Oe Kenzaburo- Zerwać pąki, zabić dzieci.pdf

(637 KB) Pobierz
Kenzaburō Ōe
Zerwać pąki, zabić dzieci
(Przełożył: Jan Rybicki)
1. Powitanie
Dwóch naszych chłopców uciekło w nocy, więc o świcie tkwiliśmy wciąż w tym
samym miejscu. Najpierw rozwieszaliśmy na bladym jeszcze słońcu nasze sztywne od
wilgoci zielone płaszcze, a potem gapiliśmy się na brązową rzekę za szpalerem
figowców, ścieżką holowniczą i niskim żywopłotem. Wczorajsza ulewa wyżłobiła w
ścieżce głębokie bruzdy, którymi teraz płynęła całkiem czysta woda. Wartki nurt rzeki,
wezbranej od deszczu, topniejących śniegów i wody z pękniętej tamy, niósł z dzikim
rykiem padlinę: psy, koty i szczury.
A potem na ścieżkę wyległy wieśniaczki z dziećmi. I kobiety, i dzieci, jakby
zawstydzone, patrzyły na nas z zaciekawieniem, ale też bezczelnie; coś tam między
sobą szeptały i co chwila wybuchały śmiechem. A to nas wkurzało. Dla nich byliśmy
istotami z innej planety. Niektórzy podeszli do żywopłotu, wyzywająco mierząc w
wieśniaczki przyrodzeniami przypominającymi dojrzewające morele. Jakaś kobieta w
średnim wieku przepchnęła się przez tłumek rozchichotanych i podekscytowanych
dzieci. Z zaciśniętymi wargami i czerwonymi od śmiechu policzkami gapiła się na nas,
rzucając towarzyszkom z niemowlętami na rękach sprośne uwagi pod naszym
adresem. Ta zabawa powtarzała się już tyle razy w każdej z mijanych wiosek, że
przestało nas bawić bezwstydne poruszenie, jakie w tych wiejskich babach wywoływał
widok naszych genitaliów, obrzezanych tak, jak to zwykle robi się chłopcom z
poprawczaka.
Postanowiliśmy nie zwracać uwagi na bandę gapiów za żywopłotem. Jedni z
nas krążyli po tej stronie ogrodzenia jak zwierzęta w klatce, inni porozsiadali się na
spalonych słońcem kamiennych płytach i wpatrywali się w blade cienie liści na
ciemnobrązowej ziemi, czubkami palców kreśląc w niej ich drżące, niebieskawe
zarysy.
Tylko mój brat nie odwracał wzroku przed natarczywymi spojrzeniami
wieśniaczek. Stał przy żywopłocie, opierając się o twarde, skórzaste kamelie,
upstrzone kroplami opadłej mgły, które zraszały przód jego płaszcza. Dla niego te
baby były jak przedziwne, intrygujące stwory. Od czasu do czasu podbiegał do mnie i
paplał mi do ucha wysokim, podekscytowanym głosem, z zachwytem opisując jaglicze
oczy i spękane wargi dzieci albo wielkie, sczerniałe i zgrubiałe od pracy na roli
paluchy kobiet. Widziałem, jaką ciekawość on z kolei budzi wśród wieśniaczek, i
byłem dumny z jego lśniąco różowych policzków i pięknych, błyszczących tęczówek.
Tylko że obcy, zamknięci jak dzikie zwierzęta w klatce i wystawieni na wzrok
innych, muszą nauczyć się wieść bezwolną, ślepą egzystencję kamienia, kwiatu czy
drzewa, czyli po prostu tylko trwać. Mój brat, ponieważ wciąż się gapił, to w policzki
uderzały go gęste, żółtawe kulki flegmy, zwijane na językach kobiet, i kamyki rzucane
przez dzieci. On jednak tylko ocierał twarz wielką, wyszywaną w ptaki chustą i wciąż
się dziwił, dlaczego go obrażają.
Jak widać, mój brat nie dorósł jeszcze, by przywyknąć do życia pod obserwacją,
do życia zwierzęcia w klatce. Ale my wszyscy - tak. My z pewnością dorośliśmy i
przywykliśmy do wielu rzeczy. Wiedzieliśmy, że musimy uparcie iść do przodu,
przystosowując i ciała, i umysły do tego, co spotykało nas codziennie. Bicie do krwi,
omdlenia - to był dopiero początek; ci, których przydzielono na miesiąc, by
opiekowali się psami policyjnymi, ryli brzydkie słowa na ścianach i podłogach
młodymi palcami, zdeformowanymi już przez silne zęby głodnych psów, które karmili
co rano. Mimo to wytrącił nas z równowagi widok naszych dwóch uciekinierów,
których przyprowadził strażnik z policjantem. Byli kompletnie wykończeni.
Kiedy strażnik gadał z policjantem, my otoczyliśmy naszych dwóch dzielnych
kolegów, którym tak nieszczęśnie się nie udało. Mieli podbite oczy, zaschnięte strupy
krwi na wargach i we włosach. Wyjąłem spirytus z mojej apteczki, przemyłem im
rany, polałem je jodyną. Jeden z nich, starszy, dobrze zbudowany, podwinął nogawkę:
na wewnętrznej stronie uda miał olbrzymi siniak po kopniaku. Nie mieliśmy pojęcia,
jak się coś takiego leczy.
- Miałem w nocy wydostać się przez las do portu. Miałem dostać się na statek i
odpłynąć na południe - powiedział z żalem.
Śmialiśmy się głośno, choć wciąż byliśmy zdenerwowani. On ciągle tęsknił za
południem i zawsze opowiadał to samo, więc przezywaliśmy go Minami - Południe.
- Ale złapali nas chłopi. I dali mi niezły wycisk. A przecież nie ukradłem im
nawet jednego ziemniaka. Potraktowali nas jak szczury.
Krzyczeliśmy z podziwu i złości na ich odwagę i na brutalność wieśniaków.
- A mało brakowało, żebyśmy dotarli do drogi do portu. Potem już tylko ukryć
się pod budą ciężarówki, i zaraz bylibyśmy w porcie.
- Ech - westchnął młodszy. - Byliśmy już tak blisko...
- Ale się nie udało - przerwał mu Minami, oblizując wargi. – Bo znowu musiał
rozboleć cię brzuch.
- No.
Młodszy z uciekinierów wciąż był blady - cały czas bolał go brzuch. Teraz
zwiesił głowę ze wstydu.
- Zbili was? - zapytał mój brat. Oczy mu błyszczały.
- Zbili to mało powiedziane - odparł Minami z dumą i pogardą. - Wywijałem im
się, póki mogłem, więc jak mnie złapali, byli tacy wściekli, że chcieli mi rozkwasić
dupę motykami.
- Motykami! - powtórzył z zachwytem brat.
Kiedy policjant wreszcie sobie poszedł, rozgoniwszy najpierw tłum po drugiej
stronie żywopłotu, strażnik zwołał nas wszystkich. Najpierw sprał po twarzy
Minamiego i jego wspólnika, rozmazując im na nowo krew na ustach, po czym skazał
ich na całodzienną głodówkę. Ponieważ był to bardzo łagodny wyrok, a w dodatku
strażnik nie bił jak strażnik, i w ogóle obszedł się z nimi jakoś tak bardziej po ludzku,
uznaliśmy, że chce przywrócić jedność naszej grupy.
- Nie próbujcie znów uciekać - odezwał się strażnik, odchrząknął i zaczerwienił
się. - Z takiej odciętej od świata wsi daleko nie uciekniecie. Nienawidzą was tu jak
trądu i zabiją bez wahania. Łatwiej byłoby wam zwiać z więzienia.
Miał rację. Wszystkie nasze ucieczki, a jeszcze bardziej ich daremność,
nauczyły nas, że choć wędrujemy od wioski do wioski, wznosi się wokół nas wciąż ten
sam gigantyczny mur. Dla wieśniaków byliśmy jak drzazga za skórą - parła na nas ze
wszystkich stron zwarta, przytłaczająca masa ciał. Odziani w twardą zbroję swej
wspólnoty chłopi nie lubią wpuszczać obcych między siebie, a co dopiero pozwalać im
wśród siebie żyć. Nasza mała gromadka dryfowała więc po tym morzu, które nigdy
nikogo do siebie nie przyjmowało, tylko zawsze z powrotem odrzucało na brzeg.
- Powiem wam, że nigdzie nie bylibyście tak dobrze pilnowani. Widać, że wojna
też na coś się przydała - ciągnął strażnik, ukazując w uśmiechu mocne zęby. - Ja bym
tam nie dał rady wybić Minamiemu przednich zębów, ale ci chłopi mają twarde pięści.
- Dostałem motyką - wtrącił z satysfakcją Minami. - Od takiego jednego
starego.
- Nie gadać bez pozwolenia! - krzyknął strażnik. - I za pięć minut macie być
gotowi. Do wieczora musimy być na miejscu. Jak się nie pośpieszycie, to nie
dostaniecie nic do żarcia. Ruszać się!
Z okrzykiem radości popędziliśmy po nasze rzeczy do starej szopy na
jedwabniki, przydzielonej nam na ostatnią noc. Pięć minut później rzeczywiście
byliśmy gotowi do wymarszu. Towarzysz nieudanej ucieczki Minamiego pojękiwał
lekko i rzygał na jasnoróżowo w kącie żywopłotu. Ustawiliśmy się w szeregu na ścieżce
i zaintonowaliśmy powolną, sprośną przyśpiewkę z naszego poprawczaka.
Wywrzaskiwaliśmy jej pseudopobożny refren tak długo, aż nasz kolega przestał
rzygać. Zdumione wieśniaczki znów otoczyły nas - piętnastu śpiewających
niedożywionych chłopców w zielonych pelerynach. A nas jak zwykle rozsadzało
uczucie upokorzenia i zapiekła wściekłość.
Kiedy więc skończył rzygać i gdy wreszcie wykichał z nosa ziarno pszenicy,
które mu tam utkwiło, ruszyliśmy w drogę, wybijając rytm nogami w płóciennych
butach i pośpiesznie wykrzykując na użytek wieśniaczek trzeci refren naszej piosenki.
Był to czas zabijania. Jak niekończąca się powódź, wojna wdzierała się swym
masowym szaleństwem w najskrytsze zakamarki ludzkich serc i ludzkich ciał, w lasy,
ulice i w niebo. Jeszcze w poprawczaku zdarzyło się, że jakiś lotnik, młody blondyn,
spikował tuż nad podwórkiem naszego starego, ceglanego domu po to tylko, by przez
szybę kabiny pokazać nam goły tyłek. Następnego dnia rano, kiedy szliśmy na apel,
kobieta, która właśnie zmarła z głodu i której zwłoki opierały się o przerażające zwoje
drutu kolczastego na bramie, upadła tuż przed naszym strażnikiem. Prawie co noc, a
czasem i w biały dzień, niebo nad miastem na przemian rozświetlały łuny i zakrywały
kłęby czarnego dymu pożarów, wzniecanych przez bomby.
Był to czas, kiedy po ulicach miotali się dorośli, opanowani na dodatek dziwną
manią zamykania za kratkami wszystkich tych, których skóra była jeszcze gładka albo
ledwie świeciła delikatnym, kasztanowatym puszkiem; tych, którzy popełnili drobne
przestępstwa albo choćby takich, których podejrzewano o kryminalne skłonności.
Im bardziej nasilały się naloty i coraz bliższy był nieuchronny koniec wojny,
rodziny niektórych chłopaków zaczynały brać ich do siebie, ale większość nie miała
ochoty zajmować się nieudanym, kłopotliwym potomstwem. Wtedy to strażnicy w
swej obsesyjnej niechęci wypuszczania z garści zdobyczy wymyślili ewakuację
poprawczaka.
Na dwa tygodnie przed planowaną ewakuacją rozesłano już wszystkie listy do
rodzin z prośbą o odebranie dzieci; więźniowie szaleli z niecierpliwości. Gdy w
pierwszym tygodniu oczekiwania pojawił się mój ojciec - to on mnie kiedyś
Zgłoś jeśli naruszono regulamin