ZOFA NAŁKOWSKA
DZIENNIKI
CZASU
WOJNY
.
Pierwszy dzień wojny. Wraz z innymi patrzyliśmy z ulicy na walczące aeroplany. Robotnicy, którzy wciąż jeszcze pracują nad kopaniem kanału wzdłuż Łazienek, wyszli ze swych głębin i patrzyli na niebo. Znowu przeżywa się coś, co kiedyś później wydawać się będzie niewiarogodne. Nie uczuwam strachu ani zdziwienia, tylko smutek. Wielka dzieje się sprawa i tym razem — po całych dwudziestu pięciu latach. Szybkie przestawienie wszystkiego. Rzeczy tamte powracają na swoje miejsca ważne, inne wszystko maleje, zapada w oddalenie. Mój pokój zamieniony w schron przeciwgazowy. Nie ma okna, którego uszczelnienie zabrało wiele godzin pracy Bogusława*. Małe zapasy zalepione w szafeczce ściennej przy drzwiach balkonu. Nie mamy dotąd masek, tylko zastępcze maseczki, osiągnięte również z wielkim trudem, opatrunki, różne lekarstwa, watę i gazę. Mama z Hanią jest w Wołominie.* Nic nie można pisać, choć Bogusław przy tym się upiera, nie daje mi zmywać ani sprzątać, nie chce zwracać uwagi na to, że jest wojna. Akademia* jednak odwołała zebranie „dla braku funduszów”. Zostajemy bez tych nawet pieniędzy. To utrudnia — a może trochę zwiększa męstwo. Mam zamiar tutaj zostać, cokolwiek będzie. Przyjdzie czas, gdy będę sama w tym mieszkaniu.* Bogusław dotąd nie został wezwany. Już poszedł. — Dzisiejszej nocy spała u nas Zosia Kuczyńska, skądś dokądś jadąca, i jej dwie przyjaciółki. One pierwsze obudziły się na alarm. Zosia obudziła Bogusława. Ubraliśmy się
wszyscy błyskawicznie, zamknęli w moim pokoju — jakbyśmy robili coś ważnego — one wszystkie trzy umiejętne, wiedzące i udzielające swej wiedzy. Nie zdarzyło się nic i alarm odwołano. Zwłaszcza jedna z nich, Róża, najbardziej rządzi i poucza. Wraz z Bogusławem pozdejmowali ze ścian wysokie lustra i piękną wazę zestawili na ziemię. Pierwszą rzeczą, jaką wniosłam do uszczelnionego pokoju, była klatka z ptaszkami. Dziewczęta od rana, pięknie ubrane w mundury, berety, torby na paskach, żółte grube pantofle, wyszły na miasto stawić się u swoich władz. Wróciły z niczym — zmordowane, ale pełne tryumfu z naszych dokonań. Jeden bombowiec strącony, drugi też. — Przez cały dzień radio ostrzega o atakach, wszyscy uczepieni głośników, łapiąc między skoczną muzyką urywki swego losu. Ostatni nalot już bardzo wyraźny; huk i łoskoty przenikają dom, z okna widać je niby powolne ptaki, szybujące na wielkich wysokościach. Towarzyszą im wśród błękitu kulki białych mgiełek, te walki i gonitwy tu, z oddali, wydają się łagodnym igraniem. Wreszcie usiedliśmy na dwóch fotelach w mniejszym przedpokoju, gdzie uszyłam dla innych prowizoryczną maskę. — Huki dalekie — trochę podobne do burzy, później jeszcze z okien jasne okręgi samolotów po niebie nad Łazienkami. Jeszcze nie ma wielkich klęsk, jeszcze wiele jest przed nami.
Warszawa, 2 IX 39. Sobota.
Radio woła patetycznie: „Halo, halo! Uwaga, uwaga! Nadchodzi! Ko-ma 3, Lar-mia 18”. To jest nie dla nas, ale często następuje po tym alarm. Albo: „Halo, halo! Uwaga, uwaga! Przeszedł”. Niesłychane są te słowa. Dla nas mówi: „Ogłaszam alarm lotniczy dla miasta Warszawy”. Przerwa. „Dla miasta Warszawy”. Jest to nie tylko ostrzeżenie, ale rozkaz. Te same gesty powtarzają się we wszystkich domach miasta, czarne szyby zamykają się nad klatkami ludzi. Torby, apteczki, maski, zwierzchnie ubranie leżą przygotowane obok, leży też nieduża walizka z niezbędnymi rzeczami, leży pled. Nocą wyskakują z łóżek, chwytają za
ubrania. Z ulic przechodnie znikają, wessani do bram, do piwnicznych schronów — na długi jęk syreny — „Alarm lotniczy dla miasta Warszawy trwa”. — I znowu lekka muzyka. W niezmierzonej głębokiej ciszy zamilkłego miasta słychać miękkie, oddalone głosy detonacji i wystrzałów. OPL czuwa i naucza.* Miękkim, przekonywającym głosem kobiecym namawia ludzi, by byli uważni i ostrożni, by zechcieli zachować życie i zdrowie najbliższych, perswaduje. Istotnie są nieostrożni, istotnie wciąż jeszcze stają u okien i zbierają się na ulicach, by oglądać te dramaty w błękitach, a nocą niedokładnie zaciemniają szyby. Istotnie już wiadomo, że są ofiary, że swoje i cudze kule prócz bomb spadają na miasto. -*• Jest ich kilkoro, w tej naszej sprawie odzywających się przez radio, różnymi głosami czuwają nad nami i dają nam przestrogi — nieznajomym, nawołują nas usilnie, abyśmy cenili życie. Ale wjdaje się, że to jest zawsze jeden ten patetyczny głos, który woła: „Ogłaszam alarm lotniczy dla miasta Warszawy”. — Zosia Kuczyńska — wysoka, jasnowłosa i piękna — przyniosła rano sprawunki: mleko, jarzyny, owoce. Nie dostała już mięsa ani pieczywa. Ale przyniosła dla mnie bukiet białych goździków. Jeszcze radio: głos całego świata, mówiącego sobie nawzajem o tym dniu rzeczy ostateczne. Polska po francusku i angielsku woła na świat, że Niemcy nie zaprzestali działań wojennych, że dziś na Warszawę zrobili dziesięć nalotów. Powtarza raz i drugi te same słowa i jeszcze raz. A komunikat niemiecki oznajmia po polsku, że Niemcy zajęli część terytorium Polski.
Warszawa, 3 IX 39. Niedziela.
Noc, cisza, nic nie zaszło. Noc spana. Czyżby naprawdę ustały działania wojenne? Ale odzywa się głos w ciemności: „Halo, halo, uwaga, uwaga! Nadchodzi!” i tajemnicze sylaby z cyframi: Zo-Ra 11 albo Do-Re 29, alboRy-Ka 14, albo Mu-Ta 39. „Halo, halo, uwaga, uwaga! Nadchodzi!” I zaraz głos syren, alarm. — Wczoraj odeszły dziewczęta gdzieś w swoją stronę na wschód,
„dodawać ducha” tamtejszej ludności. Dzwoniła mama z Wołomina. Jest zdrowa. Mówi: „Uważaj na siebie”. Dziś zadzwoniła Halinka*, która miała wyjechać, nie może się doczekać miejsca w pociągu, teraz już chce zostać. Umówiłam się z nią na mieście, był alarm, radio zamilkło, wyszłam na balkon i usłyszałam nagle zupełnie bliski strzał. Musiałam to odczekać, ze spotkania nic nie wynikło, za to zadzwonił z miasta Bogusław. Spotkałam się tylko z nim, okazało się, że i Halinka nie dobrnęła do kawiarni. Bogusław szaleje w tej przymusowej bezczynności, chce pisać, wciąż mimo wszystko umawia się z redakcjami i wydawcami. Umyślił sobie jechać na front jako korespondent. Bardzo zły stan w tej nieprzyjemnej i drogiej kawiarni, do której Bogusław wolał iść, niż na obiad. — Nie czuję się winna. Nie mogąc na razie robić nic innego i nie mając pieniędzy na służącą, pracuję tu w domu, staram się zmywać i sprzątać. Cóż w tym jest złego ? Wszystko tak tu ponuro wygląda, że Bogusław sam zdecydował na nowo zawiesić lustra i ustawić rzeczy. — Obiektywnie biorąc, dzień był pełen zdarzeń: Anglia o 11 rano, a Francja o 5 wypowiedziały wojnę. Radio transmituje manifestacje tłumu przed obu ambasadami. Jest to już więc nie sama bolesna wojna Polski 1 Niemiec, ale nowa wojna światowa. Wieczorem jest wiadomość, że Niemcy zajęli Częstochowę. Jednak idą z trzech stron świata ku Warszawie. X Polska już zrobiła się mniejsza.
Warszawa, 4 IX 39. Poniedziałek.
Dziś pierwszy raz zejście do schronu, niczym nie zabezpieczonego, gdzie gruzy pogrzebią nas bez żadnego trudu. Oto pralnia, w której co miesiąc pierze się nasza bielizna i której nie widziałam dotąd. Na jedynej ławce siedzą różne osoby, po części przechodnie, matki z dziećmi. Ładna, tłusta, niemądra Żydówka, żona „komendanta domu”, właściciela składu drzewa, głośno lamentuje i gorszy się, jakby tą wojną osobiście urażona. Zwłaszcza poucza, że niepotrzebnie chodzi się po ulicy, nie może pojąć, że ludzie są tak głupi, uważa, że schron jest tylko dla mieszkańców.
Wieczorem spowodowałam zebranie się lokatorów dla porozumienia. Jakieś przygotowania zabezpieczające i sanitarne zostały podjęte.
Warszawa, 5 IX 39. Wtorek.
Noc z dreszczami, przeziębienie. Śpię jednak bez ubrania, już ze wszystkim oswojona. Radio powtarza niepojęte słowa, które padają groźnie w ciemność, podnosząc patos tej dziwnej metafory: „Plaskoła, Plaskoła, Bolesław wzywa do Warszawy”. Smutno, smutno. A będzie gorzej jeszcze, gdy we?wą Bogusława. Nie słyszałam, jak wrócił nocą z dyżuru w bramie. Ale teraz ze zdziwieniem zobaczyłam przed łóżkiem nasz wielki fotel ustawiony blisko i poukładaną na nim pościel — jako ochronę przed mogącym tu wpaść odłamkiem bomby czy kulką karabinu maszynowego. Zobaczyłam to ze wzruszeniem, nagłą tkliwością, bliską łez. Sygnał alarmu powtarza się przez całą noc. W tej chwili głos zawsze ten sam woła: „Nadchodzi” — i sylaby, i cyfry. Leniwie sięgam po ubranie. Jeszcze: „Wypatrywać”. A potem: „Przeszedł”.
Później. Francja rozpoczęła kroki wojenne na całym froncie. Anglia osaczyła Kanał Kiloński. Ale większość znajomych, jak się okazuje, wyjechała z Warszawy w nocy lub rano. I nie ma już Torunia, Grudziądza, Bydgoszczy. Ja nie chcę odjechać, nie czuję strachu, nie mam w tym kierunku wyobraźni. W czasie alarmu schodzimy — w paltach i z walizeczką — na dół do większego schronu, który się dopiero organizuje. Pani Milbergowa (żona komendanta) wciąż mi coś pokazuje i opowiada, narzekając na głupotę ludzi, mała Żydóweczka A. krąży koło Bogusława.
O znikomości rzeczy zbyt błahych, chociaż przeistoczyły z gruntu życie! Po niedługim czasie alarm odwołany, wracamy tu, że tak powiem, „z niczym”, rozbieramy się i zabieramy do roboty. Znowu alarm. Już nie chce się nam schodzić na dół, siedzimy w małym pierwszym przedpokoju, gdzie są ubrania, walizeczki,
maski, a Bogusław przyniósł maszynę i pisze. Zawsze wtedy staje się lepszy i ciekawszy. Słychać detonację: buch! Maszyna nie przestaje stukać. Kto by pomyślał, że pomimo wszystko (można by rzec: mimo tylu przelanych łez) jesteśmy tak sobie niezmiernie bliscy, najbliżsi, wciąż sami i razem, teraz już tylko na siebie zdani. To konieczne rozstanie jest nie do pojęcia. Czy potrafię zostać tak strasznie sama w tym domu opustoszałym? Jak to będzie? — Chciałam pojechać do Wołomina, do mamy, ale są te powstrzymujące mię sprawy (pieniądze), waham się i rozdzieram między te moje miłości, w tej ciężkiej, najdziwniejszej próbie. — Od dwóch dni przez wszystkie te godziny kona w tym domu miły ptak, niebieska papużka, najmilsza z nich, najśmielsza. Mimo wszystko jeszcze dziś telefonowałam do weterynarza — daremnie. Każda chwila wydaje się ostatnia — a żyje, wciąż jeszcze żyje. Przedwczoraj po raz ostatni dałam jej kroplę oleju. Teraz nie chcę jej zakłócać tej męczarni ostatniej. Bogusław pisze, słychać wciąż detonacje — buch! buch! — i stukanie maszyny.
Warszawa, 6 IX 39. Środa.
(spisane fóimej w Łomnicy)
Chciałam zostać, ale nagły odjazd innych działał. Pani Goja- wiczyńska zatelefonowała niespodzianie we wtorek, czy wyjeżdżam, że ona stara się o to. Była bardzo zdenerwowana. Postanowiłyśmy się jeszcze skomunikować, razem coś przedsięwziąć. Po jej telefonie widziałam się ze szwagrem*, który miał wynajęty samochód, by podążyć nim za swym biurem do Lublina. Był zmieniony, też nie chciał rzucać Warszawy, wydawał się zupełnie zdruzgotany. Widząc to, postanowiłam pojechać z nim do Wołomina i zostać z matką, żeby on mógł zabrać Hanię ze sobą do Lublina. Już się uradowałam tym rozwiązaniem i odpowiednio spakowana czekałam, gdy dostałam telefon, że szofer boi się jechać nocą bez świateł, że stawi się rano. Rano telefon, że przyszedł zwrócić zadatek i nie jedzie (zgodzony był na 700 zł). Stra-
, -Wg
szna była rozpacz Maka. To rozbiło mu cały plan istnienia i wtrącało go w nędzę (mój Boże, ostatniego dnia przesłał Hani „parę tysięcy” pocztą — co za szczęście, że nie wiedział, jak jest pod tym względem ze mną). I jedynie, by ukryć przed nim, że wydałam te pieniądze (a może też: by nie od razu rozstawać się z Bogusławem), zdecydowałam się na ten wyjazd, tak niespodziewany. Odmowa Książnicy, wyjazd wszystkich urzędów, zostawienie Akademii bez środków — to wystarczało. Późnym wieczorem zatelefonował Rusinek*, bym się zgłosiła o 8.30 do Akademii, która ma jedną dietę do wypłacenia, oraz że minister propagandy Grażyński chce, by akademicy przemówili w radio. Raniutko wybrałam się do PAL z Bogusławem, uprzednio skierowawszy tam zrozpaczoną i rozgoryczoną panią Gojawiczyńską. Zastaliśmy pustkę, nikt nie przyszedł. Sekretarka pani Fil[ipowiczowa] zapłakana skarży się, że wyjechali wszyscy, a ona nie może i przy tym mieszka ze starą matką na Żoliborzu. Pola Gojawiczyńska zabrała mię do Grażyńskiego, który urzędował w pobliskim Prezydium Rady Ministrów, by zażądać od niego miejsc w ostatnim pociągu ewakuacyjnym. Uczynił to niechętnie i w stylu obwieszczeń radiowych powiedział nam krzepiące pouczenie. Niestety moja towarzyszka, niezmiernie buntownicza w poczekalni, nie odzywała się wcale, tak że sama musiałam objaśnić go o naszej sytuacji. Gdy wyszłyśmy, uzyskawszy też miejsce dla jej córki i Bogusława, ujrzałyśmy na dziedzińcu szereg samochodów, do których ładowano ostatnie dygnitarskie walizy. Wróciłam do Akademii, gdzie otrzymałam 200.—zł i maskę, o którą wystarał się sam Bogusław, znalazłszy i tam ten urząd 2resztą też w stanie ucieczki. W czasie trudnej jazdy do domu w przeładowanym tramwaju doznawałam niesmaku tej decyzji, przykre wrażenie rozmowy z Grażyńskim — tak jakbym to ja uciekała, nie oni wszyscy, którzy nawet tkwiąc „na posterunku” do końca jak Libicki, jak ten właśnie, mają zawsze w odwodzie na ostatnią chwilę samochody i mnóstwo pieniędzy. Bogusław też uważał, że należało zostać i pracować w tej nowej sytuacji. Ale ulice już pełne były uciekających — jezdnią spieszyły dorożki z tobołami
pościeli. Taksówki i samochody zniknęły bez śladu, nie było też naszego autobusu i do domu dopadliśmy piechotą, przeżywszy jeszcze na zboczu pod Belwederem tę cudowną scenę. Siedem srebrnych samolotów płynęło wysoko nad głowami w pełnym blasku słonecznym, karabiny maszynowe grały śpiesznie. Działo się to wszystko zbyt blisko, działo się nieomal z nami — w słońcu i jasności, w nieustannym huku. Nie było gdzie wejść, nie wypadało też kłaść się w biały dzień na ulicy. Przestaliśmy więc całą tę sprawę bez strachu — niby chrzest ognia. — Ach, ostatni ten dzień w kochanym mieście tak nagle opustoszałym! Dom! Pako • wanie bez sensu paru drobiazgów, jedna walizeczka moja, pled z futrem w trokach, teka Bogusława. Ostatnie spojrzenie na dom! Boże, Boże. Nie ma mowy o wzięciu rękopisów, teki z robotą, życiorysu ojca, materiałów początku Agaty*. Nic. W ostatniej chwili, już w kapeluszu, wrzuciłam dzienniki i trochę papierów do szuflady z kluczem, bo żadna przy biurku się nie zamyka. Duża walizka z najlepszymi rzeczami (przygotowana na wyjazd do Wołomina) została na środku pokoju nie zamknięta, drugie futro w nie zamkniętej szafie, oba palta Bogusława. Nie chciałam odejść nie oddawszy gdzieś ptaków, ale Bogusław zatelefonował do służącej Maków, by je zabrała i odniosła do sklepu, gdzie były kupione. Przyrzekła to zrobić i powiedziała, że Mak wyjeżdża do Wołomina. Objuczeni poszliśmy piechotą do tramwaju, mijały godziny, miałam nadzieję, że pociąg już odjechał, że wrócimy i zostanie wszystko jak było. Na Krakowskim Przedmieściu znowu alarm, tramwaj stanął, wszyscy pobiegli do schronu i my z pakunkami. Te długie kwadranse spędziliśmy w rozległych piwnicach prastarej kamienicy pod Dziekanką* — daleko gorsze niż niebezpieczeństwo w pełnym świetle dnia. Wreszcie nas wypuszczono, znów stanie w tramwaju z pakunkami nad głową, w zaduchu i omdlewaniu z upału. Wbrew mym obliczeniom pociąg ewakuacyjny jeszcze stał (od rana). Zobaczyliśmy panią Gojawiczyńską z córką, Grabińskiego*, rozkosznie wesołego, zafrasowanego Rusinka z żoną, córeczką i służącą. Poza tym dziennikarze i woźni z MSZ z papierami. Na dworzec i wiadukt nad
torami raz po raz naloty, strzelanina, huki, latające ulotki. Nikt się już nie boi (prócz obu pań Gojawiczyńskich i Rusinków), stoimy pod murem patrząc na polowania i objazdy bombowców w powietrzu mierzchnącym i różowym. Bogusław kupował wciąż jakieś jedzenie, nastrój był towarzyski. Ruszyliśmy z Warszawy późnym wieczorem (po naprawieniu uszkodzonego toru).
Wagon. 7 IX 39. Czwartek.
Ciasnota, ciemność. Potworny stosunek do tych, co jeszcze nocą, na małych stacjach, chcieli wedrzeć się na pociąg. W ciem- ności krzyki kobiet walczących o swe toboły, argumentujących dziećmi — na próżno. Wstrętni okazali się wszyscy, nie tylko głupi woźni, ale właśnie „swoi”. [...] Spanie na kolanach cudzych, kolejne i wzajemne. Pewne błahe smuteczki (jeszcze!), niechęć do siebie. W ciągu dnia długie postoje wielogodzinne, chrobotanie bombowców w niezmiennych słonecznych błękitach, ostrzeliwanie toru. Podczas nalotów pociąg pustoszeje, jadący rozpierzchają się po okolicy, która każdorazowo staje się bliskim, znajomym terenem. Leżymy po drogach, pod krzakami, uciekamy parokrotnie do pewnego zagajnika, znajomej już łączki z olszowymi zaroślami. Pociąg stoi długo, znów widać naprawiają gdzieś tor, w smudze łąkowej wody „uchodźcy” piorą pończochy i myją nogi. Ale jeszcze to nie jest naprawdę ten los, jeszcze jest w tym trochę ryzykownej turystyki, trochę sensacji. Spotykam panią K[irkieniową], znajomą niegdyś z Zakopanego Francescę, która jedzie z córką do Lublina, do męża z MSZ. Jest znudzona, wychodzi z wagonu i szuka chętnych do gry w brydża. Dobroć Bogusława po nocy złej jak koszmar. Płyną jakieś szczęśliwe godziny przy tym stojącym pociągu, znowu jesteśmy sami, patrzymy przez gałęzie w głąb nieba nad głowami, po którym po dwa, po trzy suną bombowce. Dzień jest tak piękny, zapominamy, że to wojna, jesteśmy oboje świadomi tego szczęścia, które przeminie, świadomi bliskiego rozstania. Bogusław jest najlepszy, całkowicie oddany, opiekuńczy, bojący się tylko o mnie, uważa-
jący, bym leżała w zagłębieniu tej pachnącej trawy, bym miała głowę przy samej ziemi (piszę teraz, gdy go już nie ma pewno na zawsze).
8 IX 39. Piątek.
Jeszcze noc drogi, ranek. Po Garwolinie i Pilawie znowu postój w Łaskarzewie. Na sąsiedni tor wjeżdża pociąg z wojskiem, armatami ubranymi w gałęzie, kuchniami, i staje. Nawiązują się jakieś stosunki, ktoś dostaje od żołnierzy wody gorącej, są jakieś konszachty o papierosy. I nagle surowy krzyk dowódcy podoficera, żeby się wszyscy kryli, że nie wolno rozmawiać, że będzie strzelał. Tu był zdaje się koniec rzeczywistości turystycznej. Zaczęły się naloty jeden za drugim, huki, strzały bliskie, Bogusław popchnął mię, położył na podłodze pociągu. Gdy przycichło, pod oknami zaczęli się przemykać ci i owi — cichaczem, skręcali na drogę między kartofliska z walizeczkami. Gdy przechodził Grubióski, okazało się, że dziennikarze opuścili już pociąg, nie uprzedzając pani Gojawiczyńskiej, która liczyła na ich opiekę. Zwinęłyśmy się prędko, Bogusław pobiegł jeszcze, by ostrzec Rusinków, ale ich nie znalazł* i nie wiadomo, czy uciekli, czy gdzieś się skryli, bo rzeczy w przedziale zostały. Ledwie odeszliśmy parę kroków od pociągu, gdy nagle zaczął się nalot, jakiego dotąd nie było. Leżeliśmy w bruzdach kartofliska tuż nieomal przy ostrzeliwanym torze. Samoloty sunęły nisko nad nami, rzuciły mnóstwo bomb — w ten sposób, że jednak znaleźliśmy się w środku. Jeszcze raz przekonałam się, że się nie boję, że nie na to jestem tchórzliwa. Pierwszy raz byłam tak blisko nagiej ziemi, cała ubabrana w kurzu i czułam, czego dotąd tylko czytałam opisy, jak serce bije mi o ziemię. Gdyśmy wreszcie wstali, za nami paliło się kilkanaście białych kul przy ziemi, niezwykle dziwnych, jak rozsypane słońca, dymiące czarno, przed nami dwa wielkie drzewa dymu bez płomieni. — Puściliśmy się we czwórkę jakąś drogą — jak najdalej od toru i pociągu — i jeszcze jeden zaraz potem nalot przeleżeliśmy na jakiejś trawie i w jakichś
drzewach. Bomby nie upadały już blisko, ale gdyśmy jeszcze leżeli tak w trzecim miejscu, nie bardzo czując niebezpieczeństwo, nagle znad pobliskiego lasku wyszedł olbrzymi bombowiec tak nisko idący, jak samochód po drodze, i przeszedł nad głowami, nieledwie muskając nas ogonem. Nie zrobił nic prócz hałasu. Ale wrażenie było dziwne. — Popatrzyłam na opuszczony pociąg, ciemny, mały stał obok wojskowego daleko — oba w pustce, dymach i płomieniach. Z bruzd pobliskiego pola dźwignęli się dwaj obcy panowie, porozumieliśmy się znakami i nie wiadomo czemu zeszli jak znajomi. Jeden odpadł, drugi poszedł z nami, bardzo rozczarowany i defetystyczny urzędnik, wędrujący aż z Torunia do daleko i dawno wysłanej do Sokala żony i dzieci. Walizki dawno porzucił po drodze, miał tylko teczkę. Razem skierowaliśmy się do wsi Jankowo, gdzie niewiele uzyskawszy, prócz człowieka do rzeczy, poszliśmy za jego radą przez las, gdzie zobaczyliśmy między drzewami olbrzymią wyrwę w ziemi od bomby, pnie zerwane w połowie, popalone liście i trawę. Miły ten człowiek, który ostatecznie wyprowadził nas znów na tor, tylko dalej, okazał się, jak objaśniła później jego żona, łagodnym wariatem. Po powrocie do Jankowa spotkaliśmy pierwszych uchodźców zorganizowanych, mających najęty wóz i dużo bagażu. Pan powiedział, że znosić takie rzeczy, jakie nas spotykają, może pomóc tylko głęboka wiara, pani była farmaceutką. Jakoś nie przyłączyliśmy się do nich, bo trzeba było czekać na przywiezienie ich rzeczy, zostawionych przy pociągu, i z tym samym miłym gospodarzem, opici mlekiem i wodą, cokolwiek umyci, poszliśmy dalej. Po drodze jakaś gosposia wyszła przed zagrodę i poprosiła nas na kawę. Mój Boże! z jakimż wzruszeniem piłam tę wodę bez cukru, zabarwioną z lekka na żółty kolor,
o którym powiedziano tam, że prócz kawy dodali też trochę herbaty, i za nic przyjąć nie chcieli zapłaty, tak że trzeba było dawać coś w prezencie dzieciom. Piliśmy to na dziedzińcu, siedząc po części na przyniesionych krzesłach, prowadząc towarzyską rozmowę o wojnie z wielu osobami tej rodziny. Potem doszliśmy do sołtysa, by nająć konie, tam zjedliśmy prawdziwy
podwieczorek, dostaliśmy jaj, mleka, Bogusław naparzył z paczuszki takie mnóstwo herbaty, że uczułam strach kogoś, kto myśli o przyszłości. Towarzysz z Torunia nie jest zbyt miły, targuje się z ludźmi bardzo, nie ocenia ich pracy ani usług. Najętym wózkiem jechaliśmy drogą w ciemności, widząc wciąż trzy płonące na widnokręgu pożary, do wsi, zajętej przez wojsko. Bogusław udał się z jakimiś nadziejami do dowódcy, ale ten kazał jak najprędzej wieś opuścić. Ruszyliśmy dalej, minęli niebezpieczną szosę i osiedli w wiosce następnej, gdzie opuścił nas woźnica. Pustka, noc. Drzemałam leżąc w futrze na ziemi przed jakimś zamkniętym sklepikiem, niechętni ludzie przechodzili koło mej głowy. Jedna z ciemnych postaci dała się namówić Bogusławowi na wzięcie walizeczek, zachęcona obietnicą maski. Poszliśmy za tym człowiekiem w noc, już bardzo zmęczeni, przez spaloną wieś. W grozie i ciemności stały wzdłuż drogi same kominy. Groźna dniem, wciąż ostrzeliwana szosa warszawsko-lubelska, ku której idziemy, zdradza się z daleka chrobotem sunących ku Lublinowi wojsk i błyskami niebieskich smug światła. Wiadomo, że trudno jest tamtędy przejść, tak zbitą idą masą wojska wraz z uchodźcami. Dochodzimy do szosy, ktoś pyta: „Kto idzie?”. Widzimy przerwę i rzucamy się w nią od razu. „Przechodzić, przechodzić!"1 krzyczy w ciemności oficer, idący przed następną kolumną. Jesteśmy już po drugiej stronie, człowiek zostawia pakunki, bierze maskę i pieniądze, pokazuje nam dalszą drogę po nocy i odchodzi. Trudno uwierzyć, że to jest wciąż jeszcze ten sam dzień, że to dziś w południe uciekliśmy z pociągu w Łaskarzewie. Bierzemy pakunki, idziemy, noc jest chłodna, ale futro ciąży mi bardzo. Bogusław zabiera wszystko z moich rąk. — Wędrujemy długo drogą niepewną, boczną, piaskami po ciemku, wciąż z Garwolinem płonącym z lewej strony. To ja jednak idę najgorzej, w piasku ścieżki wąskie, z których się obsuwam. [...] Trafiamy jednak szczęśliwie do kolonii Ostrożeń C, stukamy do okien w pierwszej chacie. Nieufna dziewczyna i młodszy od niej chłopiec otwierają i idą pytać tatuńda, czy pozwoli nam nocować. Stary, głuchy gospodarz okazuje się czarująco gościnny i bez
interesowny, do izby przynoszą słomy, śpimy skwapliwie wśród much i upału. Z rana słuchamy jego opowiadań z czasów wojny światowej, czekamy długo, by się uspokoiło na niebie, słyszymy pohukiwania bomb. Panie Gojawiczyńskie boją się wcześniej jechać, tracimy dużo czasu. Młoda, pełna wdzięku i żałości, opowiada o zmarłej mamuńci, która wszystkim rządziła, a tatusiowi wszystko jedno, wszystko dobrze. Wśród łez mówi, że jej narzeczony poszedł na wojnę. Mamuńcia nie chciała, żeby za niego szła, bo był taki, że ani ojca się nie bał, ani matki, lubił wypić, do roboty, jak chciał, był bardzo prędki, jak nie chciał, nic nie robił. Charakterystykę znanego mi z wielu doświadczeń typu męskiego uzupełniła jeszcze tym, że nigdzie jej nie dał iść, z nikim mówić, a jak co, to ją bił. Jest czuła, skargliwa: że od śmierci mamusi wszystko na jej głowie, że tatuś na wszystko tylko „dobrze, dobrze”. Szczupła blondynka, delikatna, nie najmłodsza, może materiał na starą pannę, skoro tak trafnie charakteryzuje wady mężczyzn.
Ostrożeń C — Żelechów, 9 IX 39. Sobota.
Istotnie, niezapomniany ten tatuńcio każdemu z przechodzących rano żołnierzy i uchodźców każe dawać darmo chleb, mleko i co jest w domu. On też zawierzył nam wóz i syna na drogę do Żelechowa, dość, jak się tam obawiano, niebezpieczną. Poranek przewlekły, jeszcze nie ma wozu, jeszcze się boją. Po umyciu się przed chatą z kwarty, poszłam w pole, dzień pogodny, białawy, mglisty i ciepły, w bliskim lasku schowane przed nalotami krowy i dwie miłe owce. Jestem sama, jeszcze raz nieszczęśliwa, chyba ostatni. Z chaty wychodzi Bogusław, rozgląda się za mną, przychodzi. I jeszcze raz miga to kończące się, złe szczęście. Chwila jakże dobra na tym otwartym polu, na miedzy, rozmowa — czy nie ostatnia. Samoloty, bombowce i karabiny maszynowe, bomby dalekie. Jeszcze moje złe słowa — że chcę rozstania, jeszcze jego słowa: „jesteś najukochańsza, jedyny mój człowiek na ziemi" — (i zawsze jeszcze „śliczna i słodka, i najpiękniejsza”). Cisza. Wy
jazd po serdecznych podziękowaniach. Po drodze naloty, scho...
nonny-ho