Iwaszkiewicz Jarosław - OPOWIADANIA - TOM5.rtf

(2154 KB) Pobierz

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ

OPOWIADANIA

TOM V

 

Dzieciom w Tymoszówce dawano zbożową kawę z mlekiem. Dla dorosłych na ranne śniadanie była prawdziwa kawa ze śmietanką. Każdy miał swój garnuszek śmietanki ze specjalnie zapieczonym kożuszkiem. Tego dnia, kiedy wyjeżdżaliśmy

o              piątej rano z mamą i z Madzią, nie było czasu na gotowanie specjalnej kawy dla dzieci. Obdzielono więc nas jak doro­słych. Cały dom jeszcze spał, my tylko we troje zebraliśmy się w jadalni i stary Bazyli przyniósł trzy kubeczki kawy i trzy małe płaskie garnuszki z zapieczonym rudym kożuchem na każdym. Moja mama się zdziwiła:

              Mój Bazyli — powiedziała. — Dla dzieci taka kawa?

Bazyli nie chciał powiedzieć, że to z oszczędności czasu.

              A to, proszu pani, dla dzieci przed daleką drogą posilniej budzie... Niech sobie się pożywią... do WArszawy dalieko.

Rzeczywiście droga czekała nas daleką. Co prawda jecha­liśmy nie wprost do Warszawy, ale z małym przestankiem. Niestety, zapieczona, tłusta śmietanka wywołała niedobre skutki. W ogóle wstawszy tak wcześnie nie mogłem nic jeść, ale kiedy matka wmusiła we mnie, przy pomocy namów Ba­zylego, filiżankę kawy ze śmietanką, zaczęło mnie nudzić — jak się to wtedy mówiło, i już w powozie wiozącym nas na stację zrobiło mi się niedobrze.

Do tego uczucia mdłości dołączył się jeszcze ogromny smu­tek: wakacje się skończyły, a ich ostatnie tygodnie spędzone w Tymoszówce były takie nadzwyczajne. Madzia była mało co młodsza ode mnie, siedziała w powozie obok mojej matki z pełnymi łez oczami. Dla niej to rozstanie było o wiele cięż­sze, porzucała dom, jak gdyby rodzinny, była wychowanką ciotki Szymanowskiej, i jechała teraz na „pensję” pani Le- dworuskiej do Warszawy. Można sobie wyobrazić, jak się po-

dobało nam, dzieciom, owo nazwisko przełożonej i jakeśmy Madzi ową panią Ledworuską dokuczali. Odpłacała zresztą nam z nawiązką, należała bowiem do dziewczynek „dokucz^ liwych”.

Teraz jednak nie figle były nam w głowie. Świetlisty ranek sierpniowy stopniowo rozżarzał niebo i skorośmy wyjechali ze wsi i minęli wiatraki, rozesłał się po obu stronach drogi l szeroki i płaski kraj stepowy; Drogą byłą bardzo szeroka, a pola złociły się zżętymi ścierniskmi. Zboże już było zwie­zione; już nawet dwa z sześciu wiatraków obracały swoimi skrzydłami, rzucając na drogę ruchome cienie. W rowach sto­ły wysokie bodiąki z kolczastymi, malinowymi kwiatami, a szeroki staw tymoszowiecki z położonymi nad nim tarasami parku odchodził coraz to bardziej w tył. Smutno mi było zo­stawić to wszystko i mieć w perspektywie ciasne mieszkanie ną Nowogrodzkiej, którego tak nie lubiłem. Mama też zdawa­ła się smutna i opierała w specjalny sposób o kościaną rączkę parasolki środkowy palec odzianej w szare niciane rękawiczki dłoni. Niebieskie oczy mąmy patrzyły gdzieś w daleką prze­strzeń nie widząc pól przed sobą ąnibodiaków, ani wąwozów, które otwierały się tu i ówdzie obok naszej drogi. Potem zie­leniały pola buraków, ną ich tle biegł duży cień naszego po­wozu i koni, i furmana, ą spod kół unosił śię ciężki brązowy kurz, który długo stał w powietrzu zą naszym przejazdem. Na liściach buraczanych widać było krople rosy ■— słońce sta­ło jeszcze nisko i silnie promieniowało. W powietrzu ciągnął pomieszany zapach kurzu i wilgoci. Mdliło mnie coraz wy­raźniej.

W pociągu — podróżowaliśmy trzecią klasą — czułem się jeszcee gorzej. Dopiero wstające południe uspokoiło mnie stopniowo. Madzią pomimo swego smutku zabrała się do za­pasów, jakie jej klucznicą Kukulusią dała na drogę. Tak smacznie zajadała kurczęta pieczone i popijała zimną herbatą 1 butelki (termosów wówczas jeszcze nie było), że i mnie wziął apetyt ną te przysmaki. Pociąg wlókł się powoli, za-

trzymywał się na stacjach, gdzie rozlegał się pierwszy, drugi i trzeci dzwonek, potem konduktor gwizdał przeciągle i lo­komotywa sapiąc ruszała przez płaskie pola, tu i ówdzie prze­rywane jarami, gdzie tuliły się do wysokich brzegów białe chaty, otoęzone wiśniowymi sadami.

Dopiero pod wieczór dojechaliśmy do Ustynówki. Tu wy­siadaliśmy, aby spędzić u cioci Mąsi jeden tylko dzień. Ta naszą krótką wizytą miała cel praktyczny: mamą chciała za­brać konfitury, które usmażyła podczas naszego czerwcowe­go pobytu u cioci, Słoiki truskawek smążonych i malin miały być wielką okrasą naszych warszawskich obiadów i podwie­czorków. W Ustynówce przed dworcem czekał na nas powóz zaprzężony w parę koni i odwieczny Dmytryk w szerokim skórzanym pąsie na koźle. Uśmiechnął się do nas życzliwie i zdjął granatowy kaszkiet.

Przed stacją rosło kilką zakurzonych drzew, potem jechało się wzdłuż toru, potem przez przejazd* potem obok małego lasku — rzadkości w tych stepowych okolicach — i potem równą drogą aż do nytejsca, gdzie tkwiła kępa drzew. Cały folwark w Czernyszach obsadzony był dokoła wierzbami i z daleka wyglądał jak bukiet stojący na płaskim stole. Na drodze był kurz, gęste obłoki ciągnęły się za powozem, gdzie mama usiadła z Madzią odgrodzoną od świata i od kutzu roz­piętą parasolką. Ja siedziałem na przednim siedzeniu, ną ła­weczce, mając tuż nad sobą granatowe sukno i skórzany pąs Dmytryką. Wolałbym siedzieć na koźle i mieć przed sobą da­leki widok, ale nie wypadało mi o to prosić. Wykręcałem tyl­ko niemiłosiernie głowę, chcąc dostrzec konie i drogę przed końmi. Mama zadała parę sakramentalnych pytań furmanowi, na które otrzymała równie sakramentalne odpowiedzi. Czy zdrowi, czy zboże wymłócone, czy dawno deszcz padał. Zdro­wi, zboże wymłócońe, deszczu nie było od kilku tygodni. Widać to było po głębokim, popielatym kurzu, w którym za­nurzały się całe kopyta rosłych, gniadych koni.

Słońce skłaniało się już ku zachodowi, gdyśmy wjechali

w wierzbowe okolę, potem przez wrota i bzowymi szpalera­mi przed mały, oszklony ganeczek. Ciocia i wująszek siedzieli w tym ganku przy herbacie, zaraz nas zaprosili do stołu, ale byłem tak zmęczony rannym wstaniem, że nic jeść nie mo* głem. Położono mnie zaraz w gabinecie wuja, po lewej stronie korytarza, na ceratowej kanapie, przykrytej grubym pachną­cym płótnem. Zasnąłem od razu i spałem kamiennym snem aż do rana.

Z raną obudziło mnie nie tyle jasne słońce, ile głosy obec­nych w pokoju. Wuj siedział przy biurku, a naprzeciwko nie­go stara Żydówka w chustce w kolorowe kaje, tak założonej., że uszy sterczały na zewnątrz, wydobywając się spod chustki nieco zniekształcone. Rozmową byki o interesach — udawa­łem, że śpię, ale Wytężyłem słuch. Wiedziałem, że ciocią winna nam jest pięćset rubli, interesował mnie stan majątkowy wu­jostwa. Ale z rozmowy nie wywnioskowałem nic ponad to, że wujostwo potrzebują pieniędzy, ą Żydzi nie chcą ich dać. To wiedziałem i przedtem, chociaż byłem mały, słyszałem

o              tym od mamy czy od sióstr. Poruszyłem się w łóżku i wuj spojrzał na mnie.

              Wstawaj — powiedział — już słońce wysoko.

Zerwałem się. Ranne śniadanie jadło się nie w stołowym pokoju, ale na tym małym oszklonym ganku, stanowiącym jakby wstęp do przedpokoju. W stołowym moja matka pako­wała owijając sianem i papierami słoiki z konfiturami koloru skrzepłej krwi do małego płaskiego koszyka. Ciotka siedziała przy stole i dużym głosem opowiadała coś o swoich dzie­ciach, słyszałem ich imiona. Urwała, gdy wszedłem.

Powiedziałem grzecznie dzień dobry i ucałowałem w ręce obie panie.

              Idź na śniadanie, Marysią ci poda kawę — powiedziała ciocia.

              Madzią już dawno wstała — dodała mamą.

W ganeczku całym prześwietlonym słońcem, przy małym

stole nakrytym białą ceratą, siedziała już różowa i wyspana

Madzia. Dokuczałem jej zawsze, że ma okrągłą twarz jak księ­życ w pełni. Tym razem powstrzymałem się od żartów, Ma­dzia miała smutną minę. Zapewne myślała o pani Ledworu- skiej.

Na stole stało masło, topiony ser i bardzo zielone, świeże ogórki. Ogórki obierało się, rozcinało się w podłuż, posypy­wało grubą solą ze szklanej solniczki i pocierało jedną po­łówkę o drugą. Sól się topiła i skapywąłą z ogórków kropla­mi. Do tego były mąłe, romboidalne, pulchne i pachnące pla­cuszki z makiem. Smarowało się je obficie masłem.

Zjadłem ze trzy ogórki i niezliczoną ilość placuszków. Do tego byłą kawa jak się patrzy, zbożowa, nie ta ohydna praw­dziwa jak w Tymoszówce. Po śniadaniu trzeba było przebiec przez ogród zarośnięty bzami i potem polecieć na ogromne niezmierzone podwórko, otoczone stajniami i oborami. W stajni zaraz na prawo rezydował nie tylko Dmytro, ale i jego pomocnik Mychajło, mój przyjaciel. Mychajło nie po­dobał się Madzi. Poszliśmy posoli spacerem nad staw.

Była to rączej błotną sadzawką służąca do pkwienią koni i bydła. Równe brzegi dochodziły do samej wody szczeciną ściernisk. Od strony drogi rosło tu parę krzaków jeżyn. Po­szukaliśmy jagód, ale były zakurzone i całkiem przejrzałe. Niebieskie na oko, zostawiały na palcach ciemne, atramento­we plamy.

Nad sadzawką niebo było gładkie, pogodne, niebieskie, ale blade. Na drzewach siedziały gromady ptaków zbierających się do odlotu, skwierczały one i popychały się nieustannie.

              Patrz, jaskółki odlatują—- powiedziała Madzia.

Nie lubiłem, Igiedy mi zwracano uwagę ną smutne widoki. Udałem, że nie widzę jaskółek. Zawróciliśmy do ogrodu. Zbieraliśmy śliwki — ale to już były ostatnie owoce, trzymały się jeszcze wysoko na gałęziach i trzeba było otrząsać drzewa, żeby śliwki spadły; towarzyszył nam pies Nurek.

Po obiedzie ciocią zawołała nas do swojego pokoju, który był. dziwny, niedostępny,..z .łóżkami tak wysoko zasłanymi.

Ciocia dała nam nieduży, okrągły gliniany garnek ze śliwkami i powiedziała:

              Idźcie na spacer gdzieś dalej. Pójdźcie sobie na słomę. Możede sobie zjeżdżać z małego stogu. Ale na duży nie właź­cie. I nie wracajcie do domu. Wuj się chce pirzespać przed podwieczorkiem.

Za ogrodem po przeciwnej stronie niż folwark stały stogi słomy. Jeden był olbrzymi, jak dom. Cały już przygotowany na zimę, wygładzony i przykryty powiązanymi snopkami. Miał tak strome ściany, że nie można było nawet marzyć, aby się nań wedrzeć. Obok stał drugi, o wiele niższy i nieporząd- ny, rozmamłany; były to jakieś resztki słomy, zebrane tak sobie, aby tylko ściągnąć w jedno miejsce. Tu wleźliśmy wy­soko, zapadając z każdym krokiem po pas w chrzęszczącą, złocistą słomę. Po drodze wysypała nam się połowa śliwek z garnuszka.

              Madziu — wołałem ¡P śliwki.

              To nieś sąm — powiedziała Madzia , podając mi garn- czck.

Ale nie chciałem brać. Wlazłem skokami na szczyt stogu i stamtąd zacząłem się staczać ze śmiechem i krzykiem. Madzia nie mogła lecieć za mną, bo miała ów garnuszek w ręku. Zbiegła ostrożnie za mną i powiedziała:

              Zjedzmy śliwki, to potem postawimy garnuszek na dole i będziemy mogli się turlać.

Słowo „turlać” było słowem warszawskim i bardzo mnie śmieszyło. Ale przyznałem rację Madzi. Siedliśmy oparci ple­cami o ścianę wysokiego stogu i zaczęliśmy zajadać niebieskie węgierki.

Przede mną było jak okiem sięgnąć olbrzymie ściernisko. Nad jego żółtą szczotką pochylało się niebo bladoniebieskie i chociaż słońce jeszcze stało wysoko, czuć było, że dzień bę­dzie krótki. Polem szedł zupełnie niezauważalny powiew, wiaterek pachnący piołunem i końcem lata. Po raz pierwszy

odczułem wtedy w sercu ściśnięcie, zwyczajne potem w życiu ludzkim poczucie końca.

' Skończyliśmy jeść śliwki i odstawiliśmy gąrnczek, ale jakoś się nam nie spieszyło do wdrapywania się na słomę. Siedzie­liśmy oboje cisi, przytuleni do kłującej ściany stogu i onie­śmieleni widokiem szerokiego pola.

Madzią wskazała ściernisko.

              Widzisz, jąk babie lato czepią się ną szczecinie.

ł; rzeczywiście, przecięte źdźbła słomy połączone były ze sobą niezliczonymi pasemkami białej pajęczyny. Grupy wy­sokich bodiaków stały pożółkłe i jakby w jedną stronę zwró­cone rozczapierzonymi rękami; to białe pasma babiego lata, gęste jak kawałki włóczki, zaczepiały się o kolce i kwiaty rośliny. Wiatr kierował je w jedną stronę jak flagi. Czasami powiew porywał takie białe pasmo i niósł je ponad polem w bladym, niebieskim powietrzu. Wiatr nie był silny i pa­semko pola tuj ąc nisko — w pewnym momencie zatrzymywa­ło się jąk gdyby w zamyśleniu i opadało ną ściernisko.

Zabraliśmy garnek i powlekliśmy się do domu, starając się iść nąjpowolniej, aby nie zbudzić swoim powrotem wu- jąszka. Na rowie dzielącym ogród od pola znaleźliśmy wielkie zarośla jeżyn. Zaczęliśmy je zbierać do garnuszka z entuzjaz­mem i tak nam zszedł czas do podwieczorku.

Podwieczorek podano już w stołowym pokoju. Gocia sie­działa koło kipiącego samowara. Ną stole były owe placuszki, bułki plecione i kołacz. Stały także w słoikach różne konfitu­ry. Mama siedziała nad wielką filiżanką herbaty taką jakaś smutna i popatrywała aa mnie ze wzruszeniem i czułością. Nie lubiłem tego spojrzenia. Było zbyt zobowiązujące. Mama miała także trochę zaczerwienione oczy, jąk gdyby płakała. Pewnie tam z ciotką coś wspominały.

I my z Madzią też nie byliśmy przy podwieczorku tak we­seli jak przy śniadaniu. Chwaliliśmy się zebranymi jeżynami, ale kiedy wysypaliśmy te jagody ną półmisek — nawet po­śród jagód bielak pajęczyna.

              Jak wcześnie w, tym roku babie Jato — westchnęła mama.

              Pewnie będzie ciężka zima —powiedział wuj i zakaszlał się jak zwykle.

Po podwieczorku czytaliśmy siedząc na stopniach przed gankiem. Mama siedziała w ganku nic nie robiąc i nawet nie rozmawiając z ciocią. Wuj robił rachunki. Przed kolacją mama zagrała parę starych walców. Ciocia była sufowa i mocna ko­bieta. Ale słuchając grania mamy pochylała tak jakoś dziwnie głowę na bok i naprzód i patrzyła małymi czarnymi oczkami z takim wyrazem, jakby na podłodze ganku dostrzegała jakieś bardzo interesujące zdarzenia czy przedmioty.

Po kolacji jeszcze na chwilę mama nas zabrała przed ganek do ogrodu, żeby nam pokazać sierpniowe gwiazdy. Niebo wydawało się nisko pochylone nad ziemią i pełne, pełne gwiazd.

              Jak grochu — powiedziała Madzią.

Pod wieczór się ociepliło. Nie było żadnego powiewu i w o- grodzie mocno pachniało bliskim polem i słomą. Pożałowa­łem w tej chwili, żeśmy się z Madzią nie staczali ze stogu, i na­wet zastanawiałem się, dlaczegośmy tego nie robili.

              Jakie te gwiazdy złote — powiedziała Madzia.

              W sierpniu tak zawsze — westchnęła nie wiadomo dla­czego mama.

A ja pomyślałem o długiej podróży, jaka nas czekała jutro, i o tym, że na końcu tej podróży przywita nas wielkie, obce wtedy miasto, szkołą i trudne, smutne życie.

              Kiedy my tu wrócimy? — spytałem.

Ale mama nie odpowiedziała. Nie oczekiwałem zresztą od­powiedzi na moje pytania. Staliśmy pomiędzy czarnymi krza­kami bzu i podnosząc głowy wszystko troje patrzyliśmy na złote strumienie gwiaździstego niebą.

16 sierpnia 1956

Wzlot

Albertowi Camus

Dlaczego nie pojechałem do Warszawy? Że to niedziela? Nie mogę! Mam już dosyć tych bab. Powiadam panu, opędzić się nie mogę, i to, z przeproszeniem, same stare... Młodych też wystarczy, ale ja mam na razie dość. Bo, widzi pan, ja sobie czasami robię takie wakacje* tZostaj ę tutaj w Bryjowie i idę sobie sam jeden na ćwiąrteczkę do Zielonki. Pan to stary mieszkaniec tutejszych okolic, to pan wie, jaka jest historia tegj© Zielonki... Niemiec był, porządny Niemiec, folksdoj- czem nie chciał zostać, no i ukatrupili go. Stara teraz handluje, widzi pan ją za szynkwasem. Czego jak czego,'ale wódki zaw­sze tutaj dostanie«. K

A więc jak przychodzi taka niedziela, to ja sobie robię wa­kacje. Idę sam jeden do knajpy,-wypiję ćwiartkę, wypiję dwie, zjem tego bigosu albo schaboszczaka i wszystko w porządku. To znaczy, jest dzień takiego samotnego rozmyślania.

Że pan mi przeszkadza? Ale gdzież tam, niej nie, niech pan siada. Z panem chętnie porozmawiam, pan jest niegłupifacet, z takim to mogę cały wieczór przegadać, taki samotny nie­dzielny wieczór, byle tylko nie babą. Zaraz do łóżka ciągnie, ą ją, panie drogi, już nie mogę, nie to, że fizycznie nie mogę, ale, że tak powiem, moralnie. Nie mogę i już. Ale z panem chętnie, proszę, proszę, niech pan zostaje. Oczywiście, jeżeli pan zechce ze mną wypić parę kieliszków. Dzisiaj pijemy pod serdelki. Zgodą?

Leje, psiakrew, tą jesień tutaj zawsze taka. Czasem później przychodzi, czasem wcześniej. Tym razem przyszła wcześniej, w zeszłym roku byłą później. Ale zawsze przychodzi taka samą, błoto, miasto źle oświetlone, łuna bije nad Warszawą. I co panu powiem? Złudna łuna, bo jak człowiek do stolicy przyjedzie, to też ciemno, to też głucho, to też smutno...

Lejc. Patrz pan, jak po szybach ścieka, nie może się za- I trzymać...

Pan też żony nie ma. Właśnie. Więc co robić? Jak spędzić I taki wieczór PPowiadampanu, z babami nie mogę. Zawsze się \ taka stara przyczepi. Chłop jestem wysoki, ręce mam silne, to I jej się wydaje zaraz Bóg wie co. Kolację funduje i taksówkę zapłaci, i zawsze taka cholera gdzieś jakiś pokój wynajdzie. Człowiek czasami za taki pokój pół życia by oddał, a ona to ma. Od przyjaciółki pożycza czy od kogo. Skąd ja mogę wie­dzieć? Pan wie, jak się tutaj u nas mieszka w Bryjowie. Sam pan tutaj mieszka, tyle tylko, że pan wielki właściciel, dom się panu wali, trzeba ściany podpierać, ale, znaczy się, własny i tym lokatorom, co panu przydzielili, może pan wymyślać, bo pan jest właściciel, inżynier... tek?

Mnie to także czasami inżynierem nazywają, bo to ja przy budowach się kręcę, dozoruję, tyle lat. Jeden to mnie nawet namawiał, żeby sobie dyplom inżynieryjny kupić. Ale ją nie chcę. Czy to ja bez tego nie mogę? I poco zaraz dwadzieścia pięć tysięcy w błoto? A zresztą, gdybym ją miął tych dwa­dzieścia pięć tysięcy, tobym naprawdę wydął ną co innego.

W karty? Nie, w karty bym nie przegrał. W kąrty rzadko gram. Karty to okropnie nudna rzecz, proszę pąną, zawsze albo się wygra, albo przegra. No i co z tego?

O, cholera, jak z tych drzwi zawiało, wichrzysko się zer­wało, ktoś się chyba powiesił czy co. Jakoś się u nas teraz lu­dzie nie wieszają. A ten ostatni, co to niby się obwiesił, to zdaje się, że go koledzy ugongolili, a potem do nagą roze­brawszy, dla niepoznaki na gałęzi w parku powiesili. Ale to zaraz było widać, że lipa, bo nogami do ziemi dostąwał. Wi­działem go, stał na deszczu goły, jakby się do pnia przytulił.

1 wie pan co? Wcale nie dowiedzieli się, skąd on i co zacz. Wzięli, pochowali i nikt się o niego nie zątroszczył, nikt się nie zgłosił... Dziwna historia. Skąd on mógł być?

Czy to przy jakim podziale, czy może za dużo o koleżkach wiedział?

Więc tak panu powiadam, spędzam sobie niedzielę czy sobotę sam jeden przy kieliszeczku. Takie dnie to są dnie rozmyślam3» wspomnień. Ja jestm młody człowiek, pan widzi, młody, nawet jeszcze jestem młodszy, niż wyglądam, ale się wcześnie starzeję. Ja sobie tak siedzę i myślę... Byle tylko,’ panie, baba do mnie nie podeszła. Ale pan siedzi, pan mi nie przeszkadza. Przeciwnie, pan też sobie ze mną po­wspomina. Bo my to krajany, oba tutaj oblatane, oba tutaj w tym błocie po uszy zasmarowani, jak nie przymierzając te świnie. Niech się tylko pan na mnie nie gniewa. Wypijemy i pogadamy. Z widzenia chyba mnie pan zna. Nie? To dziwne. Ja pana znam. Dobrze znam. Ale pan to mnie chyba nie zauważa. Chociaż jestem nie ułomek i powiadają, że przystojny. Baby powiadają, że przystojny — a panu co do tego. Prawda?

Ja kiedyś czytałem wiele książek. Jak byłem jeszcze szczeniak. Za okupacji, za niemieckiej okupacji. Pan też czyta. Czytał pan taką książkę, że dziewczyna z mostu się rzuciła? A to dobrze zrobiła, co miała lepszego do roboty? Baba z wozu, koniom lżej. Mało to bab skacze do wody? Cholera, i chłop niejeden także. I co z tego? Nie pijesz pan? Hop — siup — na jedną nóżkę. Że już mam w głowie?

O              nie, dla mnie to wszystko za mało. Ja nie tracę nigdy gło­wy, tylko wszystko robi się takie przeźroczyste, jak szyba dobrze umyta, i wszystko wtedy tak widzę, jak na dłoni. Powiadają, że wtedy opowiadam śliczne historyjki. Ale to nie są żadne historyjki, to wszystko prawdziwa prawda. Po co nam, naszemu pokoleniu, historyjki, no nie? Czy to wszystko, co do głowy przychodzi, jak człowiek sobie golnie parę kielichów — to nie najlepsze historyjki?

I jak się ta książka nazywa, co ta dziewczyna z mostu skoczyła? A ten facet, to jej nie ratował? A jak on ją miał ratować? Taki smrodzik delikacik. Jak ja miałem ratować moją dziewczynę? Nikt nie mógł ratować. Nikt nikogo jesz­cze nie uratował. Sam się człowiek też nie uratuje.

Pan myśli, ze ja darmo do bab wstręt mam? Obyć się bez nich nie mogę, ale wstręt mam, a już najbardziej nie znoszę^ 1 jak się która przy świetle rozbierze. Gołego ciała babskiego - nie mogę.

Bo, widzi pan, to było tak: jeszcze byłem małym chłop* | cem, na samym początku wojny, czy w drugim czy w.-trze-s I cim roku. Miałem dziesięć lafe. Ja Restem tocm...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin