Harrison Kathryn - Pocalunek.pdf
(
529 KB
)
Pobierz
KATHRYN HARRISON
POCAŁUNEK
Przełożył Mariusz Ferek
Ukochanej
1942 - 1985
Jesteśmy, my wszyscy, kształtowani i na nowo urabiani przez tych, którzy nas
pokochali, i chociaż miłość ta może przeminąć, pozostajemy ich dziełem - dziełem, którego
pewnie wcale nie rozpoznają i które nigdy nie odpowiada w pełni ich intencjom.
- François Mauriac, Le Deseert de l'amour (1925)
Spotykamy się na lotniskach, Spotykamy się w miastach, w których nigdy dotąd nie
byliśmy. Tam, gdzie nikt nas nie rozpoznaje.
Jedno z nas przylatuje samolotem, drugie przyjeżdża samochodem i wyruszamy w tym
czy innym kierunku. Okolice, do których się udajemy, są coraz mniej realne. - Skamieniały
Las, Monument Valley, Wielki Kanion - tak surowe, tak piękne i martwe niczym
powierzchnie odległych planet ukazane na zdjęciach satelitarnych. Pozbawione powietrza,
rozpalone, nieludzkie.
W takich właśnie miejscach ojciec ujmuje w dłonie moją twarz. Odchyla ją, całuje
przymknięte powieki, szyję. Jego palce błądzą we włosach na karku. Na powiekach czuję
gorący oddech.
Bywa, że się kłócimy, bywa, że płaczemy. Szosa przed i za nami ciągnie się zawsze
bez końca, dlatego może się wydawać, że znaleźliśmy się poza czasem i miejscem. Jedziemy
do Muir Woods w północnej Kalifornii. Spowita w błękitną mgłę droga ginie nam z oczu.
Jedziemy Natchez Trace w głębinę zielonego lata Missisipi. Drzewa dźwigają liście wielkości
mojej głowy; płatki koloru kości słoniowej płyną ku ziemi i zakrywają nasze ślady.
Z dala od rodziny i głównego nurtu czasu, z dala od pracy i szkoły; stoimy oparci o
stromą, czerwoną skałę tysiąc stóp nad ziemią; klęczymy w pieczarze, w której przed dwoma
tysiącami lat mieszkali ludzie; przyglądamy się, jak jaskinie Karolsbadu wypluwają w
purpurowy zmierzch strumienie tysięcy nietoperzy - wszystkie te nigdzie i nigdy są naszym
jedynym domem.
Wychowują mnie rodzice matki. Mieszkam w ich domu do ukończenia siedemnastego
roku życia. Tutaj nigdy nie wypowiada się imienia mojego ojca, nie uznaje jego istnienia. -
Gdzie twój tata? - pytają dzieci.
- Nie wiem - odpowiadam.
- Czemu? - dociekają. Na to pytanie również nie potrafię odpowiedzieć.
Rodzice rozwodzą się, kiedy mam sześć miesięcy. Zostaję z matką i jej rodzicami;
ojciec odchodzi.
Jest brakiem obecności, czymś w rodzaju dziury wyciętej przez babkę w rodzinnej
fotografii. Ona nie pozbywa się całego zdjęcia z wizerunkiem osoby, której nie cierpi, lecz
wycina niegodziwca niedbale i w pośpiechu, używając nożyczek do paznokci.
Siedzę w nogach jej łóżka i przyglądam się, jak redaguje rodzinne albumy. Bierze się
do tego z ponurą determinacją, której nie można wytłumaczyć niczym innym, tylko walką,
jaką prowadzi z moją matką. Często zdarza się, że wycina tylko głowy, pozostawiając
anonimowe korpusy jako świadectwo jej niezadowolenia i braku litości. Gdy dokonuje
cenzury, nikt nie jest bezpieczny - z albumów usuwa też niezbyt udane wizerunki samej
siebie.
Kilka zdjęć mojego ojca matka trzyma w ukryciu. Czasem, gdy ją o to poproszę,
pozwala mi popatrzeć na jedno z nich. Na każdej fotografii ojciec jest maleńką figurką w
garniturze i okularach; nawet jeśli w kadrze nie znalazł się nikt poza nim, i tak nigdy nie jest
w centrum ani na pierwszym planie; sprawia wrażenie przypadkowego widza. Nie mogę
dostrzec wyraźnie jego rysów.
Zamknięte drzwi sypialni moich dziadków są widoczne już od wejścia do domu.
Kiedy zjawia się jakiś młody człowiek, aby zabrać matkę na randkę, kiedy babka słyszy, że
matka wita się z nim i idzie po płaszcz, zaczyna krzyczeć z pokoju. Babka ma prawdziwy
talent do krzyczenia. Jej wrzaski nie są ludzkie. Przedzierają się niczym niszcząca siła przez
materię codziennego życia - życia, które jeszcze kilka chwil wcześniej otaczało w hallu
niczego nie podejrzewającego młodzieńca, i naraz zjawia się tu wszystko, co mroczne, ponure
i barbarzyńskie: zwierzęta z łapami w potrzasku, operacje z czasów pozbawionych
dobrodziejstwa narkozy, wrzask oparzonego dziecka, wołanie dziewczyny gwałconej w lesie,
zawodzenie wilkołaka, który czując jej zapach, znajduje ją i syci się tym, co dla niego zostało.
Mam cztery lata i gdy słyszę krzyk babki, osuwam się na kolana i pełznę w bezpieczne
miejsce. Pod stół albo, jeśli daję radę zabrnąć tak daleko, do płóciennej szafy lub drewnianej
skrzyni.
Matka bez przerwy śpi. Póki mieszka z nami w domu swoich rodziców, śpi, kiedy
tylko może. Sypia codziennie bardzo długo. Wstaje na śniadanie, ona zaś budzi się sześć,
siedem godzin później. Gdy śpi, staję przy jej łóżku.
Obudź się. Obudź. Ta myśl rozbrzmiewa mi w głowie nadzwyczaj głośno. Wydaje mi
się, że matka musi wstać, że nie może pozostać nieczuła na moje prośby. Błagam ją tak
żarliwie, tak żarliwie jej pragnę. Nie pojmuję, dlaczego ucieka w sen, w nim szuka ukojenia,
w nim znajduje schronienie. Wiem jedno: nie mogę jej na to pozwolić.
Oczy ma zamknięte, ukryte pod atłasową maseczką. Jej twarz jest płaska i biała,
maska płaska i czarna: to mnie przeraża. Sen zmienia tę twarz w maskę, w maskę pod maską.
Matka oddycha płytko, jakby umierała, jakby już nigdy nie miała się obudzić.
Idę do łazienki, odkręcam kran. Spuszczam wodę w toalecie, chwytam za szczotkę i
energicznie odkładam ją na półkę, upuszczam but, zamykam z trzaskiem drzwi. Staram się,
jak mogę, obudzić matkę, ale na wszelki wypadek uciekam się do środków, których nie
można uznać za celowy atak na fortecę jej snu. Bo jak długo nie chce wrócić do
przytomności, tak długo nie może dostrzec, że jestem, tak długo więc nie istnieję. Kiedy tak
stoję i przyglądam się, jak śpi, czuję, że za mną świat się rozstępuje, jakby otwierała się
przepaść. Wiem, że nie mogę się cofnąć od łóżka nawet o cal, w przeciwnym razie runę w
dół.
Jeśli starcza mi odwagi, wyciągam dłoń i delikatnie dotykam gładkiej, połyskliwej
powierzchni czarnej maski. Wygląda niestosownie, niemal perwersyjnie, otoczona czarną
koronkową falbanką, jak bielizna, którą matka wkładała na randkę. Od kilku godzin, odkąd
nie śpię, słyszę ptaki; ich krzyki brzmią przenikliwie, bezlitośnie.
Jeśli uda mi się ją zbudzić, nie odzywa się. Chodzi sztywno tam i z powrotem po
pokoju, jakby była wściekła, patrzy dziko, a na jej twarzy maluje się wyraz zdziwienia. Robię
się jeszcze mniejsza, wycofuję do kąta przy drzwiach, często jednak zdaje się wcale mnie tam
nie dostrzegać. Z paczki pozostawionej na sekretarzyku wyciąga papierosa i staje przed
francuskimi drzwiami, które wychodzą na ogród. Paląc, patrzy gdzieś w dal, odwrócona do
mnie plecami. Światło przenika przez szkło i sprawia, że jej sylwetka rysuje się wyraźnie pod
cienką, białą koszulą. Dym unosi się z jej ust, dłoni. Unosi się powoli, wije, kołysze niczym
melodia grana na flecie przez zaklinacza węży.
Kiedy wreszcie na mnie patrzy, jej oczy przypominają dwa puste zwierciadła. Nie
mogę odnaleźć w nich siebie.
Chociaż spotyka się z innymi mężczyznami, a nawet przyjmuje od nich pierścionki
zaręczynowe, nadal kocha się romantycznie w moim ojcu, acz na odległość. Tak intensywnie
koncentruje wzrok na tym nieobecnym, niewidzialnym mężczyźnie, że mnie, dziecku, wydaje
się, że rzeczywiście widuję go w domu dziadków. Przyjrzawszy się dokładnie maleńkim
figurkom w ciemnym garniturze, zwykle o zmroku dostrzegam widmo podobnego
mężczyzny, które stoi w cieniach salonu albo sunie korytarzem w stronę sypialni.
- Jak on wygląda? - pyta przyjaciółka rodziny, kobieta, która miewa przebłyski
jasnowidzenia i której okulary kołyszą się na łańcuszku z błękitnymi szklanymi paciorkami,
gdy się nade mną pochyla. - Powiedz mi - mówi, zachęcona do działania doniesieniem babki,
że widziałam ducha.
- Nie ma twarzy - szepczę.
- Anioł stróż! - woła na to.
- W garniturze? - dziwi się babka. - Anioły z pewnością nie noszą garniturów!
Przeraża mnie ten duch. Nie mówi, nie gestykuluje. Nigdy za mną nie podąża, kiedy
wybiegam z ciemnych pokoi, w których go niby widuję. Ale prowokuje mnie milczeniem,
sposobem, w jaki zdaje się na mnie patrzeć. Dorastam w obawie przed mrokiem. W nocy
potrzebne mi światło, filiżanka ovaltine, śpiew dziadka, ustawicznie powtarzane magiczne „K
- K - K - Katie” i talizman składający się z jedenastu pluszowych miśków rozwieszonych na
ścianie przy moim łóżku. Mimo wszystko budzę się z krzykiem.
Może rzeczywiście ojciec przebywa tu duchem: przebywa w naszym domu, czeka,
spaceruje sobie w salonie między stołami i krzesłami, których nigdy nie używamy. Czuję jego
obecność. Jego druga żona powie mi po latach, że wzięła za męża człowieka, który ciągle
ogląda się przez ramię na moją matkę i na mnie.
- Kiedy wyszłam za twojego ojca - oświadczy - od razu wiedziałam, że on zawsze
będzie w niej zakochany. Że twoja matka jest nieodłączną cząstką osoby, w której się
zakochałam.
„Człowiek w służbie Boga”. Tak ktoś określa mojego ojca. Nie pamiętam kto. Na
pewno nie moja matka. Jestem dzieckiem, dla którego słowa te znaczą tyle, że ojciec ma
pewne nadzwyczajne, magiczne właściwości i że jest dobry, lepszy od innych ludzi.
Śle długie listy do matki. Czasem, złożone wewnątrz, są liściki do mnie. Ojciec
opisuje w nich swoją pracę duchownego. Zabiera grupę młodych chrześcijan do slumsów,
gdzie pomagają urządzać mieszkania. Malują ściany na biało, przynoszą koce, jedzenie i
zabawki dzieciom, które ich nie mają. Ojciec twierdzi, że ja prawdopodobnie mam wszystko,
czego dziecko może pragnąć. Wyraża nadzieję, że zdarzy się okazja, abym mogła poznać
biednych ludzi, bo jakże w przeciwnym razie miałabym się nauczyć wdzięczności?
List, napisany dwa dni po moich piątych urodzinach, zawiera pytanie, czy dobrze się
bawiłam. Czy było przyjęcie? Tamtego dnia ojciec przebywał w domu ludzi, którzy nie mają
dość pieniędzy, aby świętować urodziny. Spotkał tam chłopca o wyglądzie aniołka, bardzo
inteligentnego, który jednak miał zeza. Ojciec próbuje się dowiedzieć, co można zrobić, aby
skorygować tę wadę.
Zawstydzona, że nie cierpię mężnie w slumsach i że widzę wszystko zupełnie
normalnie, eksperymentalnie zaczynam zezować.
- To ci już tak zostanie, jeśli nie przestaniesz - ostrzega mnie babka. Dodaje, że jeżeli
gwałtownie zmieni się kierunek wiatru, kiedy będę to robiła, zez zostanie mi na zawsze, a
wtedy równie dobrze mogłabym oślepnąć.
Święto Dziękczynienia przychodzi nam spędzić w budujący sposób. W biurze pomocy
społecznej matka dowiaduje się o pewnej rodzinie, która chętnie zgodzi się nas przyjąć w
charakterze gości i pozwoli przygotować dla siebie posiłek. Odwiedzamy dom, w którym
kilkoro dzieci dzieli pokój wielkości połowy mojego. Kiedy zbyt szybko dodaję mąkę do sosu
i rozsypuję na podłogę mieloną gałkę muszkatułową, matka nie złości się na mnie tak bardzo,
jak by to uczyniła w naszym domu. Nie krzyczy i nie wyrywa mi niczego z rąk.
Plik z chomika:
himen303
Inne pliki z tego folderu:
Ahern Cecelia - Na koncu teczy.pdf
(1807 KB)
Becker Robert - Elektropolis Elektromagnetyzm i podstawy zycia.pdf
(2998 KB)
Adam Sznaper - Akademia cudow.pdf
(384 KB)
Andrzej Sarwa - Historie dziwne.pdf
(1458 KB)
Berling Peter - Dzieci Graala.pdf
(2116 KB)
Inne foldery tego chomika:
Audiobooks
Aura_Czakry
Business
Channeling
Duchowosc_Religia
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin