Bazin Herve - BIURO MATRYMONIALNE - OPOWIADANIA I NOWELE.rtf

(560 KB) Pobierz

Hervé Bazin

Biuro matrymonialne

Opowiadania

 

Przemykał się chyłkiem pod ścianami domów. Padało. Kosmyki ciemnych włosów wystawały spod białej peru­ki, równie przemoczonej jak sztuczna broda, która zaczynała się już odklejać. Szminka spływała po policzkach. Wiklinowy kosz obijał się to o jedno, to o drugie ramię, a czerwona peleryna, którą podkasał, żeby mu nie przeszkadzała w marszu, odsłaniała szare skarpetki przypięte do ciemno­czerwonych podwiązek. Chwilami widać było całe łydki w obcisłych, zachlapanych błotem kalesonach. Szczyt bezczelności i wieczysta hańba dla wszyst­kich dostojnych starców, którzy raz do roku uosa­biają wzruszającą reklamę wielkich magazynów lub tro­skę magistratu o wyborców — nasz Święty Mikołaj naj­wyraźniej się zataczał i mówił sam do siebie:

— Ale mnie urządzili, mnie, starego żołnierza piechoty morskiej, co ma na swoim koncie sześć kampanii i medale! Starszy sierżant przebrany za Świętego Mikołaja! Dobrze, że nie za niańkę! Po pierwsze, nienawidzę bachorów. Wrzeszczy to, fąj- da, niszczy wszystko i głupie jest do niemożli­wości !; Nie znoszę nawet dzieci sąsiadów ani syna mojego brata. No właśnie, ten mój bratanek... Urwis nabija się ze mnie, mówi „wujek piernik“,

a potem jeszcze się dziwi, że najpiękniejszy pre­zent, jaki ode mnie dostał, to kopniak w tyłek.

Przystawał, otrząsał się z deszczu i wpatrywał się w głąb ulicy, gdzie od czasu do czasu uka­zywały się dwie żółtawe aureole „świateł samocho­du. Nie patrząc, czy samochód ma licznik, pod­biegał i rozpaczliwie machał ręką.

              Halo, taksówka!

Żaden się jednak nie zatrzymał. Wszystkie jechały dalej, dostojne niczym miejskie polewaczki, roz­pryskując kałuże. Niekiedy z wnętrza wozu do­biegał głośny śmiech, wówczas poczciwiec cofał się zawstydzony i ruszał zygzakiem w dalszą drogę.

              Zmówili się! Wszyscy się-zmówili!

Powoli i zupełnie na' oślep, nie rozpoznając do­kładnie nazw ulic, zbliżał się do dzielnicy trzy­nastej, dokąd prowadził go ów nieomylny instynkt właściwy pijakom i szybującym w przestworzach gołębiom pocztowym.

Przygoda zaczęła się poprzedniego dnia. O czwar­tej po południu dyrektor generalny Towarzystwa, skończywszy swą codzienną godzinkę urzędowąnia, przeszedł przez hall z wypiętym brzuchem, jaśnie­jącą w klapie rozetką Legii i wzrokiem utkwio­nym w sufit. Mihął majestatycznie eks-sierżanta Justyna Canepetiere’ą pełniącego obecnie funkcje zarówno portiera, jak woźnego i w związku z tym odzianego w liberię z miedzianą plakietką. Były sierżant rzucił się natychmiast w stronę drzwi, prag­

nąc przynajmniej otworzyć je na oścież. Dyrektor zdawał się go nie zauważać. Naraz odwrócił się

i              z sufitu przeniósł wzrok na niebieską liberię:

              A propos, Canepetiere...

Głos zabrzmiał życzliwie. Canepetiere na wszelki wypadek przyjął postawę zasadniczą, tymczasem dyrek­tor generalny raczył ciągnąć dalej:

              A propos, mój przyjacielu, urządzamy jutro choinkę dla dzieci niższego personelu. Będzie pan Świętym Mikołajem, tak jak pański poprzednik. Proszę pójść do mojej sekretarki, powie panu, gdzie są łachy do tej ceremonii..

              Ależ panie dyrektorze...’ — odważył się po­wiedzieć Canepetiere.

              Tak jak pański poprzednik — powtórzył dy­rektor bardzo oschle.

Justyn, rad nierad, musiał się zgodzić. Służba nie drużba. Nazajutrz po kolacji wślizgnął się do przy­branej świątecznie sali i nie chcąc pognieść liberii, zrzucił ją z siebie przed włożeniem peleryny. Dał się ucharakteryzować młodemu referentowi z Dzia­łu Sejfów, który pokrył. mu twarz grubą warstwą szminki i nie żałując kleju przymocował perukę oraz sztuczną brodę i wąsy, jakby żywcem zdarte z Karola Wielkiego. Wysłuchał również z uwagą rad co do stosownych gestów, sposobu poruszania się oraz intonacji głosu, po czym jako nader godny

i              reprezentacyjny Święty Mikołaj wszedł na sale.

Zbliżył się powoli do oświetlonej rzęsiscie choinki

i              w powodzi białych włosów, unosząc w szerokim geście błogosławieństwa ręce wystające spod obficie obrzeżonych króliczym futerkiem rękawów, ukazał się stu dwudziestu parom wypełnionych podziwem oczu.

Nie da się ukryć, że okrzyk zachwytu, który powitał owo prawie niebiańskie zjawisko, coś w nim poruszył. Dobrze wiadomo, jakie są dzieci. Chłop­cy to na ogół bezczelni krzykacze i urwipołcie, a dziewczynki — fałszywe i mizdrzące się paple. Te dzieci jednak, zarówno chłopcy, jak -i dziew­czynki, które defilowały przed nim jedno po dru­gim, odświętnie ubrane, wypucowane, wciśnięte w aksa­mitne spodenki lub plisowane spódniczki, te dzieci, którym wręczał swą szorstką dłonią jakieś śmiechu warte przebranie Siuksa albo lalkę z masy plastycz­nej, otóż te dzieci miały zaskakujący wyraz oczu. Rzecz jasna, wszystkie starały się być słodkie jak miód, żeby dostać prezenty, ale niektóre, szczegól­nie te najmłodsze i najbiedniejsze, tak kurczowo zaciskały rączki ze strachu, aby im nie odebrano wspaniałych darów, że Justyn Canepetiere kilka razy poczuł się wzruszony.

W sumie poszło mu nie najgorzej. Dyrektor ge­neralny wydawał się mniej groźny, stał się po prostu jednym spośród wielu widzów i nie wyróżniał się w tłumie. Najważniejszy był on, portier Canepetie­re, w czerwonej pelerynie i z długą brodą.

Następnie podano szampana. Kiedy dzieci do­stały poczęstunek i opchały się słodyczami, na­

deszła kolej na poważniejszych biesiadników. Opuściwszy senną z nadmiaru wrażeń dzieciarnię, organizatorzy przyjęcia udali się do bufetu. Pal sześć ciasteczka, kleją się tylko do zębów. Co innego dobry rocznik wytrawnego, świetnie słodzo­nego pommery. Stary wiarus umie pić, niejednemu da radę, zwłaszcza różnym naczelnikom, kierow­nikom i referentom. Każdy z nich mniej, lub bardziej uskarża się na wątrobę i ledwie umo­czy usta w kieliszku, gadając za to bez przerwy. Święty Mikołaj nie zwracał najmniejszej uwagi na swoją wątrobę ani też na porozumiewawcze spoj­rzenia i kpiące miny reszty towarzystwa.

Krótko mówiąc, około północy, kiedy przyjęcie dobiegło końca, Justyn powrócił' za kulisy za­wiany. Właściwie pijany w dym. Och, nic się strasz­nego nie stało, gdyż Canepetiere-sierżant brał udział w tęższych popijawach. Prawdziwe nieszczęście po-, legało na tym, że Canepetiere-portier nie mógł wrócić do domu. Nie miał się w co przebrać: niebieska liberia znikła bez śladu.

Zataczając się od ściany do ściany, długo cho­dził po pokojach i korytarzach, szukając swej zguby w całym budynku. Na próżno. Wzrok mu się mącił, a liberia została na pewno dobrze ukry­ta. Wreszcie około pół do drugiej stróż nocny stracił cierpliwość i wyrzucił go za drzwi, krzycząc:

              Wracaj do domu, ty antychryście!

O              tej porze nie ma autobusów ani metro. Nie

sposób również skusić żadnego taksówkarza, bo ci rzadko się zatrzymują na widok pijaka. Dlatego właśnie Canepetiere w przebraniu Świętego Miko­łaja przemierzał z trudem Paryż, kierując się w stronę odległej ulicy Cantagrelle. Tam, dokładnie naprzeciwko szklanego domu Armii Zbawienia, na szóstym piętrze, mieściło się skromne lokum sta­rego kawalera.

Była już pewno trzecia nad ranem. Deszcz nadal siąpił wytrwale, lśnił asfalt i ze wszystkich stron, niczym czkawka, dochodziły odgłosy wody spły­wającej długimi rynnami. Czkawka gnębiła również Canepetiere’a, który wlókł się w stronę domu, wy­rzucając z siebie przy każdym czknięciu gaz po­wstały z bąbelków, które perliły się przedtem w dwudziestu trzech kieliszkach szampana. Deszcz sprawił również, że peruka coraz gorzej trzymała się głowy, a peleryna przypominała raczej ścierkę dó podłogi.

Z każdym krokiem Canepetiere czuł się bardziej ociężały i walczył z pokusą, aby położyć się w jakiejś bramie. Kiedy przechodził między dwoma drzewami, wpadł na jedno z nich — kto wie, czy w rze­czywistości nie stało ono samotnie — i spostrzegł, że w wyniku tego zderzenia zgubił sztuczną brew. Przystanął, ogarnięty śmiesznymi zgoła skrupułami: następnego ranka nie odda przecież jednej brwi! Schylił się, żeby podnieść zgubę, i po omacku długo szukał jej w błocie. Uparł się i szukał

I2

wytrwale, wreszcie ukląkł, potem siadł na ziemi

i              już nie mógł się podnieść.

Kosz się zaklinował... między drzewami — wy­bełkotał.

Ogarniała go senność, dał za wygraną. Głowa opadła mu na smętne resztki sztucznej brody i zasnął na siedząco opierając się plecami o kosz, który z kolei oparty był o drzewo. Zapadł w przery­wany czkawką i dreszczami, pełen absurdalnych wizji płytki sen. Czy przypadkiem nie znalazł się z powrotem przy choince? Czemu jeszcze się nie zleciała ta szarańcza? Gdzie się podziali wiecznie umorusani smarkacze i potargane smarkule z dziel­nicy trzynastej? Czemu nie wyciągają po prezenty szponiastych łapek z czarnymi od brudu pazurami? A co to za hałas? Czyżby ktoś gwizdał? Ale kto? Dziecko czy glina? Dziecko, na pewno dziecko, bo z drugiego końca alei dobiegał stukot. Osza­lały stukot chodaków zbliżał się i stawał się coraz głośniejszy, a zarazem szybszy. Może jakiś mały przerażony ulicznik gna ulicą ścigany przez Babę Jagę? „Brednie, sierżancie! Macie w czubie — ot co!u— wyznał sam przed sobą Justyn. Tymczasem z mroków nocy wyłoniły się chodaki poruszane z największą szybkością przez krótkie nóżki, pre­cyzyjne niczym przekładnie biegów. Jednocześnie wraz z chodakami, nieco powyżej i najwyraźniej niesio­ny przez nie, ukazał się odziany w szary fartuch gnom. Na widok leżącej postaci stanął jak wryty,

pisnął cichutko, uskoczył w lewo, potem w prawo. Widząc jednak, że nic mu nie grozi, podszedł bliżej i zajrzał do kosza, szepcąc półgłosem:

              Kosz jest pusty, ale facet natankowany po brzegi. To, co nastąpiło później, było mgliste i niejasne. „Jakiś

klient“ — zamruczał Justyn, po pijacku wierny swej roli. Osobliwy to klient, który miota się jak opętany, słysząc ponownie gwizdek, a także kroki,"tym razem cięższe i nie przypominające stukoczących drewnianych chodaków, ale podkute żelazem skórzane buciory. Portierowi zdało się, że słyszy cienki głosik:

              O holender, znowu oni!

W koszu zakotłowało się, jakby duchy zabawek pro­testowały przeciwko nocnej zjawie i wszczęły walkę o swe prawa. Chyba nawet zwyciężyły, bo wkrótce zapanował spokój i Justyn Canepetiere zapadł w słodki sen, nie­znacznie mącony odgłosami ciężkich kroków, które zbliżyły się i oddaliły. Jakiś tubalny głos mówił z po­gardą:

              Daj spokój! Gdybyś miał ich wszystkich zgarniać dzisiaj wieczorem... A co do szczeniaka, mówi się trud­no! Nawiał i tyle.

W godzinę później, czując chłód, portier ocknął się z krótkotrwałego błogostanu. Deszcz, który się wzmógł tymczasem, przemoczył mu pelerynę, koszulę, a nawet podkoszulek. Jednocześnie zimny prysznic otrzeźwił go. Czuł się lepiej. Próbował wstać, ale osunął się na ziemię. Spróbował drugi raz i cudem wprost udało mu się stanąć na nogach, znacznie mniej chwiejnych niż przedtem.

im

Zdziwiło go natomiast, że jakby więcej waży. „Pewno nalało się wody do kosza“ — przeszło mu przez myśl,- lecz natychmiast zauważył wcale roztropnie: „Głupi jestem! Woda przeciekłaby przez wiklinę!" Ruszył wreszcie z miejsca, przykładając palec do ust: „Ciiicho, nie gadaj tak głośno, jakbyś był pijany!“ Mimo to piętnaście metrów dalej znowu odezwał się na głos; „Dobra nasza! Oto aleja Choisy. Skręcę teraz na lewo w ulicę Tolbiac, a potem na prawo w ulicę Cantagirelle. Jeszcze pięćset metrów i jestem w domu“.

Jezdnia była chyba z gumy. Ulica Tolbiac ciągnęła.się w nieskończoność. Na dodatek z koszem działy się do­prawdy przedziwne rzeczy. Jako starszy sierżant dosko­nale pamiętał ciężar żołnierskiego plecaka i czuł, że dźwiga około dwudziestu pięciu kilogramów. Tyle właśnie przeciętnie waży żołnierski plecak, ale na pewno nie wiklinowy kosz Świętego Mikołaja opróżniony z po­darków. Gdy spał, mogło się zdarzyć, że ktoś nasypał mu do kosza kamieni. Nie wydawało się to jednak prawdo­podobne, gdyż ciężar był źle rozłożony i ładunek podska­kiwał na każdym wyboju. Może w takim razie pies? Też nie, boby zaszczekał. „Co mi się śniło? — zastanowił się, nagle Canepetiere w przypływie powracającej świado­mości. — Co mi się śniło? A może była to jawa, nie sen?“ Chwycił go niepokój. Trup! Mógł przecież nieść w koszu trupa! Rozglądając się trwożliwie na boki, przy­śpieszył kroku. Niebawem uczucie niepokoju przerodzi- ło się w panikę i puścił się truchtem.

Dwieście metrów od domu, znajdując nadspodzie-

mm

li

w

wane siły, biegł oszalałym sprintem. Kilka sekund póź­niej minął pędem stróżówkę, wspiął się w rekordowym tempie na szóste piętro i przystanął na podeście. Klucz! Gdzie jest klucz? Chwała Bogu, że nie zostawił go w ma­rynarce, ale wkładając pelerynę, wsunął go do kieszonki w kamizelce. Otworzył drzwi, zatrzasnął je za sobą

i              przemoczony -do suchej nitki, zziajany i spocony padł wyczerpany na łóżko, po czym obracając się na bok tak gwałtownym ruchem pozbył się kosza, że peleryna z ode­rwanymi guzikami spadła mu z ramioni

              Nie tak ostro! — zaprotestował nieboszczyk. Justyn zerwał się z łóżka przerażony. Przed nim, do­słownie na wyciągnięcie ręki, stał gnom, który wyskoczył z kosza. Dziecko w szarym fartuchu. Ośmioletni lub dziewięcioletni, umorusany, dygoczący z zimna smar­kacz, przemoknięty i przemarznięty, ale z łobuzerską iskierką w oku, wskazując palcem w jego stronę, śmiał się do rozpuku.

              Skąd się tutaj wziąłeś? — wymamrotał przez zęby portier.

Dziecko śmiało się tak samo jak jego przeklęty bra­tanek. Naraz w spełzłym, pokrytym plamami lustrze znajdującym się nad kominkiem, Justyn dostrzegł prze­dziwnego człowieczka o jednej brwi czarnej, a drugiej białej, z przyklejoną do twarzy połową sztucznej brody, wystrojonego w długie kalesony i kamizelkę, na których peleryna pozostawiła czerwonawe smugi. Zawstydzony

i              przerażony swoim wyglądem, dopadł jednym susem komórki pełniącej funkcję kuchni i łazienki. Zerwał

z siebie wszystko: kamizelkę, resztki charakteryzacji, bieliznę, podeptał nieforemną masę chlupoczącą jak bło­to, wsadził głowę pod kran. Wreszcie, otrząsnąwszy się jedynie z wody, zarzucił na siebie stary burnus, któ­rego używał zamiast szlafroka. Szukał akurat rannych pantofli, kiedy z sąsiedniego pomieszczenia usłyszał jęki.

Chłopak przestał się śmiać. Miał ziemistą twarz i ostat­kiem sił próbował zzuć chodaki. „Świnia ze mnie — po­myślał w duchu Justyn. — Trzeba było najpierw zająć się nim. Nasz kapitan zawsze powtarzał: pij, ile dusza zapragnie, abyś tylko otrzeźwiał na pierwszy znak“.

I              Justyn, zupełnie już otrzeźwiony, wziął dziecko za rękę, nieporadnie zaczął je rozbierać, następnie położył do łóżka, wygłaszając dość zaskakującą mowę:

              Może łyczek rumu, co o tym myślisz, koteczku? Bzdura, powinienem dać ci raczej gorącego mleka. Już wiem, najlepiej będzie, jak cię natrę.

Chwycił butelkę z resztką wody kolońskiej i zaczął mocno nacierać nagie, przeraźliwie chude ciałko po­kryte straszliwymi sińcami. Wzbierała w nim stopniowo głucha złość.

              Kto cię tak pobił? — spytał przez zaciśnięte zęby, wskazując na większy od innych i ciemniejszy siniak.

Chłopak nabrał już nieco kolorów, ale wzruszył ra­mionami bez słowa.

              Czy to ojciec? — nalegał Canepetifcre.

Tym razem dziecko odpowiedziało natychmiast:

              Ja nie mam ojca!

              Zginął na wojnie? — podchwycił Canepetifcre z głupia frant i spytał trochę ciszej:

              Więc kto, matka?

Mały podniósł się na łokciach, ukazując wystające łopatki.

              Nie matka, tylko stara Maquet! Przecież nie mam matki! — krzyknął zniecierpliwiony, niezdolny pojąć, jak każde dziecko, że ktokolwiek na świecie nie zna dokładnie jego życia.

Spuszczając oczy, był jednak łaskaw dorzucić:

I— Właśnie dlatego prysłem.

Cała sprawa stała się jasna. Dzieci z Opieki Społecz-- nej oddawane na wychowanie do twardych, pazernych chłopek to powszedni goście komisariatów dworco­wych. Próbują często ucieczki, wskakując na chybił tra­fił do pociągu, gdzie od razu łapie ich koriduktor. Temu małemu udało się pewno zmylić czujność poli­cjantów, a kiedy go potem gonili, nie znalazł lepszej kryjówki niż kosz Świętego Mikołaja, który nadużył był owocu z winnicy Pana.

              Do diaska! — pokręcił głową portier, przywykły od trzydziestu lat słuchać rozkazów i zarządzeń.

Chłopiec zmrużył oczy, wietrzył nosem jak zwierzę.

              Nie odprowadzisz mnie chyba z powrotem, powiedz?

              Skądże znowu — odburknął portier. — Wkładaj moją nocną koszulę. Będzie za duża, ale nie mam nic innego. A teraz śpij. Jutro pomówimy o wszystkim.

Wstał. Spojrzenie dziecka, żarliwsze od najgorętszej

prośby, peszyłoigo. Nie powinien się wzruszać, w końcu chłopak mógł być po prostu zwyczajnym łobuzem. Justyn starał się przybrać obojętną minę poważnej, do­rosłej osoby, która wie, jak się należy zachować. Włączył piecyk, przysunął dwa krzesła i rozwiesił na nich rzeczy malca, aby przeschły. Ten zaś, skulony pod kocami,, śledził każdy ruch Canepetiere’a. Niebawem chłopcu za­częły się kleić ocży. Kiedy zobaczył, że Canepetiere bie­rze pelerynę i wyżyma ją nad miską, szepnął sennym głosem:

              Ze Świętym Mikołajem to lipa. Kim jesteś na­prawdę?

              Śpij już — odpowiedział Justyn, który, niestety, wyżej sobie cenił wojskowe baretki od miedzianej pla­kietki portiera i popełnił błąd, dodając:

              Jestem sierżantem.

             ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin