dzielnic; wielkie przestrzenie Kampanii, odległe góry tonęły w bladoróżowym blasku. Zrazu Piotr nie rozróżniał nic, nie chciał zatrzymywać się na żadnym szczególe, lecz obejmował całą duszą Rzym spoczywający teraz u jego stóp na tej ziemi, na którą złożyły się prochy pokoleń. Każda epoka wznawiała jego sławę jakby pod wpływem życiodajnych soków wiecznej młodości. Ale największym wstrząsem, który przyśpieszał rytm jego serca w tej pierwszej chwili spotkania, było stwierdzenie, że Rzym jest taki, jakim go pragnął widzieć, wiośniany i odmłodzony jakąś lotną radością, prawie niematerialną, uśmiechnięty nadzieją jutrzenki nowego życia w tym czystym poranku pięknego dnia.

Wówczas to Piotr, stojąc nieruchomo przed wspaniałą panoramą, przeżył raz jeszcze w ciągu kilku minut ostatnie trzy lata swego życia. Ach! Jaki straszny był ten pierwszy rok, rok, który spędził w małym domku w Neuilly, przy zatarasowanych drzwiach i oknach, ukryty niczym śmiertelnie ranne zwierzę w swej norze. Przyjechał z Lourdes z obumarłą duszą, z krwawiącym ser

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

cem, czując, że wszystko w nim obróciło się w popiół. Cisza i noc zapadały nad ruiną jego wiary i miłości. Mijały dni, a on nie czuł, że w żyłach jego płynie krew, nie dostrzegał żadnego światełka, które by rozjaśniło mroki jego opuszczenia. Żył jak automat i czekał chwili, gdy będzie miał dość odwagi, aby rozpocząć życie na nowo w imię i przemożnego rozsądku, dla którego wszystko poświęcił. Dlaczego nie okazał się bardziej wytrzymały, bardziej silny, czemu nie przystosował spokojnie swego życia do nowych warunków? Nie chciał zrzucić sutanny wierny swej jedynej miłości i pełen wstrętu do wiarpłomstwa, ale czemu nie poświęcił się jednej z gałęzi nauk dozwolonych dla stanu duchownego, astronomii lub archeologii? Coś w nim płakało, może była to natura matki, jakaś niezmierzona tkliwość, nigdy dotąd nie zaspokojona, nieustannie jątrząca, gdyż nie mogła zaznać ukojenia. Cierpiał bez miary nękany poczuciem samotności, z otwartą wciąż raną, zachowując dumną postawę człowieka, który odzyskał rozsądek.

Pewnego jesiennego wieczoru, gdy niebo zasnute było deszczem, przypadek zetknął go ze starym księdzem nazwiskiem Rosę, który pełnił funkcje wikarego przy kościele Świętej Małgorzaty na przedmieściu Świętego Antoniego. Poszedł go odwiedzić w jego mieszkanku mieszczącym się na wilgotnym parterze przy ulicy de Charonne; składało się ono z trzech pokoi przekształconych na przytułek dla opuszczonych dzieci, które ksiądz znajdował na sąsiedinich ulicach. Odtąd w życiu Piotra zaszła zmiana, obudziło się w nim gorące zainteresowanie; z czasem stał się żarliwym współpracownikiem starego księdza. Neuilly dzieliła od ulicy Charonne duża odległość. Początkowo odbywał tę drogę tylko dwa razy tygodniowo. Potem robił to każdego dnia, wychodził rano, a wracał dopiero wieczorem. Trzy pokoje już nie wystarczały, wynajął więc pierwsze piętro zachowując dla siebie jeden pokój, gdzie często spędzał noc. Wszystkie jego drobne dochody szły na doraźną pomoc dla biednych dzieci. Stary ksiądz zachwycony i wzruszony do łez tym niłodzieńczym poświęceniem, które spadło jak z nieba, ściskał go z płaczem, nazywając dzieckiem bożym.

Wówczas to Piotr zapoznał się z nędzą, z nędzą zbrodniczą i odrażającą, żył pośród niej i razem z nią przez całe dwa lata. Zaczęło się ód małych istot przygarniętych z ulicy, które przyprowa

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

dzili do niego litościwi sąsiedzi, odkąd przytułek stał się znany w dzielnicy: mali chłopcy, małe dziewczynki, maleństwa bez dachu nad głową, podczas gdy ojcowie i matki pracowali, pili i umierali. Często zdarzało się, że ojciec gdzieś znikał, matka oddawała się prostytucji, pijaństwo i rozpusta wchodziły do mieszkań razem z bezrobociem; malcy konali na bruku z głodu i zimna, podczas gdy starsze dzieci nurzały się w występku i zbrodni. Pewnego wieczoru na ulicy de Charonne ksiądz Piotr wyciągnął spod kół ciężarowego wozu dwóch małych chłopców, braci, którzy nie umieli nawet podać swego adresu, gdyż nie wiedzieli, skąd pochodzą. Kiedy indziej przyniósł do przytułku małego jasnowłosego aniołka, dziewczynkę liczącą nie więcej nad trzy lata, znalezioną we łzach na jakiejś ławce. Dowiedział się, że pozostawiła ją tam matka. Potem siłą rzeczy, oprócz tych wychudłych i budzących litość ptasząt wyrzuconych z gniazda, Piotr poznał także życie ich rodziców, poprzez nieszczęścia ulicy dotarł do samego siedliska nędzy, zapuszczał się z każdym dniem coraz głębiej w to ohydne piekło, poznając budzące grozę tajniki, krwawiące serce okropności. Szalał z udręki w poczuciu bezsilności swego miłosierdzia! Ach! to miasto nędzy, bezdenna przepaść upadku i cierpienia, jakież straszne wędrówki odbył przemierzając je w ciągu tych dwóch lat, jakże wstrząsnęły one całą jego istotą! W dzielnicy Świętej Małgorzaty, w samym środku pulsującego życiem i tak pracowitego przedmieścia Świętego Antoniego, Piotr odkrył niechlujne domy, całe zaułki zabudowane ruderami bez światła i powietrza, ziejące piwniczną wilgocią, gdzie pleśniały i umierały masy nędzarzy. Na chwiejących się schodach nogi ślizgały się pośród nagromadzonych odpadków. Każde piętro dawało świadectwo tego samego ubóstwa, tego samego brudu i upadku. Brakowało szyb, wiatr hulał bezkarnie, deszcz lał się strumieniami do izb. Wielu z tych nędzarzy spało na nagiej kamiennej posadzce, nigdy się nie rozbierając. Nie było ani sprzętów, ani bielizny, ludzie żyli jak zwierzęta, które dają folgę swoim potrzebom zgodnie z podszeptami instynktu, od przypadku do przypadku. Gnieździli się tam ludzie różnej płci, różnego wieku, człowieczeństwo, które doszło do stanu zezwierzęcenia z braku nieodzownych do życia przedmiotów i z tak dotkliwej nędzy, że resztki ze stołów bogaczy wydzierano tu sobie zębami. Daj

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

gorszym objawem była tu degradacja istoty ludzkiej; to nie był już wolny dzikus chodzący nago,, polujący i zjadający swą zdobycz w głębi dziewiczych lasów, lecz człowiek cywilizowany, który powrócił dostanu zwierzęcego, obarczony wszystkimi nałogami swego upadku, skażony, zeszpecony, osłabły pośród przepychu i wyrafinowanej kultury królującej światu metropolii.

W każdej rodzinie Piotr odnajdywał tę samą historię. Na początku była młodość, radość," prawo pracy przyjmowane z całą odwagą. Potem przychodziło zniechęcenie: po co pracować, jeżeli człowiek i tak nigdy do niczego nie dojdzie? Mężczyzna zaczynał pić, aby wydobyć z życia należną mu cząstkę szczęścia, kobieta zaś zaniedbywała gospodarstwo, zaglądając także czasem do kieliszka, pozwalając dzieciom rosnąć jak dziczki. Reszty dokonywało opłakane środowisko, ciemnota i nadmierne zagęszczenie mieszkań. Częściej jeszcze głównym winowajcą było bezrobocie: nie dość że opróżniało szuflady z uciułanych z trudem oszczędności, lecz podkopywało odwagę i przyzwyczajało do próżniactwa. Przez całe tygodnie warsztaty stoją, ramiona ogarnia bezwład. W tym tętniącym życiem Paryżu niemożliwością jest znalezienie jakiejkolwiek pracy. Wieczorem mężczyzna wraca płacząc po całodziennej wędrówce, w ciągu której ofiarowywał siłą swoich ramion, nie zdoławszy nawet otrzymać pracy zamiatacza ulic, gdyż zajęcie to jest poszukiwane i wymaga rozlicznych protekcji. Czyż to nie potworne, że na bruku wielkiego miasta, gdzie błyszczą i dźwięczą miliony, może znaleźć się człowiek poszukujący pracy, aby jeść, a który nie znajdując jej cierpi głód? Żona jego też nie ma co jeść, dzieci są głodne. Wówczas następuje okres czarnej nędzy, ogłupienie, potem bunt. Wszystkie społeczne więzy zostają zerwane w poczuciu strasznej niesprawiedliwości w stosunku do biedaków skazanych na śmierć, gdyż są słabi. Na jakim legowisku, w jakiej norze położy się, aby umrzeć, stary robotnik wyniszczony pięćdziesięcioletnią harówką, w ciągu której nie zdołał zaoszczędzić ani grosza? Czy należy go dobić jednym uderzeniem obucha, tak jak niezdolne do pracy zwierzę pociągowe, z chwilą gdy nie mogąc już pracować nie ma prawa jeść? Prawie wszyscy idą do szpitala, aby umrzeć. Inni znikają wchłonięci przez błotnisty nurt ulicy. Pewnego rana Piotr znalazł jednego z takich biedaków, który umarł 

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

z głodu w jakiejś podłej lepiance, na wiązce przegniłej słomy i leżał tu w zapomnieniu od tygodnia, ze zjedzoną przez szczury twarzą.

Lecz litościwe serce młodego księdza doznało szczególnego wzruszenia pewnego wieczoru podczas ostatniej zimy. O tej porze roku cierpienia nędzarzy gnieżdżących się w nieopalanych norach, dokąd śnieg przedostaje się wszystkimi szparami, stają się straszne. Sekwana zamarza, ziemia pokrywa się lodem, różnego rodzaju warsztaty zmuszone są przerwać pracę. W dzielnicy skazanych na bezrobocie szmaciarzy szerząca się gwałtownie gruźlica kosi całe bandy wyrostków, bosych, licho .odzianych, zgłodniałych i kaszlących. Piotr w swych wędrówkach napotykał całe rodziny, matki tulące do siebie, aby utrzymać nieco ciepła, jpięcioro lub sześcioro dzieci, które nie jadły od trzech dni. Straszny był wieczór, kiedy odkrył w głębi ciemnego korytarza przerażającą izbę, w której matka popełniła samobójstwo wraz z pięciorgiem dzieci, a uczyniła to z rozpaczy i głodu. Ten dramat nędzy wstrząsnął całym Paryżem. W izbie nie było ani jednego mebla, ani jednej szmatki, wszystko zostało sprzedane sztuka po sztuce u handlarza starzyzną z sąsiedztwa. Na ziemi stał dymiący jeszcze piecyk. Na wytartym sienniku leżała matka, śmierć zastała ją w chwili, gdy karmiła swoje najmłodsze dziecko, trzymiesięczne zaledwie niemowlę; na piersi jej, ku której wyciągały się spragnione usta małego trupka, zastygła kropelka krwi. Dwie dziewczynki, trzy i pięcioletnia, ładne blondyneczki, spały snem wiecznym, leżąc tuż koło siebie; dwaj starsi chłopcy nie żyli także, jeden z nich zastygł z głową ukrytą w dłoniach, siedząc w kucki przy ścianie, drugi leżał na ziemi w pozie świadczącej o tym, że czołgał się na kolanach, aby otworzyć okno. Zaalarmowani sąsiedzi opowiadali banalną i straszliwą historię powolnej ruiny: ojciec bezrobotny, być może ze skłonnością do pijaństwa, zniecierpliwiony właściciel grożący eksmisją, oszalała z bólu matka, która postanowiła umrzeć wraz ze wszystkimi dziećmi, podczas gdy mąż nieobecny od samego rana daremnie przemierzał całe miasto w poszukiwaniu pracy. Nieszczęśliwy człowiek wrócił do domu prawie jednocześnie z komisarzem, który przybył w celu skonstatowania zgonu. Gdy ujrzał straszną scenę, gdy zrozumiał jej znaczenie, upadł na podłogę jak ogłuszony obu

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

chem wół i zaczął wyć, a mieszkańcy całej ulicy słysząc ten jęk śmiertelnego bólu płakali z przerażenia.

Ten okropny krzyk skazanej na wymarcie rasy ludzkiej, umierającej w opuszczeniu i głodzie, brzmiał bez ustanku w uszach Piotra i zapadł mu głęboko w serce; tego wieczora nie mógł jeść ani zasnąć. Czyż podobna ohyda, czyż tak wielki niedostatek, czarna nędza, której kres kładła śmierć, była rzeczą możliwą w wielkim Paryżu obfitującym w bogactwa, cieszącym się do szaleństwa, życiem, wyrzucającym miliony dla zadowolenia kaprysu? Z jednej strony wielkie fortuny umożliwiające zaspokojenie bezcelowych zachcianek, szczęśliwa, beztroska egzystencja,, z drugiej zaś — straszliwa bieda, głód, ani cienia nadziei na poprawę losu, matkiodbierające sobie życie wraz, z maleńkimi dziećmi, nie mogąc im dać nic więcej prócz krwi z wyschniętych piersi! Księdza ogarną? bunt, uświadomił sobie śmieszną bezużyteczność miłosierdzia. I na cóż zdało się robić to, co robił, przygarniać dzieci i nieść pomoe rodzicom, przedłużać cierpienia starych ludzi? Strukturę społeczną przeżarła od podstaw zgnilizna, wszystko utonie kiedyś w morzu krwi i błota. Jedynie jakiś wielki akt sprawiedliwości może zmieść z powierzchni ziemi stary świat, aby na jego miejsce zbudować nowy. I w tejże chwili jasno zdał sobie sprawę, jaki rozłam dzieli ludzkość, uprzytomnił sobie, że na to zło, na tego straszliwego śmiertelnego raka nędzy, nie ma ratunku, zrozumiał zbuntowanych i poczuł, że gotów jest wziąć udział w tej zawieruisze, która wszystko burzy i wszystko uszlachetnia, odradza ziemięogniem i żelazem tak jak wówczas, gdy rozgniewany Bóg zesłał z nieba ogień, aby nim oczyścić wyklęte miasto.

Tego wieczora ksiądz Rosę słysząc jego łkania wszedł na góręi jął go po ojcowsku strofować. Ten człowiek był chyba święty, tyle miał w sobie słodyczy i nieskończonej ufności. Wielki Boże! Jak można się poddawać zwątpieniu, gdy istnieje ewangelią! Czyżaby zbawić świat, nie wystarcza boskie przykazanie: Miłujcie się jak bracia? Nienawidził przemocy i był zdania, że niezależnie od rozmiarów zła można sobie ż nim poradzić, i to w krótkim czasie, pod warunkkiem, że cofnie się do okresu pokory, prostoty i czystości obyczajów, do czasu, gdy pierwsi chrześcijanie żyli jak bracia niewinni.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Jakiż cudowny obraz ewangelicznej społeczności malował ksiądz staruszek, mówiąc o jej odrodzeniu z takim radosnym spokojem, jakby miało się ono dokonać nazajutrz! Piotr w końcu, uśmiechnął się; upodobał sobie tę piękną pocieszającą bajkę czując potrzebę wyzwolenia się ze strasznego koszmaru, na jaki patrzył w ciągu Idnia. Rozmawiali tak do późna i dni następnych podejmowali na nowo ulubiony temat, a stary ksiądz dodawał ciągle nowe szczegóły, mówiąc o rychłym nastaniu królestwa miłości i sprawiedliwości ze wzruszającą ufnością poczciwca, który był pewien, że zanim umrze, doczeka się jeszcze zstąpienia Boga na ziemię.

Wówczas dokonała się w Piotrze nowa przemiana. Praktyka miłosierdzia w tej biednej dzielnicy zrodziła w nim ogromną tkliwość: serce jego ściskało się przerażone, zbolałe na widok tej nędzy, której nigdy nie spodziewał się uleczyć. Pod naporem tego rozbudzonego uczucia milknął cały jego rozsądek. Piotr powracał jakby do okresu swego dzieciństwa, ożywała w nim na nowo potrzeba czułości, którą ogarniał całą ludzkość, czułości wszczepionej mu przez matkę snującą w wyobraźni chimeryczne obrazy przyszłego świata, gdzie jakieś nieznane siły miały ulżyć doli uciśnionych. Powodowany lękiem i nienawiścią do brutalnych postępków zapragnął gorąco zbawić bliźnich przez miłość. Już nadszedł czas, laby zażegnać nieuniknioną straszną katastrofę, bratobójczą walkę klas, która, miała zburzyć stary świat skazany na zagładę przez ogrom swoich zbrodni. W przekonaniu, że niesprawiedliwość społeczna dosięgła szczytu, że bliska jest godzina zemsty, kiedy biedni zmuszą bogatych do podziału mienia — Piotr znalazł pokojowe rozwiązanie tego problemu, marząc o pocałunku braterskim wymienionym między wszystkimi ludźmi, o powrocie do ewangelicznej czystej moralności, głoszonej przez Jezusa.

Dręczyły go z początku wątpliwości: czy możliwa jest taka koncepcja odmłodzenia dawnego katolicyzmu, czy można by przywrócić mu młodość i pogodę pierwotnego chrześcijaństwa? Rozpoczął więc studia, dużo czytał, prowadził dyskusje i zapalał się coraz bardziej do tego wielkiego zagadnienia socjalizmu katolickiego, które od kilku lat wywoływało tak gorące dyskusje; przejęty namiętną miłością dla nędzarzy, w oczekiwaniu na cud braterskiego zespolenia — Piotr zatracał powoli wszelkie rozumowe skrupuły

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

i przekonywał siebie, że Chrystus zejdzie na świat po raz drugi, aby odkupić cierpiącą ludzkość. Wszystkie te myśli sformułowały się jasno w jego umyśle jako pewność, że oczyszczony, przywrócony do swej pierwotnej postaci katolicyzm jest jedynym wyjściem, najwyższym prawem, które zdoła uratować współczesne społeczeństwo zażegnując jednocześnie krwawą katastrofę, jaka mu grozi. Przed dwoma laty, gdy opuścił Lourdes oburzony na całe to podłe bałwochwalstwo, czując, że na zawsze utracił wiarę, a jednocześnie nurtowany odwieczną potrzebą pierwiastka boskiego, właściwą każdej istocie, z najgłębszych zakątków jego duszy wydzierał się okrzyk: Nowa religia! Nowa religia! I oto dzisiaj wydało mu się, że odkrył tę nową religię, a właściwie nową formę religii, aby uratować ludzkość, wyzyskując dla jej szczęścia jedyny istniejący jeszcze autorytet moralny, daleko w przeszłość sięgającą organizację, najbardziej precyzyjne narzędzie, jakie kiedykolwiek wykuto, aby za jego pomocą rządzić ludźmi.

W ciągu tego długiego okresu powolnej przemiany wewnętrznej, jaką przeżywał Piotr — dwaj ludzie, poza księdzem Rosę, wywarli na niego wielki wpływ. Działalność dobroczynna zetknęła go z biskupem Bergerot, który właśnie otrzymał od papieża nominację na kardynała, mimo że całe otoczenie ojca świętego podejrzewało francuskiego dostojnika Kościoła o wolnomyślność, w nagrodę za praktykowane przez całe życie godne podziwu miłosierdzie, z jakim po ojcowsku rządził swoją diecezją. Piotr jeszcze bardz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin