Kuncewiczowa Maria - DWA KSIĘŻYCE.rtf

(716 KB) Pobierz

KUNCEWICZOWA MARIA

DWA KSIĘŻYCE

 

Przedmowę do pierwszego w Polsce powojennego wydania „Dwóch księżyców" piszę w Ameryce pod świeżym wrażeniem pobytu w Kazimierzu. Sosny o ko­rze czarnej, nie rudej jak w lasach Lubelszczyzny, szu­mią za oknami wiejskiego domu; i myślę z czułością

o              tym zmierzchu, kiedy — po długich latach życia za granicą — wjeżdżałam znowu, tak niedawno, między odwieczne topole na szosie puławskiej. Stado krów zatarasowało drogę, szofer zwolnił, kurz, nasycony za­pachem dzikiego rumianku i obory, wzbił się spod ra­cic i przesłonił Paryż, Londyn, Nowy Jork i wszystkie obce miasta.

Po prawej stronie różowo błysnęła Wisła. Spojrza­łam w górę na niebiesko-zielone kudły drzew-olbrzy- mów z brzuchami pełnymi bielejącego jak próchno ce­mentu, na szumne liście baobabów nadwiślańskich, świeże jak ślubny mirt — i poczułam, że wracam.

Wracam nie tylko do kraju młodości, ale i do zaułka polskiej historii, gdzie o każdej porze dnia łatwiej jest, niż w stolicy, słyszeć, jak z wodami rzek płynie epoka powolniejsza niż czyjakolwiek młodość.

Wraca/n do kotliny nad Wisłą, ulepionej z przedhi­storycznego loessu, wyrzeźbione] niegdyś przez miesz­czan w kształt renesansowych kamienic, do te] misy Kazimierskiej pełne) światła, drzew, kwiatów, i chłop­skiego gnoju, które) ścianami są pagórki, a ozdobą krzyże. Do ruin, gdzie straszy zakochany król i duch Estery szuka kości Chaima-przewoźnika, Moszka-tra- garza, Szulima-dostawcy siedmioramiennych świeczni­ków... Do rynku, gdzie na tarasie gospody oświetlo­nej księżycem artyści prowadzą dalej nieskończony dialog o sztuce przetwarzania świata na ludzką formę i treść.

Krowy spędzono na bok, kurz osiadł, samochód ru­szył. Byłam na drodze do domu, który nie spłonął ani się nie rozpadł. Do domu, gdzie 30 lat temu zakopano pod progiem, zamiast bochna chleba, dwie książki tych dwojga, co tam mieli mieszkać.

W pół godziny później wysiadłam na rynku. Wydał mi się piękniejszy i czystszy niż dawniej, wzbogacony

o              domy i sprawy nie znane, chociaż od dawna prze­czute. I pusty jak scena w antrakcie.

Ale w ciągu następnych dni odnalazło się trochę starych aktorów. Poznałam także wielu nowych. Oka­zało się, że wszyscy mówimy tym samym językiem, a cisza po wąwozach, tak samo jak dawniej, pochła­nia nasze słowa.

Teraz, w miesiąc później, słucham szumu amerykań­skiej jesieni, myśląc o mieście „Dwóch Księżyców" nad Wisłą.

...I ja tam znowu byłam

Miód i wino piłam...

Miód ludzkiej pamięci, wino ojczystego powietrza. DziękujęI Dziękuję ludziom, domom, lasom i rzece.

Książka, którą oddają Czytelnikowi w Polsce w jej czwartym wydaniu, ozdobionym przez J.S. Miklaszew­skiego, opowiada dzieje lata roku 1930.

Co trwa od tamtego czasu, co jest lepsze teraz, cze­go brak, a czego nigdy nie będzie, inaczej niż w ma­rzeniu — ocenią czytelnicy.

Mnie ta książka cieszy, bo wyraża miłość do skraw­ka ziemi, gdzie poznałam piękno trwalsze niż estetycz­ne formuły.

Maria Kuncewiczowa

październik 1958 Old Wesibury Long Island

DWA KSIĘŻYCE

Upał zelżał. Słońce — bardzo czerwone — nachyliło się do rzeki, skądciś z bardzo wysoka przyleciał świe­ży wiaterek, liście pomidorów zaczęły z wolna odzy­skiwać sprężystość, ludzie przemówili donośniejszymi, czystszymi głosami. Nadchodziła w miasteczku pora kolacji.

Kupiec żelazny Mistig stał koło swego sklepu i łap­czywie spoglądał na rynek, czy w tej ostatniej minu­cie przed zamknięciem nie pojawi się skąd nikomu tu­taj nie znany, potężny klient, który na gwałt każe za­pakować największe sztuki towaru i zapłaci za nie jak wariat. Nikt się nie pojawiał, więc kupiec pozwolił córce zaryglować sklep. Tragarze ziewając rozłazili się spod studni. Wieczorny autobus, imieniem „Anioł", przyjechał i odjechał znowu do stacji, bardziej klekot- liwy niż fura żelaza. Moszek Ruchlingier bojaźliwie podążał ku domowi: z daleka dolatywał wrzask Sury, bijącej niesforną Rachelę, i piski tejże Racheli. Moszek

przystawał, liczył pieniądze, wzdychał... Józef teraz dopiero wracał z garbarni, choć dobrze już było po fa- jerancie: oczywiście pił w gospodzie „Pod Dębem". Dozorca z magistracką blachą na czapce, Pytkowski, biegł szybko wąwozem do swojej żony Anielci, którą tak kochał, że aż ludzi złość brała. U krawcowej, Wa­lentyny, dziewczęta przestały terkotać maszynami, a także śpiewać „Oczy czarne"; krawcowa sama sie­działa na werandzie. O chłodku jej przyjaciółka Mal- wina podlewała u siebie warzywa krowieńcem, na po­sesję Walentyny zalatywał ten odór. Majster Sowa użerał się z Wojtalikami, ile dniówek robili przy sza- browaniu, a ile przy koriolicie na dachu, bo za szabro- wanie dawał mniej.

Dzieciaki, ochłonąwszy z gorąca, biegały jak osza­lałe z chlebem w ręku i z twarzami umaczanymi w śmietanie. Gdzieniegdzie pospuszczano psy: goni­ły — skowycząc — swoich małych państwa. I tylko te właśnie stworzenia — dzieci i psy — zdawały się świę­cić wieczór, bez trwogi witać niedaleką noc.

Niebawem od wschodniej strony pokazał się księ­życ. Prawie taki sam czerwony i taki wielki, jak do­piero co utopione słońce. Wtedy ślepy Michał, które­go ojciec miał za klasztorem osiem morgów gruntu i który strasznie nienawidził nocy, odkąd go dziewu­chy obśmiały, że bał się nastąpić na ogon komecie — stanął przy drodze do swojego obejścia i zaczął za­ganiać ludzi: „A spać, a spaćl Czegóż jeszcze mitrę- żyć?"

Nie tak zaraz go usłuchano. Dzień letni, zanim uła- dził się na sen, musiał dobrze przestygnąć z potu, z ha­rówki, z pośpiechów. Kobiety musiały poprać szmaty, pomyć naczynia, których zaniedbały dla pracy w po­lu albo dla jakich innych pilnych posług; mężczyźni musieli najeść się, nastękać, nakurzyć papierosów, na-

urągać "wszystkiemu. Dzieciaki chciały podokazywać w ciemności.

Powoli jednak ucichły szurania garami i męskie wyzwiska, zapach gotowanych kartofli wsiąkł w gorz­ką, chłodną woń naci, matki zagoniły malców do łóż­ka, psy —• na przednocną latankę — popędziły do wio­sek.

Ciągle czerwony księżyc trochę zmalał i odbił się od ziemi. Ludzie zerkali nań niechętnie: nigdy nie wia­domo, co wróży księżyc, kiedy tak wisi nad światem.

Wchodzili do mieszkań, mościli posiania, wzdychali ku Bogu albo ku minionemu szczęściu, kto ją miał — zaciągał firankę. Kładli się. Miło jest dać folgę utru­dzonym mięśniom, miło o niczym nie wiedzieć.

Tylko jeszcze Agata-żebraczka, której los poskąpił własnego domu, wlekła się drogą do niepewnych noc­legów.

Wreszcie każdy stateczny człowiek odnalazł swoje miejsce — i spoczął.

Księżyc pobladł. Był już teraz mały i bardzo wyso­ki. Płynęło z niego szklane światło.

Na górze za wąwozem skrzypnęła furtka od ogrodu. Zaszeleściły suknie. Ktoś zaśmiał się, ktoś zaśpiewał. Zatupotały na stoku obcasy.

Franciszkowa, którą pod sercem bardzo uwierało dziecko, i dlatego sen miała lekki — spłoszyła się; szturchnęła męża:

              Co to? Kto tam tak lata po dworzu?

Uniósł głowę z kraciatej poduszki, posłuchał chwilę, wreszcie mruknął:

              A to... te tam... nocne Marki.

Westchnęła:

              Ach, oni... A gdzie Janek?

Po czym spali dalej.

Oni tymczasem zbiegli w wąwóz, rozwłócząc za so­bą perfumy. Sylwia z Jeremim szli pod rękę, Flora błyszczała, oblana jedwabnym szalem jak wodą, nad Meną lśniły włosy. Gadali głośno, gonili się. Paweł ciągnął Izę za wstążkę, którą była opasana. Madzia błądziła między drzewami, szukając robaków święto­jańskich, Szymon je — z wielkiej usłużności — przy- deptywał, mecenas — w lansadach — ratował.

Wąwóz z obu stron zarośnięty buczyną wyglądał jak dekoracja z Wagnerowskiej opery. Oni patrzyli co chwila na gwiazdy ustrojone w liście, na wysrebrzone

gałęzie i mówili: „Jak piękniel" Klara podniosła dłoń do góry:

              Stójciel Ten zapach... Czujecie?

Wdychali zapach siana przymykając oczy.

Zeszedłszy w ulicę, przyśpieszyli kroku. Miasteczko

zdawało się martwe. Na rynku płonęły w pustce dwie wysokie latarnie. Kot hycnął zza rogu, w dali bez przekonania ujadały psy.

Oni wybiegli na środek placu. Obnażone deski stra­ganów lśniły, płachty służące w dzień do osłony to­waru zwisały po boku. Paweł chwycił Florę w objęcia, postawił ją na straganie — piękną w czarnych lokach i w blasku księżyca... Zawołał:

              A szajne lialkal Do lialki, do lialki, panowiel

Roześmieli się, zaczęli klaskać, Flora zaś ślicznie po­wiewała szalem.

Potem minęli farę i podążyli w górę do baszty, do ruin zamczyska. Berberysy chwytały za suknie, pach­niało teraz macierzanką. Im wyżej wchodzili, tym rze­ka odsłaniała się dalej. Niebawem mogli już ją wi­dzieć aż po trzeci, szeroki, srebrny zakręt. Stanęli na szczycie wzgórza. Szczerbaty zamek jaśniał opodal, jak by cały był z próchna. W dole czerniało mia­steczko.

Oni usiedli pod jednym z trzech ogromnych krzyży. Mena oparła rudowłosą głowę o drewno, niczym Ma­gdalena. Z ruin wyszedł ktoś, dwoje ludzi zbliżało się do nich. Jeremi ruszył naprzeciw, po chwili wykrzyk­nął:

              To nasil Halo! Chodźcie! Czekamy na was tutaj.

Krystyna przywitała się, Jerzy powiedział:

              Już od dwóch godzin patrzymy na to wszystko.

Krąg się powiększył. Milczano. Po rzece chodził

srebrny dreszcz, po niebie — obłoki. Każda rzecz od­mieniała się ciągle. Dach fary raz wyglądał jak ze

szkła, raz jak z aksamitu. Miasteczko drzemało wśród swojej zacisznej kotliny, to znów szczerzyło renesan­sowe attyki w przytomnym i nieprzyjaznym uśmiechu.

Mena odezwała się:

              Księżyc był czerwony, kiedy tamci ludzie szli spać... Teraz jest biały. Zupełnie inny. Czy też tamci ludzie wiedzą, jak wygląda biały księżyc?

Jeremi odpowiedział:

              Może w ogóle są dwa księżyce... Jeden dla tam­tych ludzi, drugi — tylko dla nas.

RÓWNOŚĆ

Michał nieraz tak się odezwał:

              Koniczyna tego roku kwitnie czarniawo, musi mrozek ją przejął w maju...

Albo:

              Cielę ślepiów jeszcze nie roztworzyło na świat, a krówsko już bryka — miło popatrzeć, taki zdrowy heród.

Więc ludzie zapominali, że to ślepiec mówi.

Rzadko tarmosił się z chłopakami: szanowali go — do wybitki był zdatniejszy niż niejeden widzący. Lu­bił bardzo kozikiem dłubać w drzewie. Raz Józiek, młodszy brat, złapał jego noża i chciał lecieć badylów urżnąć dla królicy. Więc kłócili się. Michał najpierw zawołał:

              Ostaw kozik, sierpem lepiej se urżnieszl

Potem, wzbraniając, zaszedł drogę do furtki, a na

ostatku chwycił płócienny rękaw, dobrze palcom zna-

jomy, szarpnął ku sobie sprzeciwne ciało i wyrżnął I nim o płot. Ogromnie się przeraził, usłyszawszy krzyk I tego dała. Bo to był krzyk dziewuchy Nastki, która I w czasie kłótni cicho z boku przypełzła. Dużo stąd I poszło przedrwiwania. Józiek uciekł z kozikiem... A kiedy noc nastała, Michał siadł przy bracie, macał, tarł rozwaloną na piersi koszulę śpiącego, obejmował dłonią Józefowy kikieć, taki sam jak u Nastki, nasłu­chiwał, który na strychu chrobot mysi, a który łasi­czy — i płakał. Z rozpaczy, że tyle jest jednakowego na świecie. Że tak mało można ręką o garnąć I I że tak trudno — wśród swarliwego dnia — uchem rozpoznać człowieka.

Płakał, dusząc na policzkach łzy jak robactwo, szar­piąc niepotrzebne powieki. Tylko do płakania miał oczy dobre! Tylko do płakania.

Jaki miesiąc później przezwali go Niuchacz. Bo tak na Michała naszło, że każdą rzecz musiał przytykać do nosa: czy chleb, czy cudzą czapkę, czy nawet zwie­rzę. Ale też trudno go było oszukać. Jednego dnia ciotka przyniosła mu piękny tłusty twaróg, ledwo ukruszony. Od razu cisnął w gnój, powiedział:

              Po szczurze dojadał nie bede.

Baba ani pisnęła; zakręciła się na pięcie i poszła. Ciąszył się taki Cały dzień śpiewał.

Koło dwudziestego roku życia, w bardzo gorące lato, kazali Michałowi pod lasem pilnować nocami ko­ni. Tylko trzy ich było — swoje, spętane i do tego po­słuszne. Inne chłopaki miały konie cudze albo na- rowiste, albo i sześć naraz. Dziewuchy także pilno­wały.

Michał za nocnym pasaniem przepadał. Jak mu koń uskoczył w gęstwinę (trzeba było dognać go i nazad przywieść), a witka zacięła w policzek albo kamień no­gom zawadził, nikt się wtedy nie śmiał z krzyknięcia,

i upadku — każdy miał oCzy ślepe i skrępowane człon­ki. Tamtego pastuszego lata noc ukazała się Michało­wi nie tylko już jako czas cichy, uszom podatniejszy i dla złości mniej sposobny niż dzień, ale nadto jako sprawiedliwa pora. Wszystkich wtedy — bystrookich i ciemnych — równe spotykały bojaźnie, równego ognia wstydy.

Michał nauczył się dużo gadać. Kpinkował, opowia­dał, śpiewał zmyślniej niż drudzy. Dziewczyny pisz­czały i coraz chwytały Michała za kapotę, żeby je za sobą prowadzał. Ulubił sobie jedną, którą wołali Zo­śka. Kiedy coś życzyła powiedzieć, przysuwała usta tak blisko, że oddech cały miałeś na twarzy. Był cie­pły i mile pachnący jak mleko. Skórę pod kiecką mia­ła gładką. A mówiła w sam raz: niegłośno, niewiele, nie nazbyt rozumnie. Michał sobie myślał, że będzie się z nią żenił, bo była sierota i zupełnie uboga — właśnie kalece para.

Umiał bardzo świetne płoty chruściane stawiać od wiatru. I żadna dziewucha nie miała tak ciepło przy paszeniu, jak ona. Kopał także dołek, do którego zno­sił siano — tam Zośka leżała pod osłoną, a w ustach pełno placka z Michałowego domu. Drudzy nie urą­gali: byle samiczka w pobliży, cicho bywało; każdy samiec — ptak, ogier czy człowiek •— odzywał się mało.

Michał powiedział ojcu:

—i Tato, nie ma nam kto łachów obrządzić, synowa by się zdała...

Ojciec przyświadczył.

Tedy ślepiec do reszty poweselał. A jak zapaliło się u Wojtalików, gwałtem chciał na dach liźć i ratować — taki się sobie wydawał zwyczajny.

Pod koniec owej letniej przy koniach stróży różni śpiewali:

Byli dwa gołębie,

Bardzo słodkie w gębie,

Ślepy ze świniarką Dobrali się miarką,

Oj, dynń.

Michał słyszał i nie zemstował. O Zoścynym świ- niarstwie pewnie i nie pomyślał; a o ślepocie zapom­niał. Często stawał w brzezinie cokolwiek strugając i gadał:

              Jakie to już liście żółte, choleral Oj, będzie zima sroga! Oj, pierzyny trza szykować ciepłel Oj, moiście- wy, ludzie dobre, kochane!

Śmiał się. Niejeden wtedy przystanął, spojrzał po drzewach i dopiero zauważył: zieleni mało. Potem bardzo zadziwiony odchodził, że od ślepego dowie­dział się o kolorach.

Nareszcie noc przyszła, kiedy trzeba było wygon do reszty spaść i pożegnać się z dołkiem pięknie uście- lonym. Michał umyślił drugiego dnia mówić ojcu o po- zwoleństwo na ślub. Więc jeszcze dużo na to ostatnie czuwanie zostało do rady. Którego dnia wesele, kogo na drużbów, jaki pod pierzyną sen posilny we dwoje i jakie dni nastać mają zdarzone. Zośka zawsze lubiła słuchać takich gospodarskich rzeczy. Teraz też, ledwie konie ogromadzili, ledwie się susz zajął pod kartofle, umościli leże, ręce przepletli — już obstąpiły ważne sprawy, do rana nie roztrząsnąć wszystkiego.

Podczas gdy o ojcu szła mowa — że nie jest chytry na majątek, jak inne stare chłopy — pośród pastuchów zrobił się czegoś rozruch. Kuba Tarłowszczak darł się, zadudniły nogi po porębie, aż w ściernie gdzieś lecieli, krzykając, koniska popłoszyli. Michał rzekł:

              Głupie. Ten ogierek Tarłowskich, on je narowny.

Oni tak jego nie złapią, a tylko jego po zimnej rosie

ochwacą. Z nim trzeba dobrocią; jak by też i z dziew­czyną...

Zośka rozśmiała się, ale odsunęła owo dobre ramię, uniosła pleców, patrzyła za gonitwą.

              Ligaj, Zośka, ligaj — gadał ślepy — i cóż ty na ogiera tego poradzisz?

              Idźże z ogiereml — odparła mu. — Dyć ogier żre tu zara kole drugiego ognial

Micłisał siadł. Dodał prędko:

              Abo ja mówię, że nie żre? Wiadomo, że on tu źre, bo to jego prychanie. I jaż się ciepło w te stronę ścieli, tak on parska w ten płomiń.

Zośka zerwała się. Zdążył jeszcze złapać za spódni­cę i ciągnął ku sobie.

              Po cóż tam pójdziesz, po cóż? Noc je bez mie­siąca, chcesz łba rozbić o pieniek?

Szarpnęła sukienką. Poszła...

Słyszał, jak pastuchy, chlupiąc, biegły przez torfo­wisko na drugi brzeg lasu. Później zatrzymali się i zno­wu bardzo krzyczeli. Wstał też i Michał. Minąwszy kotlinę, gdzie dym i gorące smugi dawały znać o ogni­skach, klepiąc w przechodzie żujące głośno łby, sunął prosto w zagajnik: wolał od drzewka do drzewka prze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin