Żelazne ciało ninja - Ashida Kim.doc

(346 KB) Pobierz

 

Legenda o żelaznym ninja

Do najsławniejszych w Japonii ninja należy Sarutobi Sa- suke, który słynął ze swej niebywałej skoczności, jak rów­nież z bezlitosnych i siejących grozę technik walki. Był on zaiste mistrzem w Sztuce Niewidzialności. Z taką łatwością uchylał się przed atakiem, a tym samym wychodził zwycię­sko z każdej potyczki - zabijając przeciwnika albo po prostu znikając - że potrafił dostrzec zbędność uśmiercania dużej liczby żołnierzy na polu bitwy czy choćby pojedynczego war­townika, który stawał mu na drodze. Dlatego, posiadłszy niemal nadludzką moc, rozwinął w sobie miłosierdzie. Jest wiele opowieści o tym „Ninja-Małpim Królu", który prze­skakiwał migające ostrza mieczów dziesiątek samurajów, kpił z nich, wślizgując się w ich pole rażenia i zaraz z niego umykając, tak że miotali się bezsilnie, nieraz tnąc siebie nawzajem i słysząc tylko szyderczy śmiech swej niedoszłej ofiary.

Sarutobi nie wsławił się też mordowaniem wrogich wła­dyków, którzy pustoszyli feudalną Japonię. Nie dlatego, że nie mógłby tego z łatwością dokonać, ale dlatego wolał trud­nić się szpiegostwem. Potajemne zbieranie informacji i umie­jętne posługiwanie się niewielką siłą były wszystkim, czego potrzebował, aby udaremnić plan nieprzyjaciela. Właśnie jedna z takich misji zrodziła najgłośniejszą legendę o tym mitycznym bohaterze.

Żelazne ciało ninja

W okresie kiedy jego klan został przez sioguna wyjęty spod prawa, Sarutobiego wysłano na przeszpiegi; miał zara­zem dezorganizować obronę sił dygnitarza, gdy klan tym­czasem przygotowywał się do ataku. Spisał się całkiem do­brze, skutecznie zaprzątając uwagę przeciwnika. Wzniecał małe pożary, które niszczyły składy żywności przeznaczonej dla wojska lub dla oblężonej warowni, rozpuszczał mylne pogłoski, siał waśnie, zatruwał wino generałom, tak żeby zachorowali (nie na tyle poważnie, aby przysłano zastępców, ale by uczynić ich niezdolnymi do boju i tym samym wymu­sić zwłokę w działaniach wojennych), oraz wywoływał ta­jemnicze „epidemie" wśród elitarnych strażników, które spra­wiały, że cały oddział zapadał w śpiączkę na dzień lub dwa.

Pewnej nocy, gdy podsłuchiwał rozmowę sioguna, ukryty na poddaszu, jakiś czujny wartownik zauważył, jak Saruto- bi znika w ciemności. Podniesiono alarm i straże natych­miast wszczęły pościg.

Siogun, naturalnie, również korzystał z usług sławnego w tych czasach ninja, Hanzo Hattoriego, co było jednym z powodów - poza względami politycznymi - tego, że sioguna nie można było tak po prostu zabić. W ramach systemu za­bezpieczeń Hanzo potajemnie rozmieścił wokół zamku róż­ne pułapki, mające zapobiegać zarówno wtargnięciu intru­zów, jak też ich ucieczce.

Sarutobi, który na chwilę zapomniał o regule ninja, by nie lekceważyć nieprzyjaciela, popędził ku swojej ukrytej odskoczni (to był jeden z sekretów jego niezwykłej ruchliwo­ści), odbił się od niej, dał susa na krawędź muru zamkowe­go, przebiegł po niej i zeskoczył na drugą stronę... i poczuł, że jego lewa stopa więźnie w solidnych sidłach na niedźwie- dzre. Zanim zdołał ją oswobodzić, był już otoczony przez straż­ników. Praktycznie przygwożdżony do ziemi, nie mogąc za­stosować swych zwinnych technik uniku, dobył miecza i odparł atak co najmniej tuzina strażników, po czym odrą­bał sobie stopę, by uwolnić się z sideł, i pomknął w las.

Pościg trwał dalej, ponieważ przez ten czas zmobilizowa­no już cały garnizon. Ścisnąwszy lewą nogę sznurem od miecza, by zatamować krwawienie, Sarutobi kilkakrotnie w ostatniej chwili wymykał się ścigającym, aż na koniec znalazł się w okrążeniu i zanosiło się na to, że będzie poj­many żywcem. Zakrwawiony, lecz niezłomny, zuchwale wezwał swych przeciwników, by zrobili, co zechcą, po czym rzucił na nich Klątwę Siedmiu Złotych Upiorów. Przysiągł, że będzie powracać każdej nocy, ścigać ich i mścić się w najpotworniejszy sposób. Potem popełnił seppuku (rytu­alne samobójstwo): wbity w gardło miecz przeszył i spiął obie szczęki - na znak, że żadna tajemnica nie będzie wy­dana - i ugodził w pień mózgu, powodując niemal natych­miastową i bezbolesną śmierć. Samuraje z ochrony sioguna byli wściekli, że ominęła ich nagroda za schwytanie i pod­danie torturom tego groźnego „wojownika-ducha". Odrą­bali mu głowę, a ciało wrzucili do zamkowej fosy.

Potem klątwa zaczęła się spełniać. Opowieści o bitwie szybko rozeszły się wśród dworu i całej ludności, która nagle znalazła się w stanie wojny z demonem - mścicie­lem zza grobu. W całym mieście zaczęto znajdować potwor­nie zmasakrowane zwłoki. Zapanowała atmosfera grozy.

Wieści o tych wydarzeniach dotarły do rodzimego klanu Sarutobiego. Zebrano wojsko i przystąpiono do szturmu, który wedle wszelkich oczekiwań miał być zwycięski. Nie­stety, bitwa potoczyła się inaczej, niż planowano. Klan Sa- suke został zdziesiątkowany przez dobrze przygotowane siły sioguna. Jak to się mogło stać, skoro miał po swej stronie „demona"? I skoro morale wroga było podkopane?

 

Niektórzy twierdzili, że to dlatego, iż klątwa Sarutobiego dotyczyła tylko osobistej pomsty, natomiast wojna była
w gruncie rzeczy przegrana już w momencie, gdy on po­legł. Późniejsi historycy odkryli jednak, że za spełnianiem się klątwy stał Hanzo, podszywający się pod ducha Saruto- biego, a także iż w przypadku części zabójstw tylko rozpusz­czano pogłoskę o zmasakrowaniu ciał. Oczywiście, niektóre faktycznie zostały brutalnie potraktowane, bowiem siogun nie wahał się zniżyć do skrytobójstwa wobec kilku swych wewnętrznych wrogów, pozwalając, by winą za ich śmierć obarczono ducha. Należy jednak wspomnieć, że także i po śmierci sioguna pojawiały się coraz to nowe podania

o Sarutobim i jego wyczynach, co pozwala przypuszczać, że przypisano mu także różne późniejsze zdarzenia, że ktoś inny się pod niego podszywał, albo - jeśli ktoś chce w to wierzyć - że Sarutobi jednak nie zginął naprawdę.

Wszystko to nasuwa pytanie: jakim sposobem człowiek mógł wyćwiczyć się do tego stopnia, żeby dokonać tak wie­le w jednym życiu? Odpowiedź tkwi w sekretnych techni­kach oddechowych systemu medytacyjnego ninja, które stanowią fundament wszystkich pozostałych aspektów ich sztuki. A techniki te są o wiele starsze, niż byliby skłonni przyznać nawet ninja z feudalnej Japonii.

Japończycy niechętnie przyjmują do wiadomości, że ich styl życia czy też sztuki walki ukształtowały się pod jakim­kolwiek wpływem z zewnątrz. Jeśli jednak ktoś przestu­diował uważnie toramaki (zwoje świętych pism) systemu japońskiego, to jest dlań całkiem oczywiste, że opierają się one w większości na chińskich koncepcjach wojennych z czasów Sun Cy, a więc o kilkaset lat starszych. Nawet jednak przedstawiana przez Sun Cy analiza pola walki i forteli szpiegowskich nie jest pierwszym tekstem poświę­conym tej tematyce (tekst ten jest nie tylko wcześniejszy od klasycznego dzieła O wojnie Karla von Clausewitza, ale uważny czytelnik może stwierdzić, że owo słynne dzieło, z którego korzystają prawie wszystkie współczesne akade­mie wojskowe, wręcz z niego się wywodzi).

Początki technik oddechowych ninja sięgają jeszcze daw­niejszych czasów, w których wszelka wiedza, wszelkie na­uczanie były przekazywane tradycją ustną - czasów naj­wcześniejszych cywilizacji Mezopotamii, Persji i Egiptu, pierwszych plemion Doliny Indusu oraz kultury zwanej przez antropologów dżainijską (jak często powtarzał nieżyjący już Joseph Campbell, Dżainowie byli jednym z pierwszych na Ziemi ludów, który stworzył zorganizowane społeczeństwo).

Związek ten dostrzegli również inni autorzy, w szcze­gólności Eric von Lustbader, który napisał serię powieści o tematyce ninjitsu, a następnie zainteresował się jeszcze bardziej tajemniczymi sztukami walki. Nazywa on owo pra­dawne plemię Dżainami i przypisuje im fantastyczne umie­jętności psychiczne i fizyczne, znacznie przewyższające to, do czego są zdolni zwykli śmiertelnicy.

Zdaniem von Lustbadera, Dżainowie byli zresztą tylko ostatnimi przedstawicielami jeszcze wcześniejszego ludu, który około czterdziestu trzech tysięcy lat temu został zmieciona z powierzchni Ziemi w następstwie takich wy­darzeń jak odwrócenie biegunów magnetycznych, a który był z kolei spadkobiercą jeszcze dawniejszych nauk, prze­kazywanych od stuleci drogą ustną. Oto prawdziwi straż­nicy Wiedzy Tajemnej z tych czasów zagubionych w pomro- ce dziejów.

Istota owej wiedzy tajemnej miała związek z dogłębnym rozumieniem samego siebie i prawidłowości przejawiania się Wszechświata w Naturze, toteż jej adepci nie byli zdani na łaskę i niełaskę żywiołów, innych ludzi czy choćby nisz­czącego upływu czasu. Z tej właśnie wiedzy wywodzi swe początki ninjitsu - choć duża jej część zaginęła lub uległa zniekształceniu w miarę przekazywania jej z pokolenia na pokolenie - a w szczególności sekretne praktyki oddecho­we systemu medytacyjnego ninja. Znajomość i praktyczne stosowanie tych starodawnych, tajemnych sztuk pozwala­ły Sasuke Sarutobiemu, Żelaznemu Ninja, biegać szybciej niż mknąca strzała, zginać stal gołymi rękami i wchodzić na pionowe mury jak mucha. Potrafił także godzinami tkwić w ukryciu w ciasnych pomieszczeniach, obywać się bez pożywienia i wody, znosić niesłychany ból i miał dość siły woli, by nie dać się pojmać żywcem. Bardzo możliwe, że owe ćwiczenia obudziły w Sarutobim przekonanie, iż fak­tycznie może po śmierci wrócić, by doprowadzić do skutku wypowiedzianą klątwę. Niektórzy twierdzą, że rzeczywiście tego dokonał, aczkolwiek rękami Hanzo Hattoriego, który albo działał na własną rękę, korzystając z okazji zamasko­wania własnego spisku, albo też - opętany przez ducha Sarutobiego. Możliwe zresztą, że działał on w ogóle w imię „większego planu" i robił to, co robił, tylko po to, aby zwięk­szyć rozgłos i wzmocnić nimb tajemnicy otaczający mistycz­ne bractwo ninja, do którego obaj należeli i w którego służ­bie poległ jego towarzysz. Wszak lojalność klanowa często była silniejsza niż jakakolwiek umowa z kimś spoza Kręgu. Dotyczyło to nawet sioguna, który, jak wszyscy królowie i książęta, był co najwyżej chwilową niedogodnością.

Ta oto książka podaje środki i metody pozwalające czło­wiekowi osiągnąć taki stan ducha i ciała, że wszystko będzie dlań możliwe, nawet nieśmiertelność - zależy to tylko od cierpliwości i wytrwałości ucznia i od jakości jego praktyki.

Przed przystąpieniem do ćwiczeń uczeń powinien poznać ich historyczne źródła. To, być może, bardziej przekona go o autentyczności przekazywanych mu technik - po pierwsze dlatego, że przetrwały one od czasów starożytnych, a po wtóre dlatego, że nie uległy żadnym istotnym zmianom od mo­mentu, gdy opisano je po raz pierwszy.

Ninjitsu, jak dziś nazywamy tę sztukę, opiera się na na­ukach Szkoły Gwiazdy Polarnej, o której chińscy historycy wiedzieli, że działała sześć tysięcy lat temu w Tybecie. Na­wet dziś mnisi z tamtego regionu praktykują m.in. techniki przedstawiane w tej książce, aby znosić zimno i trudne wa­runki życia wśród górskich szczytów.

W ciągu stuleci, gdy owe nauki rozprzestrzeniały się po Chinach i Indiach, ci, którzy docierali do tej wiedzy i dzielili się nią z innymi, byli uważani za mędrców. Niewielu na­prawdę przyswoiło sobie wszystkie te nauki. Ale ci, którzy dostrzegali prawidłowości, jakimi rządzi się Natura i Wszech­świat, potrafili trafnie przepowiedzieć wichurę, deszcz, su­szę czy powódź. Z tego powodu często przypisywano im moce mistyczne, niedostępne zwykłym śmiertelnikom. W społe­czeństwach prymitywnych umiejętność przewidywania zja­wisk pr2yrody, pomocna w uprawie roli, polowaniu oraz gro­madzeniu zapasów, była niewątpliwie wysoko ceniona i mia­ła decydujące znaczenie dla przetrwania.

Oczywiście ci, którzy mieli dość czasu i cierpliwości, na przykład pustelnicy, mogli osiągnąć coś znacznie większe­go - samourzeczywistnienie, przy którym rzeczy takie jak znoszenie bólu czy wyzwalanie nadludzkiej siły w sytuacji krytycznej są dziecinną igraszką. Naturalnie moce takie mieszczą się w granicach możliwości każdego człowieka. O tym właśnie mędrcy zawsze mówili swoim uczniom, tak samo jak mówią dzisiejsi magicy: „Ja nie posiadam żadnej magicznej siły. Każdy mógłby zrobić to samo, gdyby tylko wiedział jak".

Prawdziwe doświadczenie takiego stanu ekstazy ma, rzecz jasna, charakter transcendentalny, a zatem trudno je opisać słowami czy choćby obrazami. Można go jednak doświadczyć - poprzez wykonywanie przedstawionych dalej ćwiczeń. Ale ponieważ cel owych fizycznych ćwiczeń jest transcendentalny, często bywa on opisywany pojęcia­mi symbolicznymi, które podświadomość rozumie, nawet jeśli w głowie się to nie mieści.

W tym miejscu warto powiedzieć o Ko Hungu. Był to mędrzec żyjący około roku 300, który napisał wiele tek­stów z dziedziny anatomii i medycyny chińskiej. Jego opis doświadczenia transcendentalnej medytacji, przedstawiony poetyckim językiem czasów, w których żył, stał się podsta­wą całej szkoły chińskich tajnych stowarzyszeń zwanych tongami, a opierał się na możliwości stawania się niewi­dzialnym i zabijania wrogów niechybnie i bezlitośnie, bez względu na siłę oporu nieprzyjaciela. Musimy pamiętać, że był to okres historii, w którym wojujące ze sobą klany utrzy­mywały plemiona i terytoria w podległości siłą oręża i żelaz­nej woli. Takiego „magicznego" lub „demonicznego" nieprzyjaciela lepiej więc było unikać, a na pewno nie należało mu się narażać.

Metoda Ko Hunga była uważana za alchemię, ale nie we współczesnym pojęciu, kojarzącym się z czarami. Polegała ona raczej na studiowaniu wszystkich znanych ówcześnie dyscyplin wiedzy, których było wtedy zaledwie kilka. Stąd wziął się termin „al-chemia". Przedmiotem nauczania Ko Hunga była chemia ludzkiego ciała, a mianowicie to, jak pożywienie, które jemy, woda, którą pijemy, a nawet powie­trze, którym oddychamy, zmieniają się w niezbędne skład­niki zdrowia i długowieczności. Mimo że „niewidzialność" oraz „niewrażliwość na kieł i pazur" obiecywał on w sensie symbolicznym, takie zdolności faktycznie pojawiają się w miarę uprawiania owych tajemnych ćwiczeń.

Po swym odejściu Ko Hung został przez Chińczyków, któ­rzy go przeżyli, nazwany nieśmiertelnym. Zwyczaj każe tak tytułować ludzi o wielkiej wiedzy, cieszących się rozległą sławą i poważaniem, po to, by kolejnym pokoleniom sta­wiać ich za przykład do naśladowania (w taoistycznej ra­chubie wylicza się Ośmiu Nieśmiertelnych).

Zanim uznano Ko Hunga za Nieśmiertelnego, i tak żył on bardzo długo. Są tacy, co twierdzą, że dożył wieku kil­kuset lat. Zawdzięczał to międ2y innymi umiejętności re­laksu - raczej rzadkiej w prymitywnym świecie wojują­cych królestw.

Ko Hung umiał się zrelaksować między innymi dlatego, że wiedział, iż żaden z jego czynów nie ma realnego wpły­wu na bieg Wszechświata, a także dlatego, że umiał „nacis­kać guziczki", które uaktywniały odpowiednie gruczoły do- krewne, by wywołać pożądane reakcje w poszczególnych narządach. Potrafił posługiwać się endorfinami, by znieść ból, adrenaliną - by podnieść głaz, który pr2ygniótł dziecku stopę, czy po prostu wyzwalać w sobie takie zasoby energii, że trudy codziennej troski o byt - o to, żeby zdobyć dość pożywienia i nie dać się zabić - nie były dlań żadnym cię­żarem. Skoro umiał to Ko Hung, to z pewnością i dzisiejszy człowiek powinien być w stanie tymi samymi środkami zła­godzić codzienny stres, w którym żyje.

Dlatego też pierwsze ćwiczenie nazywa się wzdycha­niem. Jest to pierwsze z serii ćwiczeń regulujących od­dech, zwanych qigong (chi-kung). Z niego wywodzą się wszyst­kie inne ćwiczenia oddechowe wchodzące w skład qigong, nawet te z pozoru najbardziej skomplikowane.

Podobnie, w dziedzinie ćwiczeń fizycznych kluczem do wszelkiej jogi, czy to hinduskiej, czy chińskiej, jest mental...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin