Vries De Peter - PRZEPYCH KOLIBRA - AMERYKAŃSKA POWIEŚĆ HUMORYSTYCZNA.rtf

(1132 KB) Pobierz

Peter De Vries

PRZEPYCH

KOLIBRA

 

ROZDZIAŁ 1

Powinniśmy się kochać, tak, tak, to prawda, ale nigdzie nie jest powiedziane, że mamy setę Wbić. Może fakt, że uważamy wszystkich ludzi za braci, jest przy­czyną rywalizacji wśród rodzeństwa, a nawet wrogo­ści, jaką często odczuwamy wobec naszych braci

i              sióstr. Właśnie! Ta sama zasada dotyczy również ustawicznych wojen i zatargów między państwami, które — że tak powiem — tworzą rodzinę narodów.

Nigdy specjalnie nie lubiłem członków mojej ro­dziny, mimo to kochałem ich, przynajmniej tak mi się wydaje teraz, z perspektywy czasu, chociaż ile­kroć ogarnia mnie podobny sentyment, zgrzytam zę­bami. Największym uczuciem darzyłem ojca, człowie­ka szlachetnego i niepospolitego, z którym mogłem się utożsamiać, ponieważ niegdyś ożywiał go ten sam romantyczny płomień, co mnie pożera, płomień, który za wszelką cenę trzeba strzec przed pochopnym ożen­kiem i chmarą dzieci, żeby nie zgasł przedwcześnie jak u Ojca. Byliśmy tak irytującą rodziną, nie tylko dla ojęa, ale i dla siebie wzajem, że widmo podob­nego ciężaru spoczywającego na moich barkach wy­starcza, aby mnie przeszły ciarki. Po prostu przytul­ne ognisko domowe za bardzo dało mi się we gnafci,

i              to zbyt wcześnie w życiu, bo byłem najmłodszy

z ośmiorga dzieci. Postanowiłem maszerować w in- 1 nym rytmie, wyprowadzić się z domu przy Jefferson I Street 315, trzy przecznice od drugiego kościoła pres- biteriańskiego w Waibaslh w stanie Indiana, i znaleźć kawalerkę przy East River w Nowym Jorku albo M przynajmniej nad jeziorem Michigan w Chicago.

Wątpię, ozy moi bracia i siostry równie doibrze jak ja zdawali sobie sprawę z tego, że wprawiamy w wiel­kie zakłopotanie pana naszego stworzenia, jak ojciec nazywał sam siebie w chwilach autoironii, kiedy ner­wowym ruchem miętosił szalik albo przesuwał na ko­lanie wysłużony zbiorek wierszy Blissa Carmana, ¡na którego nawoływania dio cygańskiego życia było już, w przypadku ojca, za późno. Oblegaliśmy go, dusili, owijali się wokół niego niczym tuiba, na której grał w miejscowej orkiestrze amatorskiej ¡¡¡| teraz, mam wie­le mądrych, metaforycznych wyjaśnień na to, dla­czego w miejlscach publicznych i 'prywatnych niemal całkowicie znikał w instrumencie. Wracał do łona matki, choć można by też rzec, że chował się w in­nej dziurce. Bo tuba bez wątpienia najbardziej ze wszystkich instrumentów (przypomina jelito, jest jak­by okrężnicą muzyki. W każdym razie związek ojca z instrumentem był intymny, czuły. W dini świątecz­ne, kiedy grajjąc swoje „umpapa”, szedł środkiem Main Street z twarzą czerwoną jak burak, miarowo flrze- li bierając nogami, instrument wyglądał jak organiczna część ojca, a ojciec jak przedłużenie insttPamentu. Byli pneumatycznie złączeni: żyły na szyi ojca niby mie­dziane rury zamiast krwi pompowały powietrze; na­rządy, tętnice i przewody przez godzinę były'zespo­lone z mosiężną kiszką, w którą Wdmuchiwał powie­trze z głębi własnych {kiszek oczywiście), rytmicznie jak miechy nadymając i opróżniając policzki, zamie­niając się w jednego z owych .bogów wiatru, przed-

stawianych zwykle w chwili, gdy tchnieniem pchają statki przez... Nie, to zbyt skomplikowana metafora. Ale rzecz w tym, że ojciec sam był Skomplikowany. Wystarczy powiedzieć, że żal, z jakim wyłaniał się spod —a raczej i wnętrza — błyszczącego jajowodu czy też dwunastnicy, był tak wielki jak radość, z któ­rą poddawał się przyjaznym objęciom instrumentu.

Nigdy nie mówiłem ojcu, że grą w orkiestrze pod­świadomie daje wyraz tęsknocie za łonem swojej mat­ki —j fop> i po co, co by to dało? — a tym (bardziej nie wyjaśniałem tego mojej rodzicielce, która jeszcze bardziej od ojca poczułaby się tym dotknięta: „Za ło­nem? A czemuż to chce wracać do łona matki? Czyż nie urodziłam tou ośmiorga dorodnych dzieci? Ozego mu jeszcze brak? Są zdrowe i miesżkaiją w porządnej dzielnicy!” Talkie dyskusje do niczego by nie dopro­wadziły. Poza tym miałem jeszcze jeden pomysł, teotię ¡bardziej przystępną dla laika, której jed­nak też nie przedłożyłem matce, lecz kilku naj­bliższym przyjaciołom. Mianowicie ituiba wcale nie była instrumentem muzycznym, ale olbrzymią rurą kanali­zacyjną, z której ojciec chciał wydmuchać straszliwą zawadę: nas! Całą ósemkę. A wliczając matkę, dzie­wiątkę! Dziewięć osób, z których każda oddalała go od jakiejkolwiek nadziei, żeby wraz z Blissem Car- manem doświadczać radości włóczęgostwa i wojażu („Dla tych, co podróżują bez bagażu”). Zatykaliśmy mu wyloty rur, otaczaliśmy go jak mur, jego, które­go natura stworzyła, żeby był wolnym duchem pę­dzonym przez wiatr, bardem wędrującym od chaty do chaty, grającym na flecie za kromkę chleba i ka­wałek sera (popijał to, według niektórych źródeł, wi­nem wyciskanym z bukłaka zawieszonego u szyi). Mo­że miał być zarówno człowiekiem czynu, jak i ma­rzycielem, raz Lawrence’em w Arabii, raz Ghilde Ha­roldem we Włoszech, melancholijnym wędrowcem, dla

którego „świat będzie ostrygą”*, a on ją może poł­knąć lub zostawić nietkniętą. Więc cóż, na miłość bo­ską, robił tu, w Wabash, w stanie Indiana? „Gdzie jestem? Kim są ci wiszyiscy ludzie, czego chcą?” Dzie­ci z aparatami ortodontycznymi, za które ktoś mu podtyka pod nos rachunki; dzieci pochylone nad pa­rującymi koitsłami, chore na dyfteryt, który zatyka im drogi oddechowe; pryszczate nastolatki wciągające go coraz głębiej w otchłań przeciętności: „Tato, czy mo­gę wieczorem wziąć samochód?”; spocone krewne z ob­rzękiem tarczycy, z których jedna grozi, że wyrecytu­je z ekspresją „Do ptaka wodnego” Williama Cullena Bryanta; osobnicy w grubych kurtkach ż sukna, któ­rzy pukają do drzwi, podają się za krewnych z od­ległego Zachodu i na tej podstawie domagają się, żeby ich przenocować.

Nie, to nie było dla niego.

Niemal całkowity zanik tak niezwykłej indywidual­ności wytłumaczyć można tylko tym, że nad tenden­cjami anarchicznymi ojca, o których już wspomnia­łem, wzięło górę nie mniej silne przekonanie, - iż nie­śmiertelność osiąga się przez potomstwo — Umpapa bowiem należał do tych, co nie chcą się pogodzić z Trzecim Prawem Termodynamiki. Rzadko chodził do kościoła, a jeśli już posziedł, to jedynie dla świę­tego spokoju, ibo — w odróżnieniu od matki, która wierzyła, ,że po śmierci małżonkowie niczym szyny kolejowe spotykają się w nieskończoności — nie wie­rzył ani w Boga, ani w życie pozagrobowe. Ale chy­ba jak my wszyscy brał sobie do serca entropię i ro­bił, co mógł, żeby opóźnić śmierć, a przynajmniej chwilowo ją oszukać. Każdy, kito dowiaduje się, że wszechświat rozszerza się i lkurczy w pulsacjach trwa­

jących osiemdziesiąt miliardów lat, ma prawo zapy­tać: „A co ja z tego będę miał?” Kawałek wieczności byłby całkiem rozsądnym żądaniem. Teraz ojciec ża­łuje wolności, której się zrzekł w zamian za przywi­lej zabierania nas wszystkich raz na rok do wielkiego magazynu z obuwiem, żeby wytargować zniżkę za hur­towy zalkup, a gdyby został wagabundą, usychałby z tęsknoty za ogniskiem domowym, z którego przy cygańskim tryfbie życia musiałby zrezygnować. Ale po­nieważ''się ożenił, to miał rodzinę, o której by marzył będąc włóczęgą, i mógł ją nieustannie zadręczać iro­nicznymi uwagami typu: ,,Możesz iść do kina, co wię­cej, pozwalam ci na to”. Czasem, przygładzając ręką gęste, czarne włosy, które wciąż stały dęba, jakby ojciec bez przerwy trzymał palec w gniazdku elek­trycznym, mawiał: „Kocham was całą połową serca”. Itd.

Umpapa był Więc żywym przykładem, który wciąż miałem przed oczami, ostrzeżeniem, czym będę za czterdzieści lat, jeśli olbarczę się takimi dziećmi jak ja.

              Stara historiamówił Umpapa, odpowiadając sobie na pytania: „Kim jestem, kim są ci wszyscy ludzie i czego chcą?”, jak gdyfoy nagle zapadł na am­nezję w trakcie obiadu Czy zjazdu familijnego, akurat w chwili kiedy szwagierka zaczynała recytować wiersz Bryanta, z żalem jednak zdawał sobie sprawę, że wszy­stko aż nazbyt dobrze pamięta: Stara historia. Go­niłem ją, aż mnie dopadła.

Och, Umpapa. Takie wówczas trzymały się go żar­ciki, przez co oczywiście tracił w moich oczach. Nie miał żadnego usprawiedliwienia i mógł mi oszczędzić przykrości, bo nawet teraz stać go na więcej. Biedny Umpapa, oby mu się wiodło jak najlepiej! Miałem wrażenie, że nie tylko nie poczynił postępów, ale jak­by się cofnął w rozwoju, uciekając w kiepski dowcip lat dwudziestych, on, który powinien był kroczyć zło­

tym szlakiem do Samarkandy. („Żaby poznać to, cze­go nam znać nie wodno”). Żyłka w marmurze zamie­niła się w tłuszczyk w szynce. Czyżby powodem było małżeństwo? O nie, dziękuję! Miałbym dla niego wię­cej szacunku, gdyby mnie nie spłodził. Tak 'jak on zapewne dostrzegał we mnie niespełnione marzenia swojej młodości, tak ja widziałem w nim to, czego na­leży się wystrzegać, aby nie zostać (¡że posłużę się bar­dziej pochlebną metaforą) skowronkiem w klatce. Są­dziłem, że takie spojrzenie na rzeczywistość daje mi pewien wgląd w kłopoty ojca — jeżeli przyjąć, że kłopoty są odpowiednim słowem na to, o czym teraz opowiem.

ROZDZIAŁ 2

Ojciec był somnambuilikiem. Jego lunatyczne wę­drówki przyczyniały nam ustawicznych zmartwień, ale w największą konsternację wprawiły nas pewnego niedzielnego ranka, kiedy w połowie kazania ojciec wstał z ławki i wyszedł z kościoła. Widzieliśmy, że głowa opadła mu na ramię, gdy pastor jednostajnym głosem rozpoczął kazanie (szczególnym trafem było ono oparte na wersecie z psalmu 84: „Albowiem lep­szy jest dzień w sieniach Twoich nilż gdzje indziej tysiąc”). Umpapa, przez wiele lat zmuszany przez żo­nę do chodzenia do kościoła, często zasypiał w czasie kazań wielebnego Sloscha, ale na ogół potrafił się w porę wyrwać z drzemki, w czym pomagał mu lewy sierpowy celnie wymierzony w ¡żebro przez matkę; ojciec wykonywał nagły ruch głową, ale dzięki wie­loletniej wprawie wyglądało to na energiczne skinie­nie pełne aprobaty dla słów pastora. Tym razem jed­nak ojciec (jak nam później oświadtzył) padał ze

zmęczenia, toteż nie byt w stanie utrzymać się na granicy jawy i snu, jak mu się zwykle udawało pod­czas nudnych. kazań. Zapadł w głęboki sen. Po pew­nym czasie (można by rzec, że w środku tego dnia, który był lepszy niż tysiąc gdzie indziej) nagle wstał, wyszedł z ławki i ¡ruszył nawą w stronę drzwi, trzy­mając ręce wyciągnięte przed siebie niby bohater hu­morystycznego rysunku, jak gdyby podświadomie sta­rał się upodobnić do stereotypu lunatyka stworzonego przez satyryków (karykatury odzwierciedlającej zre­sztą rzeczywistość).

Matka, która 'znacznie dłużej miała do czynienia z somnambuiizmem ojca niż ojciec z duszpasterskim posłannictwem wielebnego Sloscha, wiedziała dokład­nie, co należy robić, a czego unikać. Dając nam, dzie­ciom, znak ręką, żebyśmy zostali na miejscu, wstała z ławki, tak jak niezliczoną ilość razy wstawała z mał­żeńskiego łoża, i zrobiwszy trzy lub cztery drobne krOcżki zrównała się z ojcem. Poruszała się płynnie

i              swobodnie niczym doświadczony gwardzista ze stra­ży przybocznej, którym w istocie była — idąc, odpo­wiadała na uśmiechy i skinienia członków parafii, znających jej krzyż pański, tak jakby nie było nic nadzwyczajnego w sposobie, w jaki wraz z ojcem „że­gna dom boży”, że posłużę się tym przykładem do zi­lustrowania stylu, któremu wielebny Sloscih zawdzię­czał swój dar usypiania słuchaczy. (Wierni zamiast wychodzić z kościoła, „żegnali dom boży”, a zamiast umierać, „żegnali padół łez”). Maszerując nawą w stro­nę drzwi, matka, ¡która nigdy nie starała się przed­wcześnie budzić ojca, wiedząc, iż jest to niewskazane, a zarazem prawie niemożliwe, na pewno równie do­brze jak my zdawała sobie sprawę, że wielebny Sloscih przerywa kazanie i patrzy na nich smętnie swoimi piwnymi, cielęcymi oczami, w których kręci się łza wyrzutu. Podobnie jak wszyscy obecni pastor wie­

dział, iż ojciec jest somnambulikiem, a więc to nie­wielkie zamieszanie było kolejną gorzką pigułką, któ­rą musiał przełknąć w parafii, gdzie wciąż napomy­kano, że jego kariera duchowna nie jest ciągłym pa­smem sukcesów. Aluzje do tego, że nie potrafi urzec słuchaczy elokwencją, były bardzo wyraźne, niektó- - rzy nawet grozili, że złożą na niego skargę, jeżeli pa­stor nie weźmie się w garść i nie ożywi kazań.

W swoich sennych wędrówkach Joe Tiokler, odzia-1 ny niczym duch w nocną koszulę, zjawiał się przed domami wielu obecnych w kościele rodzin: dzwonił do drzwi albo stukał do okna, żeby mu otworzono, choć cel, jaki mu przyświecał, był logiczny oczywiś­cie, tylko w kontekście tego,- ćo się ojcu akurat śniło*. Istnieje niewątpliwy związek między snem a działa­niami somnambulika. Zjawisko jest tak dawne, że bez cienia przesady można by je nazwać surrealistyczną szaradą. Kiedyś ojciec ubrany w piżamę, szlafrok i pan­tofle ruszył ośnieżaną ulicą do domu sąsiada, który winien mu był pieniądze. Nife pamiętam, ile: może:1 dwadzieścia, a może trzydzieści dolarów. Innym ra­zem wstał w środku nocy i zjadł cały talerz ¡płatków pszenicznych na mleku; kiedy indziej zaczął pakować walizkę, podczas gdy matka obserwowała go, siedząc na krawędzi łóżka. Kiedy był w transie, żadne prote­sty nie miały sensu, bo lunatycy chyba nie słyszą, a już na pewno nie pojmują tego, co się do nich mówi (słowa wypowiadane w ich obecności są dla nich rów­nie niezrozumiałe jak słowa człowieka mówiącego przez sen dla kogoś, kto słucha). Ponieważ, jak już powiedziałem, ojciec miał silny, choć tłumiony pociąg do włóczęgostwa, nietrudno zrozumieć symbolikę wa­lizki, do której spakował ubranie na tygodniowy wy­jazd, po czym zamknął ją i postawił za drzwiami sy­pialni, jakby nazajutrz gdzieś wyruszał. Matka poka­zała mu ją rano, pytając, czy pamięta, że się w no­

cy pakował. Ojciec odparł, że tak, pamięta jak przez mgłę.

              Dokąd się wybierałeś?

              Do French Lick.

              Razem ze mną?

Ojciec wzruszył ramionami i mruknął coś, z czego wynikało, że nie jest pewien.

Ostatnio zdawało nam się, że ojciec wyrasta z tych skłonności. Ponad dwa lata minęły bez żadnej sennej eskapady. Aż tu nagle: bęc! Wyjście z nabożeństwa porannego! Jak już wspomniałem, był to straszny cios dla biednego Sloscha, któremu należały się za to prze­prosiny. Ale robienie z tego wielkiej sprawy pogorszy­łoby tylko i tak już kłopotliwą sytuację.

Kiedy skończyło się nabożeństwo, pobiegliśmy do domu, gdzie zastaliśmy matkę dyskutującą o tym zda­rzeniu z Umpapą, który obudził się, gdy z upału pa­nującego na zewnątrz Wkroczył do chłodnego koryta­rza domu. Siedział teraz w ulubionym fotelu paląc cygaro i zastanawiał się, czy nie przyrządzić sobie whisky z wodą sodową. Tak się pechowo złożyło, że Slcsch miał tego dnia przyjść do nas na obiad — choć z drugiej strony może i nieźle, bo przynajmniej mo­gliśmy szybko załatwić tę przykrą sprawę, a chcieliś­my jak najprędzej mieć ją z głowy. Jako człowiek samotny, żyjący^ zapewne w celibacie, w każdą prawie niedzielę Slosch łamał się chlebem z którąś rodziną ze swojej parafii, odwiedzając w porządku mniej- wię­cej alfabetycznym tych, co byli gotowi dźwigać ten towarzyski obowiązek.

| nSSij Musimy przejść nad tym do porządku — rzekł Umpapa, wracając na swoje miejsce ze szklaneczką whisky w ręce. Zagłębił się w skórzanym fotelu z charakterystycznym westchnieniem sył?aryty, które zadawało kłam uprzednim wyjaśnieniom ojca, że pada ze zmęczenia, a w najlepszym razie dowodziło, że do­

li

statecznie odzyskał siły, alby za pomocą kilku miłych, wypróbowanych sposobów na własną rękę prowadzić dalszą (kurację.

Mogłeś nie zasypiać — powiedziała matka.

              Naprawdę? Uważam, że to wina wyłącznie pa­stora — odparł ojciec, dmuchając na rozżarzony ko­niec cygara w jednym z owycih nawrotów światowej ogłady, nabytej prawdopodobnie w Londynie, gdzie^ mieszkał przez krótki czas za młodu^. ogłady, której jako pater familias jeszcsp #ałkiem nie stracił, a któ­rą mógłby chyiba znów w Londynie odzyskać. Taka ewentualność w każdym razie istniała.

              Powinieneś go przeprosić.

              Przeproszę, ale wolałbym- go na razie nie oglą-" -dać.

Umpapa okazywał wprawdzie skruchę, jednakże gdy ■ wspominał całe zdarzenie, nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Ale ogóiLnie rzecz, biorąc poczuwał się do winy i właśnie w roli winowajcy zamierzał przyjąć pastora, który ^ jak widzieliśmy stłoczeni przy za­słoniętym firanką oknie.— nadchodził Jefferson Street w kierunku naszego domu.

Na realizację życzenia ojca było za późno. Slosch szedł stawiając duże kroki, ubrany jak zawsze w ciem­ny garnitur, trzymając w ręce nie pasujący do garni­turu słomkowy kapelusz, który nosił w lecie. Takie ka­pelusze z jaskrawą wstążką — „panamy” czy też „sło- miariki” •— częściej widuje się na głowach młodych zuchów pływających z dziewczynami łodzią po jezio­rze albo na głowach piosenkarzy wykrzykujących re­fren: „Witaj malutka, witaj kochana! Czy zatańczysz ze mną dziś?” Jeszcze bardziej do dandysa upodabniał pastora sposób, w jaki wymachiwał kapeluszem. Chwi­la jednak była pełna napięcia. Pastor zibliżył się do domu, wszedł po szerokich drewnianych, schodach do mieszkania i podał matce kapelusz, żdby go powiesi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin