Andre Norton - Klucz spoza czasu.pdf

(790 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
ANDRE NORTON
KLUCZ SPOZA
CZASU
TOM IV CYKLU ROSS MURDOCK
(Tłumacz: Dariusz Kopociński)
1. ŚWIAT LOTOSÓW
Różany odcień ubarwił blade niebo, ciemniejsze nad linią horyzontu, gdzie morze dotykało
obłoków poprzecinanych tęczowymi smugami. Ten sam kolor powlekał fale oceanu, usłane
szkarłatnymi pręgami dryfujących wodorostów. Świat, skąpany w złotych promieniach
słońca, znał jedynie łagodne wiatry, spokój... i słodkie nieróbstwo.
Ross Murdock wychylił się poza krawędź półki skalnej, skąd rozpościerał się widok na plażę
pokrytą drobnym różowawym piaskiem, pełnym lśniących krystalicznych muszelek" - choć
kto wie, czym naprawdę były te delikatne, żłobkowane, jajowate twory. Nawet fale rozbijały
się o brzeg ospale. Powiew bryzy rozdmuchiwał Murdockowi włosy, głaskał i pieścił jego
opalone, półnagie ciało. Nie docierał jednak w głąb lądu i nie wprawiał w ruch roślin zwa-
nych przez ziemskich osadników drzewami", które miały jednak w miejsce normalnych
gałęzi olbrzymie ażurowe liście.
Zwyczajny krajobraz Hawaiki - świata nawiązującego nazwą do dawnego polinezyjskiego
raju - nie miał na pozór żadnych wad, może prócz jednej mało istotnej niedogodności: był
zbyt idealny, przyjazny i kuszący. Długie, monotonne dni wywoływały w człowieku
rozleniwienie, proponowały życie bez wysiłku. Gdyby nie tajemnica...
Napotkany przez ziemskich kolonizatorów świat nie odpowiadał zarejestrowanym na taśmie
obrazom, oglądanym przed wyprawą. Ta starożytna podróżna taśma była równocześnie mapą,
przewodnikiem i zbiorem informacji. Swego czasu Ross brał udział w plądrowaniu
magazynów na nieznanej planecie, gdzie natknął się na górę podobnych taśm. Musiały być
niegdyś mapami nawigacyjnymi, pomocnymi nieznanej rasie lub rasom królującym na
gwiezdnych szlakach przed dziesięcioma tysiącami lat w rachubie jego świata - pomocnymi
cywilizacji, która dawno powróciła w mroki barbarzyństwa.
Po ich przypadkowym znalezie niu taśmy zostały poddane badaniom naukowców,
laborantów i kryptologów, najwybitniejszych umysłów epoki, a potem rozdzielone drogą
losowania pomiędzy wiele podejrzliwych organów, sprawujących władzę nad Ziemią.
Wplotło to w eksplorację kosmosu wątki żałosnych rywalizacji i zadawnionych nienawiści.
To za sprawą jednej z tych taśm ich statek wylądował na Hawaice, w świecie płytkich mórz i
archipelagów, które zastąpiły stałe kontynenty. Cóż z tego, że grupie osadników wpojono całą
wiedzę zawartą na taśmie, skoro później wyszło na jaw, iż większość tych informacji nie
odpowiada prawdzie?!
Rzecz jasna, nikt się nie spodziewał napotkać tu miast i kultury zachowanej od zamierzchłych
czasów. Jednak w dodatku żaden ciąg wysp nawet w przybliżeniu nie odpowiadał
widniejącym na mapach zarysom i na razie nie znaleziono dowodów, by rozumne istoty
kiedykolwiek przemierzały, zamieszkiwały czy kultywowały te przepiękne, uśpione atole. Co
się więc stało z ukazaną na taśmie Hawaiką?
Prawa dłoń Rossa potarła pokrywające lewą rękę wypukłe blizny, trwałą pamiątkę spotkania z
gwiezdnymi wędrowcami w przeszłości jego własnego świata. Rozmyślnie oparzył wtedy
ciało, aby rozerwać więzy mentalnej kontroli, jakie na niego nałożono. Tak zaczęła się bitwa,
z której wyniósł innego rodzaju bliznę: nieprzyjemne uczucie na myśl o tamtej trwodze, kiedy
to Ross Murdock, zawadiaka i buntownik skazany w swojej epoce na banicję, Ross Murdock,
uważający siebie za niepokonanego twardziela, zahartowanego dodatkowo w czasie szkolenia
jednostek agentów czasu, musiał stawić czoło sile, której nie rozumiał, a której nienawidził i
bał się instynktownie.
Odetchnął teraz pełną piersią, wdychając wraz z wiatrem zapach morza i aromaty roślin,
obce, lecz przyjemne. Tak łatwo się odprężyć, poddać kojącym, delikatnym rytmom tej
planety, na której nie natrafili na żadną skazę, żadne niebezpieczeństwo czy niedogodność. A
przecież... byli tu kiedyś ci drudzy, bezwłose istoty w błękitnych kombinezonach, nazwane
przez niego Łysawcami". Co tu się wówczas wydarzyło...? Lub później?
Czarna głowa, brązowe ramiona i wiotkie ciało zmąciły leniwie szemrzące fale. Połyskująca
ogniście w słońcu maska zakrywała twarz. Dwie dłonie odsłoniły duże ciemne oczy,
zaokrąglony, choć mocno zarysowany podbródek i usta stworzone raczej do śmiechu niż do
dąsów. Karara Trenem z Alii, wywodząca się z rodu boskich naczelników Hawaiki, była
prześliczną dziewczyną.
Ross jednak patrzył na nią ze wzgardą i chłodem graniczącym z wrogością, kiedy wkładała
maskę do właściwej przegródki w skrzelopaku. Zatrzymała się na lekko rozstawionych
nogach pod skalną półką i figlarnie skrzywiła usta.
- Czemu nie zejdziesz? Woda jest cudowna! - zawołała zaczepnie.
- Idealna. Jak cała reszta - odpowiedział cierpko i z wyczuwalną irytacją. - Znowu zabrakło
szczęścia?
- Znowu - przyznała Karara. - Nawet jeśli istniała tu kiedyś cywilizacja, zaginęła tak dawno,
że nie znajdziemy po niej żadnych śladów. Dlaczego po prostu nie wybierzesz odpowiedniego
miejsca i nie wyślesz sondy na chybił trafił?
Ross zmarszczył brwi. Bał się, że straci cierpliwość i nie zapanuje nad językiem.
- Ponieważ został nam tylko jeden próbnik. Gdy go już raz ustawimy, nie damy rady łatwo
przetransportować go w inne miejsce, a więc musimy być pewni, że w ogóle warto zaglądać
w przeszłość.
Karara zaczęła wyżymać wodę z długich włosów.
- No cóż, mimo długich badań... ciągle nic. Następnym razem sam się pofatyguj. Tino-rau i
Taua nie są jakimiś dziwadłami. Lubią towarzystwo.
Wsunęła do ust dwa palce i zagwizdała. Z wody wyjrzały dwie bliźniacze głowy ze
spiczastymi nosami i pyszczkami o kącikach uniesionych jak w miłym uśmiechu
skierowanym do stojących na brzegu ludzi. Dwa delfiny - ssaki, których dalecy przodkowie
wybrali życie w wodzie - odgwizdały, tak wiernie naśladując sygnał dziewczyny, że
zabrzmiało to jak echo. Kilka lat temu inteligencja tego gatunku zadziwiła ludzi, prawdziwie
nimi wstrząsnęła. Eksperymenty, szkolenia i współdziałanie zrodziły więź pozwalającą
otoczonym zewsząd wodą przedstawicielom rodzaju ludzkiego uzyskać dodatkowe oczy,
uszy i umysły zdolne do wnikliwego obserwowania, dokonywania ocen i składania raportów
dotyczących środowiska, w którym istoty dwunożne czuły się skrępowane.
Jednocześnie przeprowadzano też inne doświadczenia. Niewygodne, opancerzone skafandry z
początków dwudziestego wieku pozwoliły człowiekowi rozpocząć penetrację nowego,
pełnego zagadek świata; potem kombinezon płetwonurka umożliwił mu w tym świecie
jeszcze większą swobodę ruchów. Teraz, wraz z pojawieniem się skrzelopaków, które
czerpały z wody potrzebny tlen, nawet lekkie butle odstawiano do lamusa historii. Wciąż
jednak pozostawały głębie, w które człowiek nie ważył się opuszczać, choć bardzo chciał
poznać ich sekrety. Tam właśnie wędrowały delfiny, istoty myślące, nie głupsze od ludzi,
choć trudno było się pogodzić z tym ostatnim faktem.
Zdenerwowanie Rossa, choć sam uznawał je za nieuzasadnione, nie miało związku z Tino-rau
czy Tauą. Uwielbiał te chwile, kiedy zakładał skrzelopak i nurkował w morzu u boku tej pary
srebrzysto-czarnych gwardzistów, którzy towarzyszyli mu w czasie badań. Jednak Karara...
Obecność Karary była zupełnie czymś innym.
Jednostki agentów zawsze tworzyli wyłącznie mężczyźni. W skład każdej z nich wchodzili
dwaj osobnicy o uzupełniających się zdolnościach i temperamentach. Razem przechodzili
ćwiczenia, dopóki nie stali się dwiema połówkami zwartej i wydajnej całości. Zanim został
znienacka powołany do udziału w Projekcie, Ross wiódł samotnicze życie, często na bakier z
prawem. Był niestrawnym kęsem dla cywilizacji nazbyt uporządkowanej i dopasowanej", by
mogła tolerować typy jego pokroju. W ramach projektu poznał jednak innych mu podobnych
- ludzi urodzonych niejako poza czasem, o zbyt indywidualnych upodobaniach i zanadto
bezwzględnych jak na wymagania epoki, lecz radzących sobie z łatwością na
niebezpiecznych ścieżkach, jakimi się poruszali agenci czasu.
Kiedy poszukiwanie porzuconych statków kosmitów zakończyło się sukcesem, kiedy
znaleziono, uruchomiono i zduplikowano pierwszy nietknięty okręt, przeszkolonym agentom
kazano podróżować do gwiazd zamiast dokonywać wypadów w przeszłość. Jeszcze niedawno
był Ross Murdock kryminalista. Potem byli Ross Murdock i Gordon Ashe agenci czasu.
Dzisiaj Ross Murdock i Gordon Ashe wykonywali misję nic mniej niebezpieczną niż
wszystkie poprzednie, jednak tym razem musieli polegać na Kararze i jej delfinach.
- Jutro. - Ross w dalszym ciągu miał zamęt w myślach. Drażniło go to niczym cierń wbity w
palec. - Jutro popływam.
- Świetnie! - Nawet jeśli Karara zauważyła jego wrogość, nie wydawała się nią przejmować.
Ponownie zagwizdała na delfiny, machnęła niedbale ręką na pożegnanie i ruszyła plażą w
kierunku głównego obozu. Ross wybrał mniej wygodną drogę nad krawędzią klifu.
Dlaczego nie mogli znaleźć w okolicy tego, czego szukali? Przecież na starej mapie mniej
więcej w tym miejscu postawiono gwiazdkę. Co oznaczała? Miasto? A może gwiezdny port?
Ashe zgłosił się ochotniczo na wyprawę na Hawaikę. Zażądał tego przydziału po zakończonej
katastrofą operacji na Topazie, gdzie grupę śmiałków - Apaczów wysłano zbyt wcześnie, by
mogli poradzić sobie z potajemnie wybudowaną osadą Czerwonych. Ross nadal wspominał z
bólem tamte miesiące, kiedy tylko major Kelgarries i w pewnym stopniu on sam zdołali
zatrzymać Gordona Ashe'a w Projekcie. Fiasko wyprawy na Topaza stało się oczywiste, kiedy
nie powrócił statek kolonizacyjny. Ashe'a gnębiły wyrzuty sumienia, sam bowiem rekrutował
i częściowo wyszkolił zaginioną jednostkę.
Wśród tych, którzy wyruszyli pomimo jego stanowczych protestów, był Travis Fox,
towarzysz Ashe'a i Rossa w pierwszej podróży przez galaktykę wysłużonym, porzuconym
przez swoich budowniczych okrętem. Czy Travis Fox, archeolog z plemienia Apaczów, dotarł
kiedykolwiek na Topaza? A może będzie po wieczne czasy wędrował wraz z całą grupą
między światami? Czy też wylądowali na planecie, gdzie jakaś wroga forma tubylczego życia
lub Czerwoni zgotowali im odpowiednie przyjęcie? Nieznajomość ich losu bezustannie
dręczyła Ashe'a.
Nalegał więc, by pozwolono mu wyruszyć wraz z drugą osiedleńczą grupą ochotników o
hawajskim i samoańskim pochodzeniu, by przeprowadzić jeszcze bardziej ekscytujące i
niebezpieczne badania. Podobnie jak wysłannicy Projektu wnikali niegdyś w przeszłość
Ziemi, tak teraz Ashe i Ross mieli podjąć próbę odkrycia, zbierając możliwie najwięcej
wiadomości o prekursorach współczesnych wypraw międzygwiezdnych, co kryje przeszłość
Hawaiki i jak ten świat wyglądał za dni chwały galaktycznego imperium. Tajemnica, z którą
się spotkali po wylądowaniu, wzmogła jeszcze potrzebę odkrywania.
Gdyby los się do nich uśmiechnął, ich próbnik mógł otworzyć bramę w czasie. Konstrukcja
została bardzo unowocześniona w porównaniu z tymi przejściowymi instalacjami, które
budowano dawniej. Wiedza techniczna odnotowała znaczny postęp, gdy ziemskim
inżynierom i naukowcom udostępniono zapisy gwiezdnej cywilizacji. Dokonano mnóstwa
poprawek i uproszczeń, wdrażając w życie nową hybrydową technologię, wysnutą z wiedzy i
doświadczeń dwóch kultur odległych od siebie w czasie o tysiące lat.
Kiedy i jeśli on lub Ashe - czy też Karara wraz z jej delfinami - odkryją odpowiedni teren,
obaj agenci będą mogli zainstalować swój sprzęt. Zarówno Ross, jak i Ashe zostali do tego
właściwie przygotowani. Potrzebowali choćby jednego małego odkrycia, kamienia
węgielnego, na którym szybko wznieśliby całe mury. Należało jednak odnaleźć jakiś relikt
przeszłości, bodaj najdrobniejszy ślad starożytnych ruin, na które można byłoby nakierować
sondę. Tymczasem od chwili wylądowania płynęły dnie, płynęły tygodnie i nadal nie
natrafiono na żadne znalezisko.
Ross przemierzył skalny grzbiet, wznoszący się niby koguci grzebień wzdłuż kręgosłupa
wyspy. U podnóża tego wzniesienia założono wioskę. Polinezyjscy osadnicy umieli stosować
miejscowe materiały przy budowie charakterystycznych dla ich plemienia domostw i
narzędzi. Ta umiejętność czerpania z miejscowych dóbr była ogromnie istotna, bowiem
ładownie statku mieściły tylko ograniczoną ilość zaopatrzenia. Kiedy już statek wystartuje w
powrotną drogę, przez kilka lat będą zdani na własne siły. Srebrna kula stała na skalnej półce.
Pilot i załoga zwlekali z odlotem w oczekiwaniu na wyniki poszukiwań Ashe'a. Za cztery dni
będą musieli wyruszyć do domu, nawet jeśli agenci nie złożą raportu o pomyślnym rezultacie
swoich starań.
Ashe doznawał bolesnego uczucia rozczarowania. Podobnie jak przed sześcioma miesiącami,
po całej sprawie z Topazem, dręczyły go wyrzuty sumienia i bezsilna wściekłość. Im dłużej
Ross rozmyślał nad sugestią Karary, tym bardziej wydawała mu się racjonalna. Jeśli będzie
polować większa liczba nurków, zwiększy się nieznacznie szansa na odnalezienie istotnej
wskazówki. Do tej pory delfiny nie zawiadomiły o odkryciu żadnej niebezpiecznej formy
podmorskiego życia czy zagrożeń innych niż te, z którymi nurek zawsze ma do czynienia w
głębinie.
Nie brakowało skrzelopaków, a wszyscy osadnicy umieli dobrze pływać. Zorganizowane
łowy powinny pomóc Polinezyjczykom otrząsnąć się z dotychczasowego marazmu i nawyku
odkładania wszelkich spraw na potem. Jak długo mieli do wykonania konkretne zadania:
rozładowanie statku, założenie osady, prace związane z rozbudową bazy - okazywali
entuzjazm i zaangażowanie. Dopiero w ciągu ostatnich dwóch tygodni niezauważalnie ogar-
nęło ich rozleniwienie, stanowiące poniekąd wynik tutejszej atmosfery. Zaczęli znajdować
przyjemność w powolniejszym trybie życia. Ross przypomniał sobie, jak zeszłego wieczoru
Ashe porównał Hawaikę do legendarnej ziemskiej wyspy, gdzie jej mieszkańcy wiedli żywot
w półśnie, spożywając nasiona miejscowej rośliny. Hawaika w szybkim tempie przeistaczała
się dla przybyszów z Ziemi w krainę lotosów.
- Najpierw tędy, potem na zachód... - W pomieszczeniu o ścianach z palmowych mat Ashe
pochylał się nad stołem zrobionym ze skrzyni. Gdy wszedł Ross, nie podniósł wzroku. Karara
zwiesiła mokrą jeszcze głowę tak nisko, że czarne błyszczące loki, teraz przylegające do
czaszki, niemal dotykały kasztanowych, krótko przystrzyżonych włosów mężczyzny.
Studiowali razem mapę, jakby mieli przed sobą nie znaczki na papierze, ale prawdziwe
zatoczki i laguny.
- Jesteś pewien, Gordon, że warto po tylu latach porównywać okolicę z taśmą? - Dziewczyna
odgarnęła palcami opadające na oczy włosy.
A she wzruszył ramionami. Wokół ust zarysowały mu się zmarszczki, których nie było tam
jeszcze przed sześcioma miesiącami. Poruszał się dziwnie nerwowo, nie z tak płynnym
wdziękiem jak kiedyś. Wtedy żadna odległość do przebycia w trakcie podróży w czasie nie
wywierała na nim najmniejszego wrażenia, a jego pewność siebie dodawała otuchy
nowicjuszowi, jakim był Ross.
- Ogólne zarysy tych dwóch wysp przypominają mi przylądki pokazane tutaj... - Przysunął
kolejną mapę, sporządzoną na przezroczystej folii, i nałożył ją na poprzednią. Krawędzie
przylądków znacznie większego lądu pokryły się idealnie z obecnymi wyspami. Po niegdyś
rozległej ziemi, później popękanej i podzielonej, pozostały atole i zatoczki, te, które badali po
przylocie na planetę.
- Od jak dawn a?... - zastanawiała się Karara na głos. - I dlaczego?
Ashe potrząsnął ramionami.
- Dziesięć tysięcy lat, pięć, dwa. - Pokiwał głową. - Nikt nie ma pojęcia. To oczywiste, że
wydarzył się tu kiedyś kataklizm na skalę światową, skoro linia brzegowa uległa całkowitej
zmianie. Może trzeba poczekać, aż statek w drodze powrotnej przywiezie nam śmigłowiec
lub hydroplan, żebyśmy mogli rozszerzyć zakres badań. - Przesunął rękę poza granice mapy,
mając na myśli całą resztę Hawaiki.
- No to poczekamy z rok albo dwa - wtrącił Ross. - Nie wiadomo też, czy Rada uzna naszą
prośbę za wystarczająco uzasadnioną. - Powiedział to bez namysłu, z czystej przekory;
zawsze w obecności Karary świerzbił go język. Usta Ashe'a drgnęły i Ross zdał sobie sprawę
z własnej pomyłki. Gordon potrzebował wsparcia, a nie recytacji listy przyczyn mogących
ściągnąć klęskę na ich misję.
- Tylko popatrz! - Ross podszedł do stołu i machnął ręką obok Karary, wskazując palcem na
mapę. - Wiemy przecież, że to, czego szukamy, łatwo jest przeoczyć, nawet jeśli będą nam
pomagać delfiny. To za duży obszar. Nie ulega wątpliwości, że cokolwiek kryje się pod
wodą, zostało całkowicie obrośnięte wodorostami. A gdybyśmy tak w dziesięciu rozeszli się
wachlarzem... gdzieś stąd i szli, dajmy na to, tutaj, w stronę lądu, filmując co ciekawsze miej-
sca? W razie potrzeby można by przeczesać cal po calu cały sektor. Mamy przecież mnóstwo
czasu i męskich rąk do wykorzystania.
Karara zaśmiała się cicho.
- Męskich, zawsze męskich, co, Ross? A co z żeńskimi rękami? A kto wie, czy my nie mamy
lepszego wzroku? Ale ogólnie to niezły pomysł, Gordon. Niech no pomyślę... - Zaczęła
wyliczać na palcach. - PaKeeKee, Vaeoha, Hori, Liliha, Taema, Ui, Ho-no'ura... Ci są najlepsi
w wodzie. Potem ja, ty, Gordon, Ross. A więc znalazłoby się dziesięciu z bystrymi oczyma.
Nie licząc Tino-rau i Tauy. Zabierzmy prowiant i rozbijmy obóz na tej wyspie, która
przypomina palec zakrzywiony w przyzywającym geście. Jakoś mi się wydaje, że ten
przyzywający palec zapowiada nam, że w końcu szczęście. A więc jak, robimy plan?
Ashe wyraźnie się rozluźnił, a Ross odzyskał spokój ducha. Tego właśnie Gordon
potrzebował - nie ślęczenia nad mapami i raportami, wiecznego analizowania marnych
tropów. Ashe zwykł działać w terenie. Praca przy zakładaniu bazy była dla niego wy-
czerpującym kieratem.
Po odejściu Karary Ross opadł na łóżko przy ścianie.
- Co tu się wydarzyło? Masz jakiś pomysł? - zapytał. Częściowo powodowała nim
rzeczywista chęć wyświetlenia tajemnicy, nad którą tak często debatowali, odkąd wylądowali
na Hawaice, zupełnie zmienionej w porównaniu z mapami, jakimi się posługiwali; częściowo
zaś pragnął zająć myśli Ashe'a czymś innym niż bieżące zmartwienia. - Wojna atomowa?
- Całkiem możliwe. Są przecież ślady dawnego napromieniowania. Tylko ciągle mi się zdaje,
że rozwój tych obcych nie zatrzymał się na atomie. Załóżmy, po prostu załóżmy, że potrafili
wpływać na pogodę, że naruszyli delikatną równowagę powłoki ziemi... Nic nam nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin