Kuczyński Maciej - Atlantyda wyspa ognia.doc

(609 KB) Pobierz

 

Maciej Kuczyński

 

 

Atlantyda

wyspa ognia

 

 

SCAN-dal

Od Autora

 

We wszystkich niemal językach świata istnieje ogromna literatura dotycząca legendarnej wyspy Atlantydy - setki nowel, powieści, poematów, jak też rozpraw usiłujących naświetlić problem z naukowego punktu widzenia. Sam temat, choć stworzony piórem wielkiego Platona, opiera się, mówiąc szczerze, na dość niepewnych podstawach.

W swoim dziele „Timaios" zawarł Platon spory ustęp opisujący po raz pierwszy w dziejach Atlantydę. Możemy tam przeczytać:

Egipscy kapłani powiedzieli Solonowi: »...Morze miało wyspę przed wejściem, które wy nazywacie Słupami Heraklesa... Na tej wyspie, na Atlantydzie, powstało wielkie i podziwu godne mocarstwo... Ale przyszły straszne trzęsienia ziemi, potopy, i nadszedł jeden dzień i jedna noc okropna, a wyspa Atlantyda zanurzyła się pod powierzchnią morza i zniknęła«".

Istotnie, dzisiaj przed „Słupami Heraklesa", czyli przed Cieśniną Gibraltarską, nie ma żadnej wyspy. I jedynym sposobem, który pozwoliłby stwierdzić, czy istniała ona tutaj kiedykolwiek, byłoby dokładne badanie dna morskiego.

Literatura na temat Atlantydy opiera się na mocno utrwalonej tradycji - niemal zawsze autorzy przedstawiają legendarną wyspę jako kraj wysoko cywilizowany, wyrastający pod każdym względem ponad poziom ówczesnej reszty świata.

Nasza opowieść nie odstępuje od tego utartego wzoru, ale, co trzeba powiedzieć na wstępie, jej bohaterem nie jest bynajmniej Atlantyda, lecz człowiek, który przybył na tę wyspę w celach wywiadowczych.

Na koniec chciałbym wyrazić prawdziwą wdzięczność pani Izabelli Korsak, której, jako autorce pomysłu, książka ta zawdzięcza w ogromnej mierze swe powstanie.

1

 

Księżyc nie pokazał się tej nocy. Ponad Afryką zawisło ciemne niebo i tylko gwiazdy jarzyły się mocniej nad dżunglą, nad uciszonym stepem i chłodnymi piaskami. Jeziora odbłyskiwały sennie Krzyżowi Południa, Centaurowi, a na zachodnim wybrzeżu wąska linijka spienionego przyboju zaledwie jaśniała w mroku. Atlantyk oddychał leniwie niewidzialną falą, pachniał wodorostami i solą, marszczył się w ciemnościach pod dotknięciem wiatru.

Lekkie powiewy niosły w stronę morza liście opadłe z drzew dżungli i płatki kwiatów. Sadzały je na wodzie i popychały dalej jak żagielki, każąc im płynąć z falą ku czarnemu horyzontowi w stronę, gdzie za obszarami wód, pośród ciepłych prądów, kryła się milcząca wyspa.

Jak smoliste cienie wynurzały się niskie brzegi z nocnego morza, nie rozjaśniał ich żaden płomyk, nie ożywiał żaden okrzyk nocnego zwierzęcia.

Puste były też wody wokół wyspy, oprócz miejsca, gdzie nieruchomy jak senna ryba kołysał się cień statku.

*

Miękka fala nadpływając z ciemności sunęła z szelestem wzdłuż belek kadłuba, pryskała ciepłą pianą i z cichnącym sykiem rozlewała się wokół rufy. Awaru leżał na skraju pokładu, nagim ciałem przywarł do desek, rękę zwiesił za burtę i wyczekiwał chwili, gdy falująca woda muśnie koniuszki palców.

-  Czy mam już płynąć? - spytał szeptem. Uniósł głowę z desek pokładu i wpatrzył się w czarną sylwetkę skulonego Kamau.

-  Czekaj - odparł szeptem starzec. - Jeszcze nie czas, niechaj

upłynie połowa nocy i niech wzmocni się wiatr, który zmarszczy falę.

-  Kamau! - rozległ się stłumiony okrzyk któregoś z wioślarzy, plusnęło poruszone wiosło.

Starzec milczał i tkwił nieporuszenie. Pokład chylił się łagodnie z burty na burtę, z cicha szeleściła woda.

-  Kamau! - zabrzmiał znowu gruby szept. - Odezwij się, powiedz, na co czekamy. Oni nas widzą...

Statek zadrgał i szczęknęły drzewce wioseł, wzdłuż burt podniósł się szept niespokojnych głosów.

-  Cicho bądźcie! - rzucił półgłosem starzec. - Cicho bądź, Nieri, jak mogą nas widzieć w ciemności?

-  Mogą wszystko - odparł Nieri. - Czuję to. Jesteśmy już za blisko. Oddalmy się, zanim nas schwytają, i nie pozwólmy, by Awaru tam płynął, nie zobaczymy go więcej.

Awaru uniósł się i klęknął na pokładzie.

-  Przestań! - zawołał cicho. - Bo naprawdę usłyszą twoje lamenty. Kamau - zwrócił się do starca - nie będę już dłużej czekał, pozwól mi płynąć.

Wyciągnął w ciemności mokrą dłoń i dotknął nią ramienia starca. Woda skwierczała za burtą, wioślarze umilkli.

-  Płyń - szepnął Kamau, podniósł twarz ku niebu. - Płyń prosto na te dwie jasne gwiazdy, zaprowadzą cię do lądu. Nadchodzi wiatr i woda stanie się szorstka i ciemna - pochylił głowę nadsłuchując, podniósł otwartą dłoń. - Idzie - szepnął. - Już jest tutaj...

Podmuch nadszedł z głębi ciemności i począł przepływać z poszumem wzdłuż desek pokładu, między drzewcami wioseł, pośród rozkołysanych sznurów zwisających z masztu. Morze zaszeptało, zmarszczyło się i, jakby przebudzone z uśpienia, zaczęło połyskiwać zielonkawą poświatą.

-  Za późno! - powiedział Nieri głośno, gdyż wiatr nie pozwalał już dosłyszeć szeptu. - Patrzcie na wiosła...

Drgająca, ożywiona woda, dotąd ciemna jak otchłań, rozpaliła się matowym lśnieniem. Na jego tle ukośnie od burt biegnące wiosła odcięły się ciemnymi pręgami, tam zaś gdzie wąskie pióra nurzały się w toni, powstały rozkołysane krążki zielonego światła.

Statek, dotąd skryty w mroku, teraz stał się widoczny na świetlistej tafli.

-  Teraz - rzekł Kamau - będziesz widoczny z daleka. Nie możesz

płynąć...

Awaru wysunął ramię z uścisku suchych palców Kamau, ukląkł na skraju pokładu, oburącz chwycił krawędź burty i opuścił się ku wodzie.

-  Czy masz nóż? - spytał starzec.

-  Mam - odparł. Na biodrach czuł ucisk postronka, za który wsunięte było długie ostrze.

-  Pamiętaj, że każdej nocy będzie na ciebie czekał jeden z okrętów. Wystarczy, abyś popłynął w stronę wschodzącego księżyca.

-  Pamiętam.

-  Co mam powiedzieć królowi, twemu ojcu?

-  Że wrócę - odparł Awaru i ręce wyprostował nad głową. Poczuł, jak dłonie ześlizgują się po gładkim drewnie kadłuba, jak

woda obejmuje ciało, zalewa twarz. W głębokim zanurzeniu przewrócił się na brzuch i zaczął płynąć.

Gdy woda wyniosła go na powierzchnię, odetchnął głęboko i otworzył oczy. Nad sobą miał ogromne, czarne niebo pełne gwiazd, wśród których świeciły jego dwie jasne przewodniczki. Nie było już ani śladu statku, roztopił się w nocy.

Przechylając ciało z jednego boku na drugi, Awaru zagarniał wodę ramionami. Płynąc zanurzał twarz i zaglądał w głąb morza. W przejrzystym wnętrzu oceanu unosił się opar zielonkawego światła. Chmury świecących żyjątek jak rozdmuchiwany żar świeciły słabiej to znów silniej, pozwalały się unosić prądom, skupiać i rozpraszać na przemian.

Kiedy Awaru przecinał żywy obłok, wokół ciała rozbłyskiwały zielone iskry. Gdy przenosił rękę nad głowę i z rozmachem uderzał o falę, spod dłoni tryskał pióropusz zielonego ognia.

Pod nim, w szklistym przestworzu, unosiły się ryby. Poznawał je po wybuchach światła i rozjarzonych smugach, którymi znaczyły swe szlaki. Potężne olbrzymy przesuwały się zmieniając kierunek szerokimi łukami. Morski drobiazg pływał stadami, dokonując gwałtownych zwrotów i ciągłych zmian szyku. Nagle zobaczył

rekina. Ryba wyszła z głębiny i ukosem przecinała tor, jakim płynął Awaru. Była tak wielka, że jej cielsko rysowało się ogromnym cieniem na tle obłoku świecących żyjątek. Płynęła pewnie i bez zatrzymań, prosto jak strzała, a sprzed jej ostrego nosa śmigały spłoszonym błyskiem małe rybki.

Usłyszała mnie - pomyślał Awaru i serce przestało mu bić w piersiach. - Usłyszała, ale nie wie jeszcze dokładnie, gdzie jestem".

Leżał na wodzie bez drgnienia i dławił się zatrzymanym w płucach oddechem. Ryba przesunęła się jak duch i wsiąkła bez śladu w ciemność.

Z obolałych płuc wyrwało mu się długo wstrzymywane powietrze. Zwrócił ku niebu mokrą twarz i oddychał głęboko, a kiedy uspokoił już bicie serca i tętno w skroniach, usłyszał pomruk przyboju. Rzucił się w jego stronę i potężnymi zamachami ramion sunął po wierzchu fali.

"Może odeszła" - myślał i mocniej zagarniał dłońmi wodę, która teraz stała się jakby twarda i nieustępliwa. Oddech miał urywany i krótki, ostre ukłucia przeszywały płuca, a mózg pełen był strzępów rozpaczliwych myśli.

Nie miał już siły płynąć. Ręce znieruchomiały, nogi stały się ciężkie i bezwładne. Rekin był blisko. Podobny do czarnego grotu otoczonego zielonym iskrzeniem, szył toń spiralą, zacieśniając każde następne koło i wznosząc się ku powierzchni morza.

Awaru wynurzył twarz, aby zaczerpnąć powietrza. Wydawało mu się, że strumyki wody spływające po czole to grube krople potu. Nie było ucieczki z magicznego kręgu wielkiej ryby. Ruchy wody zmieniły się. Fala, dotąd łagodna i powolna, stała się krótsza, straciła swój miarowy bieg. Jakiś niepokój ogarnął morze. Zaczęły nim poruszać niespodziewane prądy, zewsząd rozbrzmiewały donośne pluski.

Brzeg był blisko i dawał nową nadzieję. Awaru z wolna obrócił się na brzuch i począł szykować do skoku. Oddychał głęboko, rozluźnił mięśnie, ale zamiast ruszyć naprzód całą siłą ramion, opadł znowu bezwładnie. Ląd przed nim nie był lądem ocalenia. Była to nieznana, groźna wyspa, pełna tajemnic i zasadzek, bezlitosna dla

wrogów przybywających z morza. Chłód ścisnął serce Awaru. Zamiast w stronę wyspy, lepiej było odpłynąć ku pełnemu oceanowi, położyć się pod gwiazdami i, nie myśląc już więcej, oczekiwać w spokoju na przybycie wielkiej ryby.

W głębokim przechyle zanurzył twarz i wówczas zobaczył ją znowu. Tuż pod powierzchnią fali, prując grzbietową płetwą powietrze, sunęło z błyskawiczną szybkością świetliste wrzeciono.

Potężnym rzutem ciała Awaru wbił się w falę i zanurkował. Straszliwe uderzenie przeszło nad nim jak podmorski huragan, zakręcił nim wir i na pół ogłuszonego wyrzucił na powierzchnię.

Po chybionym ataku ryba zatoczyła koło i odszukawszy zdobycz, rzuciła się ku niej z nieubłaganą siłą. Szła teraz po samej powierzchni, z połową grzbietu wystającą ponad wodę, pośród wieńca piany i eksplodujących światełek. Nadeszła z ukosa i nie zmniejszając szybkości przewaliła się na bok, aby zadać cios uzębioną paszczą.

Teraz!" - powiedział sobie Awaru, ale nim zdołał zanurkować, otrzymał ogłuszające uderzenie w głowę i w kark. Krzyknął i ze straszliwym wstrząsem zatrzymał się w miejscu.

Ma mnie!" - błysnęła mu myśl, ale w następnej chwili zrozumiał, że to nie ryba. Wydymająca się fala przyciskała go i tłoczyła do twardej skały. Chwycił dłonią jakiś ostry występ i krztusząc się wodą, próbował wyjść na suchy ląd. Wydało mu się, że w następnym mgnieniu oka musi nastąpić atak rekina. Sięgnął ręką do pasa, ale noża nie było od dawna za plecioną przepaską. Ryba nie zjawiła się już.

Ostatkiem sił Awaru wypełzł na postrzępioną skałę i upadł

bezwładnie.

2

 

Minęła dawno północ, gwiazdy obiegły pół nieba, gdy Awaru poruszył się i usiadł. Roztarł ramię, dotknął głowy w miejscu zranionym przez uderzenie o skałę i syknąwszy z bólu, spróbował wstać. Zwrócony twarzą ku wyspie, wyprostował ciało. Nie widział nic. Żaden kształt nie rysował się w mroku, niebo i ziemia tworzyły

nieprzejrzystą zasłonę. Uczynił kilka ostrożnych kroków badając grunt przed sobą.

Muszę - pomyślał - oddalić się jak najszybciej od wybrzeża, nim zaświta i zanim będzie można dostrzec moje ślady".

Posuwał się po omacku, na czworakach, wyszukując dłońmi drogę wśród kamienistych nierówności. Co pewien czas, tłumiąc oddech, wsłuchiwał się w noc. Odgłosy morza, bulgot fali, syk piany brzmiały jak ledwo dosłyszalny szept. Cichy był także ląd, ku któremu zmierzał Awaru.

Byle nie trafić na piasek - myślał - na skałach nie zostawię żadnych śladów, a wyżej powinny zacząć się zarośla".

Skalna pochyłość prowadziła wzwyż, potem przegięła się i przeszła w płaszczyznę poziomą. Podłoże było tu gładsze, a szorstkie płyty wciąż pozbawione roślinności.

W mroku, wprost przed nim, rozległ się wyraźny, suchy i twardy dźwięk, odgłos stuknięcia kamienia o kamień.

Awaru zamarł. Z największą powolnością przygiął się ku ziemi i, tłumiąc oddech, położył się. Do szeroko otwartych ust napływała mu ślina, nie śmiał jej przełknąć, przyciskał pierś do ziemi, aby stłumić bicie serca.

Czekał długo. Tajemniczy dźwięk nie powtórzył się, w powietrzu rozbrzmiewały tylko zwykłe szepty nocy, daleki szmer morza, ledwo uchwytny poszum wiatru gdzieś w górze.

Wtem w ciemnościach coś się poruszyło. Włosy na głowie Awaru poczęły się jeżyć i skóra cierpnąć na plecach. Człowiek czy zwierzę? Może drapieżnik zaczajony do skoku, a może strażnicy wybrzeża osaczający go kołem, aby przeszyć nagle gradem pocisków? Zostać na miejscu, iść naprzód czy wycofać się w stronę morza?

Na koniec zobaczył. Ponad linią, którą rozpoznał jako granicę ziemi i nieba, rysował się nieokreślony cień.

Czekać" - powiedział sobie i spojrzał na gwiazdy, aby przekonać się, czy ich blasku nie przyćmią lada chwila promienie świtu. Świtu, który nie mógł przynieść ze sobą nic dobrego.

Usłyszał cichy i miękki szmer. Na stopie, a zaraz potem na łydce, uczuł delikatne muśnięcie, słabsze, niż gdyby spadający liść dotknął skóry. Przez chwilę nic się nie działo, tylko zgęstniały krople potu na

czole Awaru. Nagle o jego bok oparła się miękka, chłodna łapka. Strącił ją gwałtownym ruchem i przez mgnienie oka uczuł na dłoni drobne ciałko obleczone puszystym futerkiem. Odtrącone, upadło gdzieś bezszelestnie. W tej samej chwili poruszył się niewyraźny cień majaczący ponad linią horyzontu. Przesunął się nieco w bok i jakby zbliżył. Wciąż jeszcze był to kształt nierozpoznawalny.

Leżący bez tchu Awaru wiedział, że wystarczyłoby teraz podpełznąć o długość kilku dłoni, aby przebić wzrokiem czarną mgłę i poznać tajemnicę, ale nie drgnął nawet. Czuł chłód w całym ciele i bezwład ogarniający ręce i nogi.

Miękkie łapki muskały jego stopy, kolana, boki, ramiona. Nie było to już jedno tylko zwierzątko, ale cała ich gromada. Coraz śmielsze, opierały się o Awaru i przeskakiwały przez jego wyciągnięte nogi. Czuł już nie tylko muśnięcia, ale nieustający ciepły dotyk wielu drobnych ciał, które otaczały go ze wszystkich stron, próbowały wciskać się pod leżącego, a wreszcie zaczęły przebiegać mu po plecach i wzdłuż nóg. Lekkie stąpania były coraz bliższe głowy, aż wreszcie któreś ze zwierzątek dotarło do karku i węsząc zbliżyło nos do ucha Awaru.

Nie poruszył się i wtedy. Ogarnął go zupełny bezwład, oddychał, z trudem wciągając powietrze przez ściśniętą krtań. Zdawało mu się, że dotykają go tysiące małych dłoni, że kłębi się ponad nim nieprzebrane rojowisko milczących i nieuchwytnych potworków, tworząc gigantyczny kopiec żywego futra, który przygniata go do skały, pozbawia oddechu, dławi i obezwładnia.

Nagle zrozumiał, że znowu jest sam. Mieszkańcy nocy zniknęli bez śladu. Tam gdzie jeszcze przed chwilą tkwiła ciemna sylwetka, teraz nie było nic zupełnie. Horyzont zarysował się wyraźnie, podświetlony pierwszymi promieniami brzasku. Awaru opadł na plecy. Długo leżał bez żadnej myśli, patrząc prosto w niebo, które zszarzało, na gwiazdy coraz bledsze i wtapiające się w popielate tło przedświtu. Z wolna uspokajał mu się oddech, ustało drżenie szczęk.

Lada chwila mogło nastąpić spotkanie z ludźmi. Po raz nie wiadomo który spróbował to sobie wyobrazić, ale bezskutecznie. Głowę miał obolałą, a pamięć podsuwała tylko dobrze mu znane

obrazy. Ujrzał port na zachodnim wybrzeżu wyspy, jedyne miejsce, do którego wyspiarze pozwalali przybijać obcym statkom. Był tam wielokrotnie podczas przygotowań do potajemnego lądowania. Zawsze tu łopotało kilka żagli przyniesionych wiatrem z niewiadomych stron świata, zawsze rozlegał się plusk wioseł i różnojęzyczny śpiew wioślarzy.

Zatokę od lądu dzielił kamienny mur, poprzez który nikomu nie udawało się zajrzeć w głąb wyspy. Zza muru ukazywali się wyspiarze i zstępowali po kamiennych stopniach na brzeg, aby prowadzić handel wymienny.

Awaru nie widział nigdy, aby ktokolwiek z przybyszów, marynarzy, kupców, wioślarzy czy żołnierzy, próbował wspiąć się po owych schodach na szczyt muru i przynajmniej wzrok zapuścić dalej. Nikt nie odważał się na to, chociaż straży nie było ani śladu. W porcie wiedziano dobrze, iż taka próba musiałaby się skończyć zniknięciem ciekawego raz na zawsze. Wspominano imiona tych, którzy niegdyś podobno próbowali. Mówiono o całej załodze statku, która wdarła się na mur uzbrojona po zęby i w mgnieniu oka rozwiała się w powietrzu. Jak twierdzili jedni - bez śladu, jak inni zaś - zamieniona w czarny dym, który odpłynął z morskim wiatrem.

Wyspiarze przynosili ze sobą do wymiany liczne bezcenne przedmioty, a wśród nich najwspanialsze przezroczyste paciorki i bransolety o różnych barwach, a także płaskie tafelki, w których można było ujrzeć swoją twarz lepiej niż w tafli nieruchomego jeziora. W zamian przyjmowali rzeczy bez wartości: biały, miałki piasek z nadmorskich plaż, którego widać nie mieli na wyspie, czy kryształy, jakich pełno w górach, w czerwonej, tłustej ziemi.

Każdego dnia, kiedy przybywał statek, wieczorem u stóp muru bieliły się kopce piasku i lśniły złożone w stos kryształy, gdy zaś minęła noc, pod murem nic już nie było. Nikt nie wiedział, jak i kiedy zabierali wyspiarze to, co dziesiątki ludzi wyniosły na brzeg w koszach z liści palmowych i w workach plecionych z traw.

Awaru pamiętał twarze i postacie wyspiarzy. Nie różnili się prawie od ludzi z jego własnego kraju. Byli może tylko nieco bardziej smukli, wydawali się zręczniejsi, a także ich skóra, choć ciemna, była jednak o ton jaśniejsza. Co dnia wielu z nich

wychodziło spoza muru i, mieszając się z tłumem przybyszów z różnych stron, prowadziło długie rozmowy. Wypytywali ludzi o ich życie za morzem, o rośliny i zwierzęta, chętnie słuchali opowieści o niebezpieczeństwach żeglugi i przygodach każdego, kto tylko zechciał mówić. Chętnie zadawali pytania, za to każde pytanie o ich własną wyspę zostawiali bez odpowiedzi. Oddalali się z łagodnym uśmiechem, jakby to wszystko, co usłyszeli, było im dobrze znane i jakby niebezpieczeństwa morza i ziemi nigdy nie mogły naruszyć ich potęgi.

Ludzie otaczający ich rozstępowali się pospiesznie, wiedziano bowiem, iż łagodni i pozornie bezbronni, umieli strzec swych tajemnic w sposób bezwzględny i zawsze zwycięsko.

Nad głową Awaru niebo stało się popielate, zaczynał się dzień. Na wschodzie do mdłej szarości wmieszał się nikły różowy odcień niczym słaby blask rozpalonego za morzem ogniska.

3

 

Płynął czas, a dzień wciąż nie nadchodził. Awaru posuwał się krok za krokiem ku środkowi wyspy, niezmiennie mając pod stopami gładkie, twarde płyty, na których nie zdołało zakiełkować najdrobniejsze źdźbło. Na wschodzie, gdzie raz już tego ranka zajaśniał skrawek różowego nieba, horyzont znowu zszarzał i pociemniał tak niezwykłą barwą, że Awaru pojął, iż przyczyną tego musi być coś zupełnie innego niż gęstniejące chmury.

Opuścił wzrok i spojrzał na swoje ręce. Widział zmarszczenia skóry, wszystkie palce, paznokcie. Był więc dzień...

Ale poza wyciągniętymi dłońmi Awaru zawisał delikatny welon szarej mgły. W powietrzu przesuwała się gęsta zawiesina. Skalne płyty były widoczne nie dalej niż na odległość dwóch długości ciała. Poznał, że nie jest to zwykła mgła, jaka wstaje z mokrego stepu lub ciągnie się pasmami po rzecznych mieliznach. To coś, co go spowiło od stóp do głów suchym, wyczuwalnym objęciem, było wyłączną własnością tej wyspy. Począł więc oddychać zapachem mgły, wyczuwać jej smak na wargach i jej dotyk na skórze, aby na zawsze

zapamiętać i móc potem, kiedy już wróci do swego kraju, podyktować opis, wraz z tysiącem innych spostrzeżeń, królewskiemu pisarzowi.

Jest sucha, bo na skórze nie zostaje po niej nawet ślad wilgoci. Wydaje się, że jest obłokiem ciemnego kurzu roztartego jak najcieńsza mąka. Jej zapach nie jest wonią mgły ani też dymu -jest uczuciem, że poprzez nos do płuc wsypuje się gładka, sypka substancja.

Posuwał się wśród mgły długim i lekkim, a zarazem pełnym ostrożnego napięcia krokiem i, choć nie widział przed sobą dalej, niż sięgnąć można ręką, był pewien, że idzie w kierunku najwłaściwszym ze wszystkich możliwych. Przelotnym spojrzeniem musnął ziemię i w tejże chwili stanął jak wryty. Znalazł się na czymś, co było najbardziej podobne do ostrego grzbietu w górach, otoczonego z dwóch stron przepaściami. Ale niezmiennie proste krawędzie mówiły, że jest to dzieło rąk ludzkich, a nie twór przyrody.

Postanowił usunąć się jak najprędzej z wąskiego przesmyku. Ziemia, choć niewidoczna, nie mogła być daleko. Położył się na brzuchu i zwiesił nogi poza brzeg płyty. Zawisł w powietrzu, utrzymując ciężar ciała na samych palcach. Wyprężył się i wyciągnął jak struna, ale stopy nie dotknęły ziemi. W dole kłębiła się mgła. Stopy kołysały się w pustce, poczuł zmęczenie naprężonych palców. Pospiesznie wciągnął się na płytę. Była tylko jedna droga, naprzód.

Powietrzny chodnik zwężał się nieustannie i był już niewiele szerszy od pnia obalonego wiatrem drzewa. Płynące wciąż przed oczami smugi mgły sprawiały, że Awaru mimo woli schodził z linii prostej i raz po raz dostrzegał, że stąpa po samej krawędzi.

Wtem pewna i niewzruszona skała drgnęła pod ciężarem stóp i obsunęła się nieco. Znieruchomiała, jakby zawahawszy się, i ze złowieszczym szurgotem poczęła pochylać się niezmiernie powolnym, ale stałym już i nieubłagalnym ruchem.

Koniec!" - zrozumiał Awaru. Padł na kolana, aby uczepić się za wszelką cenę najdrobniejszej choćby nierówności, bronić się do ostatka przed strąceniem. Ale na chylącym się głazie zagięte kurczowo palce wytrwały zaledwie chwilę, a potem zaczęły się

obsuwać, aż zbielałe z wysiłku zeskoczyły z krawędzi i Awaru runął w dół.

Przemknął wśród mgły rozmazanej w brudne pasma i zanim rosnący pęd zdołał zaświstać mu koło uszu, zatrzymał się z uczuciem, że to mgła zacieśniła się wokół ciała tak bardzo, iż powstrzymała pęd. Czekał teraz runięcia z góry głazu, który przygniecie go i zmiażdży. Chciał odskoczyć, ale szarpnął się tylko bezsilnie i nie mogąc ruszyć z miejsca zasłonił głowę rękami. We mgle, która wisiała nad nim jak pułap niskich chmur, rozległ się kamienny chrobot. Wówczas Awaru pojął, że stamtąd nic mu już nie grozi. Kamienny most-pułapka strącił intruza, a uchylny głaz wrócił do równowagi, zamknął się i spoił w gotowości do połknięcia następnej ofiary.

Awaru tkwił zanurzony po brzuch w grząskim bagnie. Stopy osuwały się, lepka maź wchłaniała je i wsysała. Awaru znał tę śmierć. W podmokłych bajorach dżungli zwierzęta szarpały się bezsilnie, dopóki błoto nie zalało im nozdrzy. Człowiek, który wpadał do bagna, mógł mieć cień nadziei. Zdarzały się twarde kępy, a czasem pnącza zwisające do bajora.

Tutaj błoto było przeraźliwie puste i gładkie, nie osiadł na nim nawet listek, nie było ani jednej bańki, która błyszczałaby na powierzchni. W pobliżu majaczył zarys cienkiej kolumny wyrastającej wprost z podłoża. Tylko ona mogła dać jakieś oparcie. W jej stronę spróbował popełznąć Awaru. Unosił nogi, przebierał nimi w miejscu, odpychał błoto dłońmi i coraz jaśniej pojmował, że tym sposobem pogrąża się tylko głębiej. Błoto pełzało po skórze, ucisk na piersi zamienił się w dławiące objęcie. Myśli kłębiły się w głowie Awaru: wołać o pomoc, krzyczeć? Milczał i szarpał się rozpaczliwie, wiedząc, że jest to najgorsze, co można uczynić.

Każde poruszenie rozlegało się tłustym mlaśnięciem półpłynnej masy. Szamotał się, tracił siły, pozbywał się resztek nadziei. Znieruchomiał na koniec. Leżał na boku, już ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin