Gangsterski - Tomasz Matkowski.rtf

(346 KB) Pobierz

   

   

   

  TOMASZ MATKOWSKI

 

   

 

  GANGSTERSKI

 

   

  ***

 

   

 

   

 

  Jak to możliwe - zastanawiał się Santucci - że w maszy­nie, która wygląda na nową, pachnie jeszcze farbą i jakimiś dziwnymi materiałami - chyba ceratą, klejem, bakelitem, li­noleum - szyby mogą być takie brudne!

  Maszyna rzeczywiście była nowa. Być może Santucci nie siedziałby tak spokojnie w swoim fotelu, gdyby wiedział, że zastąpiła innego Iliuszyna 62M (M, czyli Modern), jedne­go z ośmiu zakupionych - obowiązkowo, jak wszystkie sa­moloty polskich linii lotniczych - w Związku Radzieckim, i spośród których, dzięki częstszym niż przewidywał radziec­ki konstruktor przeglądom, tylko dwa się roztrzaskały. Pierwszy w roku 1980, drugi siedem lat później.

  Przyczyną obu katastrof był podobny, banalny defekt: wy­konana po partacku, ze słabej jakości materiału, turbina jed­nego z silników nie wytrzymała siły odśrodkowej, rozpry- snęła się, a jej odłamki ostrzelały, jak seria z karabinu ma­szynowego, sąsiedni silnik i mechanizmy sterownicze. W ułamku sekundy maszyna stała się wrakiem. Leciała jesz­cze, ale już tylko siłą bezwładu, a pasażerowie byli martwi, chociaż jeszcze o tym nie wiedzieli. Ten stan zawieszenia, odroczenia wyroku, trwał 29 sekund.

  Uczestnicy drugiej katastrofy mieli jeszcze mniej szczę­ścia. Od ogłoszenia wyroku do egzekucji musieli przetrwać prawie godzinę. Po wyroku samolot szybował jeszcze w stro­nę lotniska, piloci próbowali, resztką ciągu w jednym z sil­ników, nadać mu kierunek, komora bagażowa się paliła, a spacerowicze, którzy w ten niedzielny poranek znaleźli się w pobliżu, opowiadali potem, że cały ogon samolotu się

  żarzył. Czy samolot spadł nagle dziobem w dół tylko dlate­go, że pasażerowie z tylnej części, mimo błagań stewardess, nie chcieli się upiec żywcem i rzucili się na przód maszyny? Zapiski czarnych skrzynek, jak zwykle w takich sytuacjach, pozostały tajemnicą przewoźnika i powołanej, jak zwykle w takich sytuacjach, komisji.

  Mniej milczący okazali się umarli, którzy przesłali notatki zza grobu. Strzępy pozdrowień, testamentów, rozpaczliwych prób utrwalenia chwili: „Awaria. Nie wiadomo co będzie". „Żegnajcie". Bazgrane w pośpiechu, niepewnie, na wszystkim co pod ręką - kartkach, biletach lotniczych, deklaracjach cel­nych, banknotach. O tym, że pasażerowie nie mieli wątpliwo­ści, iż tego ranka umrą, świadczy fakt, że zapiski robili też na paszportach. Czego w żadnym wypadku nie uczyniliby w in­nych okolicznościach, jako że paszport w czasach komunizmu był dokumentem świętym, a jego utrata lub zniszczenie spro­wadzało kłopoty na jego właściciela (a właściwie nie właści­ciela, tylko depozytariusza, bo właścicielem paszportu nie był człowiek, lecz państwo, informowała o tym klauzula wydru­kowana w każdym paszporcie). Powierzonego sobie paszpor­tu należało strzec jak oka w głowie, a użyć go jako papieru do notatek mógł tylko ktoś, komu było już wszystko jedno. Część tych zapisków, rozwiana podmuchem, na wpół zwęglona, przepadła w kieszeniach gapiów, którzy w kilka minut póź­niej, jeszcze przed przybyciem milicji, straży pożarnej i kare­tek pogotowia, rzucili się na miejsce katastrofy przedzierając się przez zwalone drzewa. Nastąpiło gorączkowe poszukiwa­nie portfeli, portmonetek, biżuterii, czegokolwiek co miałoby jakąś wartość, i podobno widziano przechodniów chowających za pazuchę czyjąś oderwaną dłoń z pierścionkiem. Ten aspekt katastrofy został mocno nagłośniony przez prasę, zilustrowa­ny szczegółami, a może nawet wyolbrzymiony, zapewne by skierować oburzenie czytelników i odwrócić je od partactwa radzieckiego producenta samolotu.

  Na miejsce rozbitej maszyny linie lotnicze zakupiły na­tychmiast i przymusowo - identyczną. Linie lotnicze nale­żały do państwa, a państwo do Rosji. Więc choćby maszyną była latająca trumna, i tak nie było mowy o kupnie innej.

  Santucci na szczęście nie wiedział o tym wszystkim, mógł więc spokojnie drzemać, od czasu do czasu tylko budząc się, gdy stewardessa głośniej krzyknęła na któregoś z pasażerów. Obok drzemał jego współpracownik, Big Luciano, a kilka rzędów przed nimi siedział człowiek, którego mieli zabić. Dwaj gangsterzy nie rozmawiali ze sobą. O czym tu mówić? Zadanie jak każde inne. Ten dureń wpakował się w jakąś kabałę, nie wnikali nawet w jaką. Podobno zwędził albo dał sobie ukraść pojemnik z czymś białym i bardzo drogim. I te­raz chce to odzyskać. Albo chce im uciec. Głupek. Przed nimi nie ma ucieczki. Właściwie nie wiadomo dlaczego Szef dał mu jeszcze szansę, coś w rodzaju odroczenia wyroku: jeżeli odnajdziesz towar i oddasz go w ciągu siedmiu dni, to ci przebaczymy. Oczywiście wiedzieli, że nawet gdyby oddał towar, i tak nie otrzyma przebaczenia. Ale lepiej, żeby oddał i został zlikwidowany niż nie oddał i został zlikwidowany. Tak też zapewne rozumował Szef. A czy głupek wie, że już nie żyje? Powinien to wiedzieć. Jeżeli nie jest głupkiem. Ale chyba jest. Mimo że nazywa się, nomen omen, Klewer, czyli sprytny. Johnny Klewer. 

  -  Wizę załatwił sobie jednak niegłupio - jeden z gang­sterów nachylił się do drugiego i wykrzyczał mu tę reflek­sję do ucha, głośno, by przebić się przez ryk turbin samolo­tu. 

  -  To trzeba przyznać! - odwrzasnął drugi. 

  Przypomnieli sobie kilkusetmetrową kolejkę pod pol­ską ambasadą w Paryżu, kolejkę po polską wizę. - Dwa dni stania - zawyrokowali wtedy zgodnie, widząc jak Klewer ustawia się na końcu kolejki. A jednak po chwili gdzieś przepadł, już myśleli, że próbuje im uciec. Głupek. Przed nimi nie ma ucieczki! Niejeden już próbował. Próbowali nie tacy jak on, lecz naprawdę cwaniacy dużej klasy. A głu­pek nie był wielkim cwaniakiem. Był zwyczajnym trybi­kiem. Trybikiem, który się zatarł. Nie ze swojej winy, za­pewne. Ale to nie ma znaczenia. Lucky Santucci i Big Lu­ciano nie są od sądzenia. Głupek zadziałał nawet nie tak głupio, zanim się zatarł. Podłożył towar turystce zza „żela­znej kurtyny", licząc na to, że nie będą jej sprawdzać. A wła­ściwie nie tyle podłożył, co podczepił. Pod podwozie. Sa­mochód turystki, chociaż wyglądał trochę kuriozalnie i an­tycznie, nie zepsuł się. Za to samochód Klewera owszem. Co uniemożliwiło mu odzyskanie przesyłki. A tymczasem pojazd turystki, wraz z podczepionym ładunkiem pięciu kilogramów najczystszej białej śmierci, zniknął za Żelazną Kurtyną. To tak, jakby wpadł w wodę, albo zapadł się pod ziemię. Ale Santucci potrafi wyłowić z wody i wykopać spod ziemi. Nie ma miejsca na świecie, gdzie nie byłby w stanie dotrzeć. Nawet na Syberię. Kiedyś go zrzucili na spado­chronie nad Kamczatką, przewędrował cały Związek Ra­dziecki, ukradzioną luksusową czajką dyrektora gułagu dotarł aż do Moskwy, gdzie dostał się do brytyjskiej amba­sady, skąd został przerzucony. Znał świetnie kilka języków, w tym rosyjski (tawariszczi, taksi! - wołał w Moskwie i na­tychmiast podjeżdżało dwadzieścia taksówek marki woł­ga). 

  Uciec Santucciemu? Chyba żarty. Głupek zresztą nie pró­bował ucieczki. Przynajmniej na razie. Wkrótce ujrzeli jak wychodzi z gmachu polskiej ambasady w Paryżu bocznymi drzwiami i dyskretnie wsuwa coś w dłoń portierowi, a ten podaje mu kopertę - podwizowany paszport w zamian za łapówkę, to jasne. Spryciarz.

  Santucci i Luciano nie musieli uciekać się do takich tric­ków, „Rodzina" załatwia im wszystkie wizy kanałami dy­plomatycznymi. Absolutnie autentyczne. I paszporty też są w najlepszym porządku. 

  Zapadli znów w coś w rodzaju drzemki. Czujność chwi­lowo nie była potrzebna, z samolotu głupek nie ucieknie.

  Nagle samolot zadrżał. Fotele się zatrzęsły, kadłub za­zgrzytał, coś chrupnęło, jęknęło i można było ujrzeć w per­spektywie kabiny, że kadłub leciutko się skręca na boki. W prawo, w lewo, w prawo... Samolot przebijał się przez warstwę chmur, wyginając się i skrzypiąc.

  Zatrzeszczały głośniki. Na ściance z przodu kabiny poja­wił się świetlny napis. Niektóre litery były tak brudne, że nie można ich było odczytać: „No s..kin. Fast eat belts", jed­nak sens napisu był oczywisty, nie chodziło o to, żeby wy­skoczyć ze skóry i zjeść pasy bezpieczeństwa, tylko żeby je zapiąć. Trzeszczenie w głośnikach ustało, a zamiast niego pojawił się głos stewardessy, usiłującej przekrzyczeć jakiś potworny pisk, prawdopodobnie pisk wzmacniacza, który się co chwila wzbudzał: 

  -  Proszę państwa, za kilka minut... - viuuuuuuuuuü! 

  ...lądowąć na lotnisku... - viuuuuuuuuuuuü - ...kęcie w War­szawie. Prosimy o niepalenie papierosów, zapięcie pasów i czytelne wypełnienie formularzy celnych - viu- uuuuuuuuuu - TRRRRACHÜ! - ....pita... Kowalski wraz z za­łogą dziękują państwu za wspólny... - TRRRACHU! 

  Trzeszczenie poszycia i mocniejsze wstrząsy pozwalały się domyślać, że „...pita... Kowalski" włączył właśnie hamulce aerodynamiczne. Końce skrzydeł zafalowały, jakby samolot próbował  nimi zamachać, i nie wiadomo dlaczego Santucci pomyślał, że maszyna musi teraz wyglądać jak wielki, szary orzeł.

  Za brudną szybką można było już dojrzeć budynek dwor­ca lotniczego, brunatny barak, nad którym napis - złożony z wielkich liter, z których dwie najwidoczniej odpadły lub zostały zabrane do renowacji, a najprawdopodobniej po pro­stu ukradzione - anonsował: W..SZAWA.

   

  ***

 

   

  W baraku kłębił się tłum. Tłum o nerwowych ruchach i płochliwych spojrzeniach. Tłum ludzi w pomiętych ubra­niach, rozgorączkowanych, nienaturalnie ruchliwych. Najwy­raźniej wylądowało niemal jednocześnie kilka samolotów, a ich pasażerowie przemieszali się. Większość dźwigała dzi­waczne bagaże: tobołki, zawiniątka, wypchane torby plasti­kowe, nieforemne tekturowe paki, z których wystawały buł­garskie kożuchy, tureckie dżinsy, indyjskie chusty.

  Tłum, z początku chaotyczny, wkrótce samoistnie i spraw­nie podzielił się na kolejki do poszczególnych ławko-stołów, służących celnikom za miejsca pracy. Odprawa szła bardzo płynnie. Celniczki stanęły przy ławko-stołach, celnicy roz­siedli się w pobliżu na krzesłach, a jeden celnik przechadzał się apatycznie wśród pasażerów, trzymając na smyczy sen­nego owczarka, który leniwie obwąchiwał bagaże w poszu­kiwaniu narkotyków.

  W jednej z kolejek stał Klewer, nieco dalej w tej samej kolejce czekali spokojnie dwaj mężczyźni w ciemnych oku­larach. Zachodni Gangsterzy Lucky Santucci i Big Luciano. Dopiero teraz, gdy wyszli z samolotu i stali wyprostowani w całej okazałości, można było podziwiać ich wspaniałe syl­wetki. Pięknie wypastowane buty, nienagannie wyprasowa­ne garnitury, przeciwsłoneczne okulary na męskich, ogorza­łych twarzach - przyjemnie kontrastowali ze złachmanionym, spoconym tłumem. Spowici w mgiełkę wody kolońskiej, zdawali się być żywcem przeniesieni z innego świata, może wycięci z jakiegoś żurnala, z tych co to się nielegalnie przy­wozi z zagranicy, a potem sprzedaje na bazarze. Za każdym razem, gdy kolejka się ruszyła, nie schylali się jak inni po bagaż i nie podbiegali nerwowo do przodu, tylko nonsza­lancko przesuwali walizy nogą. Eleganckie, czarne, matowe walizy i równie eleganckie, czarne, skórzane teczki. Na wy­padek, gdyby ich „podpopieczny" się odwrócił, udawali, że czytają i zasłaniali się rozpostartymi płachtami „Trybuny Ludu", którą stewardessa, o aparycji i manierach rozjuszo­nego buldoga, rozdała pasażerom zaraz po starcie. 

  Każdy 'pasażer, dochodząc do celniczki, kłaniał się uniże­nie, nerwowo stawiał swój bagaż na ławko-stole, po czym, z afektowaną dyskrecją i natrętnym zażenowaniem w ru­chach, kładł przed celniczką mały prezent - banana, poma­rańczę, czekoladkę - a ona zsuwała to spokojnie wprost do kartonowego pudła, stojącego pod ławko-stołem, i stemplo­wała deklarację celną. Pasażer szybko zabierał swój bagaż i żwawo (bo a nuż się rozmyśli?) pomykał w stronę wyjścia.

  Szło to bardzo sprawnie, rutynowo i bez zgrzytów. A jed­nak. Gdy przyszła kolej na pasażera, który stał przed Klewerem, celniczka nie tknęła położonej przed nią mandaryn­ki. Dotknęła walizki, na chwilę znieruchomiała i wyglądała jak chart w stójce, który zwietrzył kuropatwę. Cała kolejka zamarła. Wreszcie celniczka zdecydowanym gestem uchyli­ła wieko walizki, zanurzyła w niej rękę i wyciągnęła stam­tąd dużego, plastikowego fallusa. Dzierżąc go z ostentacyj­nym niesmakiem w dwóch palcach, wysoko, tak by cała ko­lejka widziała, utkwiła pytający wzrok we właścicielu baga­żu. Właściciel w jednej chwili zrobił się czerwony jak flaga Związku Radzieckiego. Szybko wyjął z podręcznej torby jesz­cze trzy mandarynki. Urzędniczka zgarnęła je i podstemplo­wała formularz, mrucząc z dezaprobatą:

  -  Powinien pan przecież wiedzieć, że marksistowska mo­ralność nie dopuszcza tego typu burżuazyjnych wynaturzeń... 

  Po czym oddała pasażerowi podstemplowaną deklarację, a plastikowego fallusa niedbałym ruchem wrzuciła do pu­dła.

  Następny był Klewer. Szybko położył przed celniczką paczkę kawy, za co został nagrodzony nie tylko stemplem, ale nawet czymś w rodzaju łaskawszego spojrzenia.

  Gdy nadeszła ich kolej, dwaj gangsterzy nie mieli wątpli- wości jak się zachować. Byli zresztą przygotowani na takie sytuacje. Wiedzieli z materiałów, które przestudiowali przed wyjazdem, że w tym kraju brakuje żywności, więc jeszcze podczas lotu przygotowali sobie drobiazgi na bakszysze dla urzędników niższego szczebla. Teraz jeden niedbałym ru­chem położył przed celniczką pięknie zawinięte w serwetkę jajko na twardo, które zostało mu z posiłku podanego w sa­molocie, a drugi dwie zgrabne kosteczki masła, również prze­widująco zabrane z tacki z kateringiem.

  Celniczka zbladła, spiorunowała ich wzrokiem i już po chwili, skrzyczani, popychani przez rozjuszonych celników, którzy skoczyli celniczce na pomoc, sunęli, pod ostrzałem ciekawskich spojrzeń pasażerów, w stronę odległego końca baraku, gdzie dokonywano rewizji osobistych. Wyrywali się, lecz tabun wezwanych gwizdkiem wopistów i milicjantów trzymał ich mocno i wlókł do pakamery. Santucciemu udało się jeszcze obejrzeć i zobaczyć, jak Klewer znika w przejściu z napisem EXIT. 

   

  ***

 

   

  - Skąd mogłem wiedzieć, że jaja są tu za grosze? Ta­kich subtelności nie było w materiałach -  zżymał się Santucci.

  -  No trudno, strzeliłeś i spudłowałeś, nieważne. Teraz mu­simy go odnaleźć. 

  W pokoju hotelowym obaj gangsterzy otworzyli walizki, wyjęli z nich ubrania, a potem otworzyli podwójne dna i zaczęli wyciągać kolejno przedmioty, tkwiące tam w zagłębieniach, wyściełanych czarnym pluszem:

  -  karabinek Strzelca wyborowego, z kolbą o zmiennej dłu­gości, z dwójnogiem, lunetką i zestawem oczkowatych przy­słon wybieranych w zależności od oświetlenia i pozwalają­cych na bardzo precyzyjny strzał na odległość do 600 me­trów; 

  -  pistolet Smith & Wesson kaliber 38; 

  -  pistolet MAC 50 parabellum kaliber 9 mm i dwa zapa­sowe magazynki po dziewięć nabojów każdy; 

  -  kilka paczek amunicji, w tym pociski dymne i pociski świetlne - żółte, niebieskie i czerwone; 

  -  dwie „bułki" plastiku; 

  -  dwa granaty obronne i dwa zaczepne, owinięte w wo­skowany papier; 

  -  dwa ładunki zapalające w ochronnych futeralikach; 

  -  kilka zapalników elektrycznych, kilka mechanicznych i kilka odpalanych drogą radiową; 

  -  dwie latarki - kieszonkową i duży reflektor; 

  -  lornetkę z elektronicznym wzmacniaczem światła; 

  -  miniaturowy noktowizor; 

  -  kilka elektronicznych drobiazgów: walkie-talkie, plu­skwy zwykłe, pluskwy telefoniczne i kontrpluskwy, pozwa­lające wykryć ewentualny podsłuch; 

  -  karabin szturmowy FAMAS FI kaliber 5,56 mm z nakręt­ką do miotania granatów nasadkowych, tłumikiem płomie­nia, całość, wraz z magazynkiem, ważąca zaledwie 4,280 kg, i trzy zestawy pocisków: naboje kulowe, granaty przeciw­piechotne i granaty przeciwpancerne (zasięg - 300 metrów), cztery zapasowe magazynki, dwie lunety: jedna połączona z celownikiem laserowym, druga wykorzystująca poświatę nocnego nieba i pozwalająca prowadzić nocą skuteczny ogień na odległość do stu metrów. Karabin miał przełącznik pozwalający na strzelanie ogniem pojedynczym, seriami ograniczonymi do trzech strzałów, i ogniem ciągłym, z szyb­kością od 750 do 1250 strzałów na minutę, w zależności od tego, jak sprawnie użytkownik celował i zmieniał magazyn­ki. 

  A trzeba zaznaczyć, że Big Luciano i Lucky Santucci byli użytkownikami, którzy robią to bardzo sprawnie... Teraz obaj składali karabiny, dołączali magazynki... W ich wpraw­nych dłoniach stalowe części zdawały się ożywać: rowki wchodziły w nacięcia, sprężyny się napinały, rygle zaskaki­wały prawie bezgłośnie, słychać było tylko cichy trzask, szczęk, zgrzytnięcie, jęk sprężyny... 

  -  Niepotrzebnie powlekaliśmy walizki tą substancja oło­wiową. Mówiłem ci, że tu nie mają żadnych urządzeń. I nie są nastawieni na takie rzeczy. Tutaj szukają drobnych han­dlarzy starymi szmatami. Mogliśmy równie dobrze trzymać broń w ręku, i tak by nie zauważyli. 

          -  Strzeżonego pan Bóg strzeże. O, cholera, zapomniałem bateryjek do krótkofalówki... 

  -  Nie szkodzi, to standardowe bateryjki, kupimy w pierw­szym lepszym kiosku. 

   

  ***

 

   

  -  Bardzo mi przykro, ale teraz nie mogę się panem za­jąć. Muszę pracować, bo przyszła inspekcja robotniczo-chłop­ska i jak zobaczą, że nic nie robię, tylko panu pomagam, to obetną mi trzynastkę, jak amen w pacierzu - urzędniczka w Państwowym Urzędzie Motoryzacji Ojczyzny była najwy­raźniej bogobojna i państwowotwórcza. Teraz dopiero Kle­wer zrozumiał, co znaczył okrzyk rzucony przez kogoś przed chwilą zza uchylonych drzwi: „Dziewczyny, uwaga, robole idą!" 

  Ostrzeżenie zostało zresztą zignorowane przez większość siedzących w biurze urzędniczek, które najwidoczniej nie miały sobie nic do zarzucenia, bo tylko wzruszyły ramiona­mi i kontynuowały piłowanie paznokci i przerzucanie się opowieściami o tym, w którym sklepie „rzucili" rajstopy i ile godzin trzeba było po nie stać w kolejce. Natomiast panien­ka, która zajmowała się Klewerem, i bardzo ofiarnie szpera­ła w kartotekach, najwyraźniej się spłoszyła. Wyglądało to tak, jakby wobec inspekcji należało się wykazać maksymal­nym nieróbstwem, jeśli nie chciało się mieć kłopotów. Oczy­wiście to tylko takie wrażenie - pomyślał Klewer. Ale co dalej? Stracił już tyle czasu, cztery godziny czekania przed drzwiami, na korytarzu Urzędu, w kolejce krzesełkowej, czy­li takiej, gdzie ludzie siedzący na krzesłach ustawionych pod ścianą, przesuwają się z krzesła na krzesło coraz bliżej w stro­nę drzwi pokoju, w którym mają coś do załatwienia, przy czym kolejka przypomina nie tyle narciarski wyciąg krze­sełkowy, co znaną z dzieciństwa zabawę w krzesła, bo kto nie dość szybko usiądzie na następnym krzesełku, tego podsiada inny gracz, a on sam wypada z zabawy. To znaczy z ko­lejki.

  -  Proszę pani - rzekł Klewer błagalnie - ale co ja mam teraz zrobić!? 

  Urzędniczka nie była złą osobą.

  -  Niech pan idzie do Ubezpieczeń. Oni tam mają nawet komputer, zobaczy pan, że panu znajdą. Prawdę mówiąc, u mnie i tak by się pan niczego nie dowiedział. 

  -  Ale ja przecież nie wiem, w którym towarzystwie ubezpieczeniowym ta osoba jest ubezpieczona! 

  -  To żaden problem. U nas jest tylko jedno towarzystwo. Udzieliwszy tej bezcennej porady urzędniczka łyknęła herbaty, siorbiąc głośniej na znak, że audiencja skończona. Po czym osunęła się głębiej w swoim krześle i zapadła w coś w rodzaju letargo-drzemki, w oczekiwaniu na przybycie in­spekcji robotniczo-chłopskiej. 

  Tylko jedno towarzystwo. Ciekawe. W sumie, to lepiej. To ułatwia sprawę. Fajny kraj.

   

  ***

 

   

  W jedynym towarzystwie ubezpieczeniowym, rekla­mującym się olbrzymią, wyblakłą tablicą z napisem „Twoje towarzystwo ubezpieczeniowe" (tak j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin