Dragonlance_Trylogia Kamien wladzy_01_Mroczna studnia_Weis Margaret, Hickman Tracy, Elmore Larry.rtf

(3841 KB) Pobierz
TRYLOGIA

Margaret Weis

Tracy Hickman

 

Kamień władzy

tom I

 

Mroczna studnia

 

Weil of Darkness

 

 

 

Przekład Ewa Jarewicz


SPIS TREŚCI

Podziękowania

Część pierwsza

1.      Chłopiec do bicia

2.      Młodszy opiekun

3.      Lekcja czytania

4.      Splątane nici

5.      Królewska audiencja

6.      Następca tronu. Lord Duchów

7.      Płonące jezioro

8.      Gwiezdni bracia

9.      Dunner Bezkonny

10.  Portal Bogów

11.  Dzieci nie powinno się ani widzieć, ani słyszeć

12.  Mroczna Studnia

13.  Rozdzielenie Kamienia Władzy

14.  Gorzki środek

Część druga

1.      Lady Valura

2.      Pragnienie serca

3.      Dorosły chłopiec do bicia

4.      Spokój serca

5.      Mroczne ostrze

6.      Sztylet Vrykyla

7.      Nominacja

8.      Shakur

9.      Stworzenie Vrykyla

10.  Siedem Przygotowań

11.  Glosowanie

12.  Wola bogów

13.  Król umarł, niech żyje król

14.  Lord Próżni

15.  Ofiara

Część trzecia

1.      Rozdzielony

2.      Strażnicy Czasu

3.      Rozkazuj ciemności

4.      Bitwa o Vinnengael

5.      Portal Bogów

6.      Mroczna Studnia

Epilog


PODZIĘKOWANIA

 

Od lat, od chwili, kiedy rozpoczęliśmy współpracę nad projektem Dragonlance, opowiadaliśmy rozmaite historie artyście fantasy Larry’emu Elmore’owi. Pewnego dnia coś nam opowiedział. Historię o cudownej krainie, gdzie wojownicy dobra, odziani w magiczne srebrzyste zbroje, walczą z krwiożerczymi wojownikami, których przeklęte zbroje są czarne niczym dno otchłani ciemności. W świecie tym smoki walczą z ogromnymi istotami zwanymi bahkami. Elfy wiodą życie poświęcone honorowi i mieczowi. Orkowie żeglują po morzach w pirackich statkach. Krasnoludy przemierzają rozległe równiny na kudłatych kucykach. Ludzie budują zamki z tęczy. Czarodzieje czerpią magiczną moc z powietrza i ziemi, z ognia i wody, z ciemności Próżni.

Oczarował nas świat stworzony przez Larry’ego Elmore’a. Zapragnęliśmy poznać ludzi tam mieszkających i podzielić się ich przygodami z tymi spośród was, którzy także lubią poznawać obcy, tajemniczy i cudowny świat fantasy. Tak oto wizja Larry’ego Elmore’a ożyła w niniejszej książce — pierwszym tomie trylogii Kamienia Władzy.

Tych, którzy chcieliby przeżyć własne przygody w tej krainie, zapraszamy do świata gry o Kamieniu Władzy, stworzonej przez Lestera Smitha i Dona Perrina.

Na koniec, w imieniu wszystkich osób zaangażowanych w ten projekt, dziękujemy ci, Larry, za stworzenie tego świata i zaproszenie nas do wspólnego przeżywania w nim przygód.

Margaret Weis i Tracy Hickman


Część pierwsza

 

 

1. CHŁOPIEC DO BICIA

Chłopiec wpatrywał się w zamek. W świetle poranka jego białe marmurowe ściany lśniły od pyłu wodnego unoszącego się z siedmiu wodospadów tryskających po obu stronach zamku, czterech od północy i trzech od południa. Wokół ścian zamku migotały i tańczyły tęcze. Wieśniacy wierzyli, że tęcze są delikatną materią utkaną przez wróżki; niejeden już głupi młodzik znalazł śmierć w kotłujących się wodach, gdy próbował je pochwycić.

Ale chłopiec był mądrzejszy. Wiedział, że tęcze są niematerialne, zrobione z samego blasku słonecznego i wody. Prawdziwe jest tylko to, co istnieje zarówno w ciemności, jak i w świetle. Chłopiec nauczył się wierzyć wyłącznie w to, co prawdziwe i namacalne.

Chłopiec patrzył na zamek beznamiętnie; nie budził w nim ani dobrych, ani złych uczuć, a jedynie coś w rodzaju obojętnego fatalizmu, jaki często widuje się u dręczonych psów. Oczywiście chłopca nie dręczono szczególnie w życiu, chyba że dręczeniem można nazwać ignorowanie. Właśnie miał opuścić rodziców i dom rodzinny, by rozpocząć nowe życie, powinien więc być zasmucony, wystraszony i drżący. Nic podobnego jednak nie czuł. Był tylko zmęczony po długiej drodze i było mu nieprzyjemnie gorąco w nowych, drażniących skórę wełnianych pończochach.

Stał z ojcem przed bramą osadzoną w wysokim zewnętrznym murze. Za bramą znajdował się dziedziniec, a za dziedzińcem niezliczone schody wiodły w górę do zbudowanego nad urwiskiem zamku. Okna zamku wychodziły na zachód, na jezioro Ildurel, od wschodu zaś wspierał się mocno o skałę. Jego najwyższe wieżyczki sięgały do poziomu rzeki Hammerclaw, płynącej ze wschodu na zachód, której wartkie wody, spadając z urwiska, tworzyły tęcze.

Zamek miał ściany z białego marmuru — chłopiec widział raz podobiznę zamku na uczcie, zrobioną z cukru — i był wysoki na kilka pięter. Ile dokładnie, chłopiec nie mógł policzyć, ponieważ zamek rozpościerał się na całej powierzchni urwiska. Takie mnóstwo wieżyczek sterczało w każdą stronę, tyle blanków jeżyło się pod każdym możliwym kątem, tak wiele okien o małych, ołowianych szybkach błyszczało w słońcu, że na ten widok kręciło mu się w głowie. Chciał się bawić cukrowym zamkiem i matka mu na to pozwoliła, ale następnego ranka odkrył, że zamek zjadły myszy.

Teraz patrzył zachwycony na zamek. Ten nie był zrobiony z cukru i na pewno nie zjedzą go myszy, ani nawet smoki. Zwrócił uwagę na jedno skrzydło zamku — wschodnie, wychodzące na cztery wodospady. Na jego szczycie tkwiła otoczona balkonem wieżyczka, większa niż wszystkie inne. Jak powiedział mu ojciec, był to balkon króla. Jedynie król Tamaros, błogosławiony przez bogów, miał prawo przechadzać się po nim.

Chłopiec pomyślał, że król musi widzieć stamtąd cały świat. A jeśli nie cały świat, to przynajmniej całe wielkie miasto Vinnengael. On sam widział je prawie w całości, stojąc tylko na stopniach pałacu.

Vinnengael zbudowano na trzech poziomach. Najniższy był równy z poziomem ciągnącego się aż po horyzont jeziora; nawet z balkonu króla jego przeciwny brzeg był ledwo widoczny. Drugi poziom miasta zbudowano na szczycie klifu wyrastającego z pierwszego poziomu. Trzeci zaś leżał na kolejnym klifie, wznoszącym się z drugiego poziomu. Pałac stał na trzecim poziomie. Naprzeciwko pałacu, za chłopcem, po przeciwnej stronie ogromnego marmurowego dziedzińca znajdowała się Świątynia Magów.

Świątynia i pałac — serce królestwa i jego głowa — były jedynymi dużymi budowlami na trzecim poziomie. Od północy, tuż przy pałacu stały koszary. Po stronie południowej na skalistym wzniesieniu ulokowały się eleganckie domy zagranicznych ambasadorów.

Zbrojni pilnujący zewnętrznej bramy rzucili znudzone spojrzenie na przechodzącego mężczyznę z chłopcem. Chłopiec wyciągnął szyję, chcąc się przyjrzeć ogromnej żelaznej kracie opatrzonej rzędami groźnych zębów. Chętnie by się zatrzymał w nadziei ujrzenia śladów krwi, gdyż dobrze znał historię Nathana z Neyshabur, jednego z bohaterów Vinnengael, który rozkazał opuścić kratę, mimo że sam pod nią stał. Odpierał wrogów królestwa i nie ustąpił z placu boju, nawet gdy spadały na niego straszliwe zęby bramy. Nathan z Neyshabur żył i poległ kilka stuleci temu, kiedy miasto i zamek — choć nie tęcze — były jeszcze młode. Było więc mało prawdopodobne, by jego krew wciąż kapała z kraty, jednak chłopiec mimo wszystko poczuł się rozczarowany.

Ojciec szarpnął go za kaptur, kazał mu przestać się gapić jak ork na jarmarku i pociągnął za sobą.

Przemierzyli ogromny dziedziniec i weszli do właściwego zamku, gdzie chłopiec natychmiast się zagubił. Na szczęście ojciec — dworzanin króla — dobrze znał drogę. Powiódł chłopca w górę po marmurowych schodach, w głąb marmurowych korytarzy, wokół marmurowych posągów, wśród marmurowych kolumn, aż doszli do przedpokoju, gdzie ojciec pchnął chłopca na drewniane rzeźbione krzesło, a sam wezwał sługę.

Chłopiec przyglądał się wysokiemu sufitowi zabrudzonemu sadzą z rozpalanych zimą kominków i ścianie naprzeciwko, na której wisiał kobierzec przedstawiający psy o długich tułowiach, długich pyskach i uszach, niepodobne do żyjących wówczas psów, oraz ludzi zwróconych w jedną stronę, polujących na jelenia, który — sądząc po jego minie — świetnie się tym wszystkim bawił, chociaż tkwiło w nim sześć strzał.

Do przedpokoju wszedł jakiś człowiek: dość młody, niezadowolony, ponury mężczyzna odziany w zapinaną tunikę w bogate wzory z wysokim kołnierzem, z długimi, powiewającymi rękawami. Jego nogi widoczne od połowy łydki w dół były grube, a kostki miał prawie tak szerokie jak stopy. Nosił pończochy różnych kolorów — jedną czerwoną, a drugą niebieską — dobrane do czerwono—niebieskiego deseniu na tunice. Mysiego koloru włosy miał zaczesane do tyłu zgodnie z modą panującą wśród ludzi i skręcone w loki na karku. Był też gładko ogolony.

Ojciec chłopca nosił podobny strój, choć na tunikę narzucił jeszcze opończę. Jego strój miał barwy zielone i niebieskie. Chłopiec ubrany był tak samo jak ojciec, tyle że jego strój przykrywała peleryna z kapturem, ponieważ była już jesień i znacznie się ochłodziło. Mężczyzna zamienił kilka słów z ojcem, po czym zwrócił spojrzenie na chłopca.

Więc jak ci na imię?

Gareth, lordzie szambelanie. Szambelan zmarszczył nos.

Chyba nigdy nie widziałem brzydszego dziecka.

Każde dziecko wydawałoby się brzydkie w porównaniu z Jego Wysokością — rzekł ojciec chłopca.

To prawda, panie — odparł szambelan. — Jednak ten tutaj chyba specjalnie się o to starał.

Jego Wysokość i mój syn są w tym samym wieku, co do dnia — urodzili się tej samej nocy. Jej Wysokość życzyła sobie…

Tak, tak. Znane mi są życzenia Jej Wysokości — przerwał szambelan, wywracając oczami i wtykając kciuki za szeroki skórzany pas, jakby chciał powiedzieć, że uważa życzenia Jej Wysokości za garniec gówna. Skrzywił się do chłopca. — Nic się chyba na to nie poradzi. Jakbym miał za mało kłopotów. Gdzie reszta przyodziewku chłopaka? Nie liczysz chyba, panie, na to, że będziemy go ubierać?

Mój zaufany wnosi rzeczy tylnymi drzwiami — odparł chłodno ojciec chłopca. — Nie liczyłeś chyba, panie, na to, że będziemy je ciągnąć na taczce ulicami miasta.

Dwaj mężczyźni zmierzyli się lodowatymi spojrzeniami. W końcu szambelan wystawił jedną grubą nogę w spiczastym bucie przed drugą i skłonił się w pas.

Do usług, panie.

Ojciec chłopca także „zrobił nogę”, jak się mówiło, podtrzymując w pasie płaszcz, aby nie zamiótł brudnej podłogi.

To ja jestem do usług, panie.

Chłopiec, zgrzany i spocony, stał okryty peleryną i przyglądał się jeleniowi ze sterczącymi w boku sześcioma strzałami, z bardzo zadowoloną miną wyrzucającemu w górę kopyta.

Zatem chodź ze mną, Gareth — rzekł szambelan zrezygnowanym tonem. — Pożegnaj się z ojcem — dodał obojętnie.

Gareth skłonił się ojcu na sposób dworski, jak go uczono. Ojciec pospiesznie pobłogosławił chłopca i odszedł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin