May Karol_Na Dzikim Zachodzie_Gwiazda Mohawka.rtf

(1283 KB) Pobierz
May Karol

 

Karol May

 

Gwiazda Mohawka


Rozdział pierwszy

Jaguar

 

 

Shóamin {(czyt. Szo-a-min) - Czarna Jagoda}, trzymając w ręku długą leszczynową wędkę, patrzyła uważnie na spływającego między kamieniami żywego zielonego konika, którego przymocowała starannie do niewielkiego haczyka sporządzonego z kości. Potok w tym miejscu snuł się leniwie, toteż owad niesiony prądem spływał niezbyt szybko. Minął jedną przeszkodę, drugą; woda wyniosła go pod przeciwległy brzeg, gdzie nagły uskok dna tworzył kilkustopowej szerokości wir. Było tam głęboko, a pod wykrotem nierzadko znajdował kryjówkę duży pstrąg. Puszczony na przynętę owad trzepotał się tak, jakby za chwilę miał wzlecieć w powietrze. Zataczał coraz mniejsze kręgi, coraz szybsze. Linka i haczyk trzymały go jednak mocno, w miarę więc jak zbliżał się do lejkowatego wiru - słabł, ruchy jego stawały się coraz bardziej nieporadne, wir wciągał go z nieodpartą siłą w głąb swej toni. Jeszcze chwila i zniknął pod powierzchnią wody.

Wzrok dziewczyny posmutniał. Spodziewała się w tym miejscu dużej ryby. Pstrąga widocznie nie było, skoro nie chwycił zielonego skoczka na powierzchni. Uniosła lekko koniec wędki, by wyjąć przynętę. Korzenie tkwiące w głębi nieraz już sprawiły jej brzydką niespodziankę. Nie miała zamiaru tracić tym razem ostatniego haczyka. Uniosła kij jeszcze wyżej. Niewidoczny od paru chwil owad ponownie wynurzył się na powierzchnię i w tym właśnie momencie ciemny, smukły kształt dużej ryby wyprysnął niemal nad wodę. Odruchowo szarpnęła wędziskiem. Na jego końcu czuła duży ciężar. Trzymała mocno, po czym spróbowała podciągnąć do góry. Pstrąg jednak musiał być wyjątkowo wielki. Nie dal się podnieść z dna. W zasięgu trzymającej go linki krążył początkowo w głębi, potem zdecydowanie ruszył pod prąd.

Lękając się, że straci tak dużą rybę, dziewczyna uczyniła również kilka kroków brzegiem. Wypuściła już cały zapas linki i wiedziała, że jedno gwałtowniejsze szarpnięcie może ją zerwać. Wędzisko trzymała mocno, ale tak, by móc reagować na każdy ruch ryby. Nie była jednak pewna, czy linka zdoła utrzymać tak duży ciężar. Wolała nie ryzykować. Przesunęła się kilka kroków wzdłuż strumienia i wypatrzywszy miejsce, gdzie brzeg łagodnie schodził nad wodę, przez parę chwil jeszcze trzymała rybę w miejscu, pragnąc ją zmęczyć, po czym ostrożnie zaczęła holować na wypatrzoną płyciznę. Jednocześnie sama wycofywała się równie ostrożnie coraz dalej od brzegu. Wiedziała, że gdyby pstrąg dostrzegł nad wodą najmniejszy ruch, rozpocząłby walkę na nowo. Kryjąc się w cieniu pobliskiego krzewu ujrzała najpierw płetwę i długi oliwkowy grzbiet, czarne cętki i czerwone kółka i za chwilę ryba znalazła się na zielonej murawie.

Dziewczyna rzuciła wędkę i kilkoma skokami znalazła się nad wodą. Drobnymi, chociaż silnymi rękoma ujęła swą zdobycz i szybko przeniosła kilkanaście kroków od brzegu.

Widocznie pstrąg oprzytomniał w tej chwili, bo rozpoczął na trawie dziki taniec. Nie miał już jednak szans. Shóamin, roześmianymi ze szczęścia oczyma, patrzyła na niego z zachwytem. Po raz pierwszy udało jej się złowić tak dużą piękną sztukę. Przyklękła obok i próbując usunąć ukryty w paszczy haczyk, przycisnęła rybę do ziemi. Haczyk tkwił jednak bardzo głęboko. Nie mogła wyjąć go palcami. Przytrzymując dalej swą zdobycz rozglądała się pilnie wokół w poszukiwaniu jakiegoś patyka, którym mogłaby sobie pomóc. Jak na złość, w pobliżu nie było najmniejszej nawet gałązki. Puściła rybę, wyprostowała plecy i... znieruchomiała.

Z gęstwiny wysokich splątanych krzewów na skraj nadrzecznej łąki wysuwało się długie cielsko wielkiego, dzikiego kota. Zwierz sunął tuż przy ziemi, wyciągając przed siebie miękkimi ruchami potężne łapy. Wyprężony grzbiet wraz z wlokącym się po ziemi puszystym ogonem tworzył jedną bardzo długą i prostą linię. Wzrok zwierzęcia utkwiony był w dziewczynie. W zmrużonych ślepiach grały niebezpieczne żółte ogniki. Sunął wolno, cal za calem, nieprzerwanie i pewnie jak przeznaczenie.

Patrząc w jego szeroko rozstawione, błyszczące ślepia wiedziała, że to sam Duch Śmierci stanął na jej ścieżce. Uniosła się z kolan. W blaskach nisko stojącego słońca zalśniły jej czarne długie włosy. Na murawie położył się smukły cień wiotkiej dziewczęcej postaci. Nie bała się. Była dzieckiem puszczy i wiedziała, że za parę chwil powędruje ścieżką swoich przodków. Wiedziała, że dziewczyna nie oprze się groźnym pazurom ni ostrym kłom drapieżcy. O ucieczce, nawet na drzewo, nie miała co myśleć. Myśliwi mówili, że zwierzęta te wspinały się podobno nawet na najwyższe sosny. Nie znała zaklęć, które mogłyby odstraszyć sunącego po ziemi kota. Zaklęcia znali tylko mężczyźni. Czekała więc, czekała odważnie i liczyła chwile, które dzieliły ją od śmierci.

Zwierz tymczasem pełznął coraz wolniej. Zbliżył się na piętnaście, potem na dziesięć kroków i przywarował. Jego długi ogon drgnął, uniósł ku górze i zachwiał złowieszczym ruchem; rozwarł szczęki odsłaniając pożółkłe, mocne kły. Z gardzieli wydobył się groźny, przerywany pomruk przypominający odgłos dalekiego grzmotu. Podciągnął pod siebie tylne łapy, potworną paszczę wysunął ku przodowi. Pod futrem zagrały naraz wszystkie ścięgna, napięły się mięśnie.

Zwierz znieruchomiał na moment i skoczył...

W tej samej chwili za plecami dziewczyny coś gwałtownie zaszeleściło. Silne ramię odsunęło ją do tyłu, śmigła postać przemknęła obok niej. Ręka uzbrojona w błyszczący nóż wężowym ruchem wysunęła się do przodu. Mężczyzna pchnął zwierza prosto w pierś, zwinął się między jego łapami i za chwilę po zielonej murawie tarzały się w śmiertelnej walce dwa splecione z sobą ciała. Ruchy zwierzęcia i człowieka były szybkie jak myśl. Patrząca na nich dziewczyna widziała raz obnażone kły, to znów błyszczące ostrze stalowego noża. W pewnej chwili człowiek, który cudem znalazł się na wierzchu, pchnął szybko i głęboko. Widocznie broń jego dotarła do źródła życia, bo zwierz znieruchomiał. Jeszcze parę razy ostrymi pazurami szarpnął ziemię i zamarł.

Dzika, gwałtowna walka trwała krótko, tak krótko, że dziewczyna nie zdołała wykonać jednego ruchu, a z ust jej nie uleciało najmniejsze tchnienie. Dopiero teraz, gdy niespodziewany obrońca uwolnił stopę spod przyciskającego ją swym ciężarem zwierza, gdy wyszarpnął z jego boku zbroczony krwią nóż, pierś patrzącej uniosło głębokie westchnienie. Na z lekka przybladłą twarz wystąpił rumieniec, a ręce ściśnięte dotąd kurczowo na piersi, opadły wzdłuż boków. Patrzyła bez słowa, ale z jej oczu tchnęło coś takiego, że mężczyzna poczuł, jak krew w jego żyłach popłynęła szybciej niż w chwili, gdy tylko z nożem w ręku skoczył na atakujące dziewczynę zwierzę. Nie odezwał się jednak. Odwrócił wzrok, wytarł o trawę swą broń i zatknął ją za prosty skórzany pas. Ominął stojącą nieruchomo dziewczynę i wszedł do strumienia. Czystą, chłodną wodą obmył ciało i wyszedł na brzeg.

Shóamin, która zdążyła uspokoić się nieco, patrzyła teraz na jego szerokie ramiona, silną pierś i mocne nogi, poorane ostrymi pazurami. Widziała, jak z poszarpanych na piersiach i rękach ran sączą się strużki krwi. Dostrzegła też, że jej obrońca to jeszcze młodzieniec. A on nie zdawał się zwracać uwagi na swe rany. Nie patrzył również na pokonanego drapieżnika. Spojrzał na leżącego u stóp dziewczyny dorodnego pstrąga i coś na kształt uśmiechu przemknęło po jego twarzy. Nie mówił nic. Wiedział, że młodemu mężczyźnie, zwłaszcza obcemu, nie wypada rozmawiać z samotną dziewczyną. Gdyby ktoś z jej wioski usłyszał taką rozmowę, chociażby najbardziej błahą, on i ona mogliby mieć z tego powodu kłopoty. Toteż cofnął się o kilka kroków, podniósł z ziemi niewielkie zawiniątko oraz drewniany cybuch fajki umocowany na dwu rzemieniach, które widocznie złożył gotując się do walki, i zawiesił na swych piersiach.

Dziewczyna zrozumiała. Młodzieniec, który pojawił się tak niespodziewanie i tak odważnie stanął w jej obronie, odbywał daleką drogę. Zawieszony na piersiach, starannie wykonany cybuch mówił, że jego posiadacz podąża długą ścieżką Ducha po czerwony kamień na główkę fajki pokoju. Patrząc na jego pokrwawione ciało i leżącego bez życia zwierza była przekonana, że przejdzie swą ścieżkę i w powrotnej drodze na jego piersi znajdzie się fajka o główce z czerwonej gliny. Raz jeszcze spojrzała na niego i na zniżające się słońce. Młodzieniec stał nieporuszenie, jakby na coś czekał. Domyśliła się, że wobec nadciągającej nocy nie zamierzał wędrować dalej. Czekał widocznie na to, co ona postanowi. Mogła wrócić sama do wioski, mogła poprosić, by podążył za nią. Nie zastanawiała się. Szybko pobiegła nad strumień, gdzie pozostawiła wiklinowy koszyk z wcześniej złowionymi rybami, oderwała kawałek linki przytrzymującej haczyk tkwiący w paszczy żywego jeszcze pstrąga, wrzuciła rybę do koszyka i skinęła na nieznajomego.

Prowadziła go wąską, ledwo widoczną ścieżką. I chociaż sama szła cicho, nie słyszała jego kroków. Wiedziała jednak, że podąża za nią. Przez moment zastanawiała się kim był, do jakiego należał narodu, jak długo mógł znajdować się w podróży. Nie usiłowała jednak tego odgadnąć. Przyśpieszyła kroku. Do wigwamu ojca pragnęła wrócić jeszcze przed zmierzchem, a słońce chyliło się już nad wierzchołkami boru. Przecięła niewielką polankę, przeskoczyła wąski strumyk, na moment zagłębiła się w modrzewiowy zagajnik i wychynęła na niewielkim, trawiastym wzniesieniu. U jego stóp, o jakieś dwieście kroków w dole, tuż nad brzegiem jeziora jaśniały ustawione w szerokim kręgu wigwamy. Pokryte były dużymi płatami kory brzozowej. Stały także szałasy pełniące prawdopodobnie rolę schowków.

Mimo ciężaru koszyka dziewczyna pobiegła szybko po zboczu.

Podążający za nią mężczyzna zatrzymał się jednak i usiadł na skrzyżowanych, podkurczonych nogach. Swym gestem, tam nad potokiem, zaprosiła go wprawdzie, ale rozumiał, że nie wypada, by nie zaproszony przez kogoś ze starszych wkraczał w obręb świętego kręgu obozowych wigwamów. Patrzył jednak uważnie,

Było ich wiele. Wioska musiała być liczna. Miał doskonały wzrok, toteż mimo znacznej odległości widział, że większość stanowią wigwamy stożkowe. Były najpewniej zamieszkane przez najbardziej liczących się w wiosce wojowników. Niektóre były zupełnie nowe - błyszczały bielą kory. Inne, te bardziej szare, musiały być wzniesione dawniej. Pociemniały od deszczu i słońca. Pośrodku, na niewielkim placu, obok biało pomalowanego słupa, na znak, że wioska nie prowadzi z nikim wojny, stał o wiele większy od innych wigwam, w którym musiały odbywać się narady. Nad większością stożków i półokrągłych dachów, poprzez specjalne otwory, snuły się wprost ku niebu wąskie strużki błękitnego dymu. W wiosce panował przedwieczorny ruch. Grupa malców, naśladując dorosłych, wykonywała wojenny taniec wokół białego słupa.

Siedzący na wzgórku obserwował tę scenę. W jego wiosce mali chłopcy również często tak się właśnie bawili. Z placu przeniósł wzrok na wbiegającą do wioski dziewczynę. Nawet z tej odległości mógł podziwiać jeszcze jej wdzięczne, młodzieńcze ruchy. I koszyk - chociaż jak wiedział ciężki - nie wydawał się jej zbytnio przeszkadzać. Musiała być silna. Patrzył z przyjemnością na jej sylwetkę i opadające na plecy grube warkocze. Weszła do trzeciego z kolei wigwamu. Nad jego górnym otworem unosił się również dym. Niemal namacalnie czuł miłą woń palonych w ognisku suchych gałęzi brzozowych. Tylko one dawały taki zapach.

Młodzieniec popadł w zadumę. Dziewczyna była piękna. Gdy tam nad potokiem zarzucała wędkę, patrzył na nią z odległości kilkunastu kroków. Widział radość i rumieniec na twarzy, gdy unosiła swą zdobycz znad wody. I widział, jak twarz jej poszarzała na widok cętkowanego drapieżcy. Drgnęło coś wtedy w jego sercu i zrozumiał, że stoczy walkę, że musi ją stoczyć. Chociaż pierwszy raz w życiu spotkał jaguara {najgroźniejszy i największy drapieżnik amerykański należący do rodziny kotów; ślady obecności jaguara w XVII w. w rejonie obecnej północnej granicy Stanów Zjednoczonych potwierdzają kupcy futrzani, którzy dotarłszy do krainy Huronów przed 1649r. spotkali między jeziorami Huron, Ontario i Erie indiańskie plemię, którego mężczyźni odziewali się w skóry jaguarów}, nie obawiał się. Nie miał wprawdzie pod ręką swego oszczepu o twardym żelaznym grocie. W daleką podróż nie zabierał również ostrego tomahawka. Nie był wszak na wojennej wyprawie. Posiadał tylko nóż, broń, którą otrzymał niegdyś od czarownika. Pamiętał jednak słowa z jakimi kilkunastoletniemu wówczas chłopcu, ten mądry, rozmawiający z duchami mężczyzna, wręczał ową broń: „W śnie swoim, synu, słyszałeś głos opiekuńczego ducha, który mówił ci, iż nóż twój pożre największego drapieżnika puszczy, a gdy to nastąpi, serce twoje stanie się sercem mężczyzny. Na dźwięk twego imienia drżeć będą ze strachu wrogowie, a niedźwiedź, puma i ryś będą znikały ze ścieżki, po której przejdą twoje mokasyny. Nazywam cię imieniem Jaguar i daję ci ten nóż. Nie rozstawaj się z nim nigdy, a stanie się twoim najwierniejszym przyjacielem”.

I od tamtego czasu młodzieniec nie rozstawał się z tą bronią. Nie zdarzyło mu się jednak do tego popołudnia stanąć oko w oko z najsłynniejszym, chociaż bardzo rzadko tak daleko na północy widywanym drapieżnikiem, który w te odległe strony zapuszczał się jedynie podczas wyjątkowo upalnego lata lub może wtedy, gdy tak jak dzisiaj miał wypełnić wolę samego Wielkiego Ducha. Gdy młodzieniec ujrzał go niespodziewanie, jak czołga się ku bezbronnej dziewczynie, zrozumiał, że nadeszła chwila, kiedy ma się spełnić przeżyty przed wieloma Zimami {słowo to w języku Odżybuejów oznacza cały rok} sen i słowa nieżyjącego już czarownika.

Teraz, jak na mężczyznę przystało, siedział spokojnie i nieporuszenie, lecz fala radości i dumy przepełniała jego serce. Dokonał czynu, jakim nie mógł się poszczycić żaden mężczyzna jego wioski, a świadkiem tego czynu był ktoś, czyj wzrok jaśniał niczym płomień wielkiego ogniska. I chociaż z dziewczyną nie zamienił nawet jednego słowa, oczy jej, gdy patrzyła na niego, powiedziały mu więcej, niż mógł powiedzieć język jakiejkolwiek innej dziewczyny na świecie.

Jasnoczerwona tarcza słońca kryła się za wierzchołkami jodłowego boru, gdy posłyszał szelest kroków. To nadchodzili wysłannicy wioski. Było ich pięciu. Podeszli do miejsca, w którym oczekiwał i dopiero wtedy przystanęli. Nie poruszył się. Patrzyli na niego kilka chwil, po czym trzej z zatkniętymi we włosach orlimi piórami usiedli przed nim z godnością. Dwaj towarzyszący im młodzieńcy stali w dalszym ciągu nieporuszenie.

Po dłuższej chwili milczenia najstarszy wyprostował pochyloną z lekka postać i powiedział:

- Shóamin, córka Kamiennego Tomahawka - tu wskazał na jednego ze swych towarzyszy - opowiedziała przygodę, jaka spotkała ją nad potokiem. Powiedziała też, czyje ramię stanęło w obronie jej życia. Ludzie Moose {(czyt. Mu-us) - Łoś. Wszystkie plemiona odżybuejskie dzieliły się na liczne odrębne grupy, z których każda zajmowała własne tereny łowieckie i żyła niezależnym od innych grup życiem. Zgodnie z pieczołowicie przechowywaną tradycją wchodzący w skład takiej grupy wierzyli, że pochodzą od bardzo dawnego, wspólnego przodka, którym najczęściej miało być jakieś zwierzę, ptak lub ryba. Stąd wśród Odżybuejów większość takich grup lub wiosek nosiła nazwy: Łosie, Lisy, Wilki, Kruki, Wydry, Piżmoszczury, Jelenie itp.} z radością witają tego, w którego piersi mieszka serce szarego niedźwiedzia, a ręka jest szybsza i pewniejsza od lotu strzały. Kimkolwiek jest i skądkolwiek przybywa, witają go w swej wiosce z przyjaźnią, a jeśli przyjmie zaproszenie i zechce zająć miejsce przy wielkim ognisku, lud Łosi na zawsze zachowa w pamięci zaszczyt, jaki go spotkał. Czy nasz młody brat rozumie mowę Ostrego Noża?

- Jaguar rozumie mowę ludu Łosi i cieszy się, że jego czyn zyskał uznanie doświadczonych mężczyzn. Zaproszenie wodza przyjmuje z wdzięcznością tym bardziej, że na swej długiej ścieżce będzie mógł poznać lud, o którym, gdy był jeszcze małym chłopcem, opowiadała mu jego matka.

Trzej wodzowie popatrzyli na niego z sympatią. Ostry Nóż, usłyszawszy imię młodzieńca, z wyraźnym zaciekawieniem wpatrywał się w jego twarz i chociaż nie chciał okazać się niedyskretny, spytał:

- Nasz brat wymienił swoje imię. Czy mówi ono, że już kiedyś walczył z tym zwierzęciem i pokonał je? Jest jeszcze bardzo młody.

- Nie, imię to nadał mu dawno temu czarownik narodu Mohawk {dosłownie „zjadacz ludzi”. Nazwa jednego z pięciu plemion żyjących na południe i wschód od jeziora Ontario, tworzących Ligę Irokezów. Irokezi często walczyli z plemionami odżybuejskimi i innymi algonkińskimi. Ich wojenne wyprawy docierały na zachód aż do Gór Skalistych, a na południu, jak podają kroniki, do Północnej, a nawet Południowej Karoliny}, ale zwierzę, którego imię nosi, Jaguar spotkał na swej ścieżce pierwszy raz w życiu.

Wódz z uznaniem pokiwał głową.

- W takim razie Jaguar zasługuje na jeszcze większe uznanie, niż myśleliśmy. Prosimy, by udał się z nami teraz do wioski, a młodzi myśliwi, którzy towarzyszą wodzowi, pójdą nad potok i przyniosą zwierzę. Ostry Nóż, Kamienny Tomahawk i Dzielne Serce - tu wskazał drugiego z wodzów - zapraszają go serdecznie w imieniu wioski. - Z tymi słowy wstał, a towarzyszący wodzom młodzieńcy udali się bez słowa nad potok.

Wkraczając do wioski Jaguar czuł, że obserwuje go wiele par oczu, ale obserwuje dyskretnie, tak by nie urazić go zbytnią ciekawością. Szedł więc nie rozglądając się, nie dając poznać po sobie uczucia skrępowania. Wodzowie prowadzili go przez środek placu obok biało pomalowanego słupa.

Przed wigwamem większym od innych układano w duży stos pęki chrustu i suchych, grubych gałęzi. Wigwam stał w środkowej części kręgu i należał niewątpliwie do Ostrego Noża. Obok stał drugi, znacznie mniejszy. Okrywające go płaty kory nie były nowe, ale jeszcze bardzo solidne. Do niego właśnie wprowadzono gościa wioski. Wnętrze było skromne. W głębi leżało kilka skór pokrytych gęstym futrem. Na środku złożono sporą wiązkę chrustu. Na kilku płatach kory leżał tłusty kawał mięsa. Widocznie gościnni gospodarze sądzili, że wędrowiec może być głodny.

- Tutaj - powiedział Ostry Nóż - zamieszka Jaguar tak długo, aż nabierze sił do dalszej podróży. Myśliwi ludu Moose zaopatrzą go w mięso, a kobiety ugotują mu zawsze gorącej zupy.

Teraz niech ich młody brat odpocznie chwilę. Przyjdzie czarownik i opatrzy jego rany. Gdy rozlegnie się pierwszy głos puszczyka, Jaguar przy blasku obozowego ogniska zobaczy, jak mężczyźni Łosi wykonują taniec na cześć dzielnego myśliwego.

Młodzieniec skinął w milczeniu głową. Wodzowie wyszli na zewnątrz. Przy skąpym świetle wieczoru rozejrzał się po wnętrzu swego schronienia. Musiało być od dawna nie zamieszkane. Usiadł na skórach i czekał. Ale niezbyt długo. W odsłoniętym otworze wejściowym pojawiła się postać czarownika. Całą jego głowę okrywał wilczy łeb ze stojącymi uszami i pyskiem, z którego wystawały prawdziwe kły. Z ramion zwisała ogromna skóra wilka, której ogon opadał prawie do ziemi. Na tle szarego nieba czarownik wyglądał jak wysłannik wilczej hordy.

Wszedłszy do wnętrza przez chwilę oswajał się z gęstniejącym mrokiem, w końcu dostrzegł postać młodzieńca, bo podszedł do niego i pozdrowił go uprzejmie:

- Krzywy Róg, czarownik Łosi, wita syna odważnego narodu Mohawk. Przyszedł opatrzyć rany, jakie Jaguar odniósł w walce z dzikim zwierzem. Niektóre z nich, jak mówili wodzowie, są głębokie. Niech Jaguar rozpali ogień, bym mógł zobaczyć ślady pazurów zwierzęcia.

Młodzieniec podniósł się i za pomocą dwu ostrych kamieni skrzesał ogień. W kilkanaście chwil później na środku wigwamu zapłonęło niewielkie ognisko. Czarownik z przyniesionego przez siebie skórzanego worka szybko wyjmował i układał na ziemi oznaczone różnymi barwami i tajemniczymi znakami mniejsze woreczki. Następnie począł badać rany. Suchymi kościstymi palcami uciskał wokół nich ciało, ostrzem sporządzonym z dużej rzecznej muszli odcinał zwisające strzępki skóry, rozdrapywał najmniejsze skaleczenia, pozwalając, by wypłynęła z nich krew. Niektóre rany obwąchiwał, zakrzepłą na nich krew rozcierał na języku i badał jej smak. Wypowiadał jakieś niezrozumiałe, dziwne słowa. Co jakiś czas zanurzał w naczyniu z brunatnym płynem pomazane krwią palce i obmywał je. Wreszcie skończył oględziny, wytarł ręce i powiedział:

- Zwierz nie zdołał uczynić wielkiej krzywdy swemu pogromcy. Rany, chociaż głębokie, nie są niebezpieczne. Krzywy Róg zaraz je opatrzy - z tymi słowy sięgnął po przyniesione woreczki. Zawartość kilku z nich wysypał do sporego drewnianego naczynia, rozcieńczył wodą i starannie wymieszał. Tak sporządzonym lekiem nasączył rany i owinął je przyniesionym z sobą świeżo zdartym z drzewa wierzbowym łykiem. Teraz z woreczka zawieszonego u pasa wydobył sporą garść ziół i rzucił w ogień. Nad płomieniami uniósł się delikatny obłok pachnącego dymu.

Czarownik zanurzył w nim obydwie ręce i wyrzucił z siebie kilka chrapliwych okrzyków. Spod gęstych, krzaczastych brwi spojrzał ostro na swego pacjenta i powiedział groźnie:

- Krzywy Róg wypędził z ran złe duchy i spalił je, ale niech Jaguar wystrzega się, by nie weszły tam inne i nie spowodowały złej gorączki. By się przed tym zabezpieczyć, Mohawk, do czasu aż rany nie zasklepią się dobrze, będzie je przemywał codziennie płynem z tej małej tykwy. Gdyby zaniechał tego obowiązku, złe duchy ukarzą go.

Młodzieniec skinął ze zrozumieniem głową i powiedział:

- Jaguar zastosuje się do poleceń Krzywego Roga. Nie ma nic, by mu się odwdzięczyć za pomoc, ale gdy będzie wracał ze świętych kamieniołomów, przyjdzie podziękować raz jeszcze.

Noc uczyniła się czarna. Gdzieś z głębi puszczy dobiegło dalekie pohukiwanie szarej sowy. Czarownik zapakował swoje leki i powiedział:

- Chodźmy!

Gdy wyszli przed wigwam, ujrzeli, że na obszernej polanie zebrali się wszyscy mieszkańcy wioski. Było ich przynajmniej cztery razy po stu. Ostry Nóż, widząc nadchodzących, podpalił wielki stos drzewa. Podszedł do gościa wioski, oparł dłoń na jego ramieniu i zwrócił się do zebranych:

- Zwołałem dziś mych braci i siostry, by poznali dzielnego myśliwego ze wschodu, myśliwego, który chociaż nie jest nazywany jeszcze wojownikiem, gdyż nie posiada fajki pokoju, ma dzielność i odwagę niedź...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin