Steel Danielle - Rytm serca.pdf

(1256 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
DANIELLE STEEL
RYTM SERCA
dla Zary,
słodkiego uosobienia
rytmu mojego życia,
niechaj zawsze
towarzyszy ci miłość i radość...
i dla twojego tatusia,
który obdarował
mnie hojnie
wielkim uczuciem, weselem
i biciem tylu kochanych serduszek
z miłością płynącą z głębi mojego serca
D.S.
Rytm serca
uderzenie, po nim lekki tupot,
ciekawość, gdzie to jest, w głębi serca,
słodycz serca, słodkie sny,
rytm serca - najwspanialsza muzyka,
dłoń w dłoni koi moje obawy,
słyszany nocą odgłos ukochanych stóp,
najskrytsze nadzieje o szczęściu,
jaśniejąca miłość, dar z niebios,
najczulsza kołysanka, cud maleńkich nóżek,
które przyszły na świat,
z jednym uderzeniem serca,
śpiewając słodką piosneczkę,
moje serce na zawsze do ciebie należy,
ten związek wieczny,
ta więź tak mocna,
z naszej miłości wielkiej i czystej,
mów szeptem, dziecko śpi,
nasza miłość nigdy się nie skończy,
pod niebem usłanym gwiazdami
moje serce nie przestanie bić dla ciebie
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ciszę panującą w pokoju przerywał tylko metaliczny stukot starej maszyny do pisania,
nad którą unosiła się sina chmura papierosowego dymu. Bill Thigpen, zsunąwszy okulary na
czubek głowy, z napiętą twarzą mocno uderzał w klawisze. Na brzegu biurka niebezpiecznie
balansowały plastykowe kubki po kawie, z popielniczek wysypywały się na blat niedopałki.
Bill, rzuciwszy przez ramię spojrzenie na zegar nieubłaganie odmierzający czas, pisał coraz
szybciej, jakby popędzany przez demony. Z wyrazistych rysów jego gładko wygolonej miłej
twarzy emanowała jakaś łagodność, siwiejące ciemnoblond włosy wyglądały, jakby od dawna
ich nie czesał. Nie był może przystojny, sprawiał jednak wrażenie człowieka silnego,
przyciągającego uwagę, człowieka, któremu warto poświęcić więcej niż jedno spojrzenie,
więcej niż chwilę. Lecz nie teraz. Jęknął, znowu spojrzał na zegar i z jeszcze większą siłą
zaczął uderzać w klawisze. W końcu w pokoju zaległa cisza. Po dokonaniu kilku drobnych
poprawek piórem Bill zerwał się na nogi i złapał stos kartek, nad którymi pracował od piątej
rano. Teraz dochodziła już pierwsza - pora emisji. Bill biegiem przemierzył pokój, z
rozmachem otworzył drzwi, niczym strzała minął biurko swej sekretarki i jak najspieszniej
ruszył korytarzem, wymijając bez słowa ludzi, ignorując zdziwione spojrzenia i przyjacielskie
pozdrowienia. Dobiegłszy do celu, pięścią uderzył w drzwi, które lekko się uchyliły, i wetknął
w szczelinę dłoń kurczowo ściskającą świeżo poprawiony scenariusz. Tego typu scena nie
była niczym nowym. Kilka razy w miesiącu Bill dochodził do wniosku, że nie podoba mu się
rozwój akcji w najbardziej popularnym, nadawanym codziennie po południu serialu
telewizyjnym, którego był twórcą. W takich wypadkach od nowa pisał kilka epizodów,
przewracając wszystko do góry nogami, i dopiero wtedy, w pełni usatysfakcjonowany,
przestawał się martwić. Jego agent nazywał go najbardziej neurotyczną mamuśką w telewizji,
wiedział jednak, że Bill jest najlepszy, odznacza się bowiem niezawodnym instynktem przy
decydowaniu o zwrotach akcji w swoim serialu. Jak dotąd ani razu nie popełnił omyłki.
„Życie, które warto przeżyć”, dziecko Williama Thigpena, wciąż nie miało równego
sobie konkurenta wśród mydlanych oper nadawanych w amerykańskiej telewizji. Wszystko
zaczęło się wiele lat wcześniej w Nowym Jorku. Bill, przymierający głodem młody
dramatopisarz, autor ambitnych sztuk, szukając środków do życia napisał też scenariusz
serialu. Swą karierę rozpoczynał na scenach off-off Broadwayu i w tamtych czasach
wyznawał niezłomny pogląd: Teatr nade wszystko. Ożenił się jednak, zamieszkał w Nowym
Jorku i klepał biedę. Jego żona Leslie, tancerka z Broadwayu, także wówczas nie pracowała,
ponieważ była w ciąży z ich pierwszym dzieckiem. Na początku Bill żartował sobie, jaką
ironią losu byłoby, gdyby serial odniósł sukces i okazał się przełomem w jego karierze. Potem
jednak, gdy zmagał się ze scenariuszem pierwszych odcinków i zarysem akcji dalszych, żart
zamienił się w obsesję. Musi mu się udać! Dla Leslie... dla ich dziecka. Poza tym bardzo
spodobało mu się to, co napisał, podobnie jak ludziom z telewizji. Oszaleli na jego punkcie.
Jego syn Adam i serial przyszły na świat w tym samym czasie. Pierwszy jako silny i zdrowy,
czterokilogramowy chłopczyk o niebieskich oczach ojca i złotych lokach, drugi urodził się w
postaci odcinków pilotażowych wyświetlanych latem. Wyniki badań oglądalności pobiły
wszelkie rekordy, a gdy we wrześniu serial zniknął z ekranów, widzowie głośno zaprote-
stowali. Po dwóch miesiącach wznowiono „Życie, które warto przeżyć”, Bill Thigpen zaś
rozpoczął karierę twórcy najlepszego popołudniowego serialu w dziejach telewizji. Ważnych
wyborów dokonać musiał później.
Doskonałe pierwsze odcinki były jego autorstwa, choć do szaleństwa doprowadzał
aktorów i reżysera. W tym czasie zapomniał już całkiem o off-off Broadwayu. Ani się
obejrzał, jak telewizja stała się jego żywiołem. Potem zaproponowano mu sporą kwotę za
sprzedanie pomysłu. Mógłby wrócić do domu, żyć spokojnie i odbierać honoraria, mógłby
znowu tworzyć awangardowe sztuki. Jednakże serial, podobnie jak sześciomiesięczny Adam,
był już jego dzieckiem. Nie potrafił zrezygnować z pracy nad nim, a tym bardziej zdobyć się
na sprzedaż. Obchodzili go ludzie, których stworzył, i ich sprawy, dla niego prawdziwe i
rzeczywiste. W kolejnych odcinkach opowiadał o życiowych dramatach, rozczarowaniach,
smutkach, sukcesach, wyzwaniach, jakie niesie codzienność, o miłości i pięknie, zawierając w
tym, co pisał, własną wolę życia, własne smutki i radości. Po rozpaczy następowała nadzieja,
po burzy świeciło słońce, główni bohaterowie byli ludźmi uczciwymi. Oczywiście
występowały też czarne charaktery, serdecznie przez widzów znienawidzone, lecz dzięki
wewnętrznej spójności filmu nie odstraszały wielbicieli. W rezultacie serial stanowił odbicie
natury swego twórcy: tak jak Bill był pełen życia, radosny, uczciwy, ufny, inteligentny,
twórczy. A Bill kochał swoje dzieło, jakby to było dziecko, którym musi i pragnie się
opiekować, niemal tak mocno jak Leslie i Adama.
W tamtym okresie Bill doświadczał nieustannych rozterek, rozdarty pomiędzy
pragnieniem spędzania czasu z rodziną a chęcią pilnowania serialu. Musiał wiedzieć, że
wszystko idzie tak, jak powinno, że nie zaangażowano niewłaściwego scenarzysty czy
reżysera. Każdemu przyglądał się podejrzliwie i w końcu udało mu się zdobyć całkowitą
kontrolę. Nikt inny bowiem nie rozumiał jego serialu - jego dziecka. W trakcie emisji chodził
po planie niczym zdenerwowana kwoka, zadręczając się po cichu ewentualną klęską. Nie
zrezygnował z pisania scenariuszy, większość czasu spędzał w telewizji, do wszystkiego się
wtrącał. Po roku przestał udawać, że kiedykolwiek wróci na Broadway - utknął na dobre w
telewizji, zakochany w niej i swym serialu do szaleństwa. Poniechał usprawiedliwiania się
przed awangardowymi przyjaciółmi i otwarcie przyznawał, że lubi swoją pracę. Któregoś
wieczoru powiedział Leslie, że nie ma mowy, by kiedykolwiek z niej zrezygnował. Dzień
spędzał przy maszynie do pisania, wymyślając nowe wątki, powołując do życia nowe
charaktery i szkicując przebieg akcji na kolejny sezon.
Nie potrafił porzucić swych bohaterów i aktorów, zawiłości intrygi oraz lawiny
dramatów, nieszczęść i problemów. Uwielbiał to. Serial nadawano pięć razy w tygodniu na
żywo. Dla Billa był jak powietrze, woda i jedzenie. Zjawiał się na planie nawet wtedy, gdy
nie musiał. Kolejne odcinki pisali scenarzyści, lecz Bill nie spuszczał ich z oka. Wiedział, co
robi. Ludzie z branży jednomyślnie przyznawali: był dobry, a nawet więcej niż dobry. Był
rewelacyjny. Nie mylił się w ocenie gustów widzów, wiedział, co dla nich jest ważne, które
postaci staną się ich ulubieńcami, a które z lubością będą nienawidzili.
Kiedy w dwa lata później urodził się jego drugi syn, Tommy, „Życie, które warto
przeżyć” miało już na koncie dwie nagrody krytyków i jedną Emmy. Wtedy właśnie
kierownictwo sieci zaproponowało, by akcję serialu przenieść do Kalifornii, co by ułatwiło
zarówno dalszy jej rozwój, jak i uprościło sprawy produkcyjne. Poza tym według nich serial
„duchem tam należał”. Dla Billa była to dobra wiadomość, dla Leslie, jego żony, wręcz
przeciwnie. Leslie zamierzała wrócić do pracy, i to nie jako jedna z wielu tancerek na
Broadwayu. Przez dwa i pół roku patrzyła na Billa opanowanego obsesją na punkcie serialu i
miała już dość. Podczas gdy on dzień i noc pisał o kazirodztwie, ciężarnych nastolatkach i
romansach pozamałżeńskich, ona wróciła do swego zawodu i teraz miała zamiar uczyć baletu
w szkole Juilliarda.
- Co takiego? - Znad niedzielnego śniadania Bill ze zdumieniem wpatrywał się w
żonę. Przecież dobrze im się powodziło, mieli udane dzieci, zarabiał masę pieniędzy i o ile
wiedział, wszystko szło dobrze. Aż do tego poranka.
- Nie mogę, Bill. Nie jadę. - Leslie patrzyła na niego spokojnie piwnymi oczami,
równie łagodnymi i dziecięcymi jak wówczas, gdy się poznali. Po raz pierwszy zobaczył ją
przed teatrem, w ręku trzymała torbę ze strojem do tańca. Miała dwadzieścia lat, pochodziła z
północnej części stanu Nowy Jork. Zawsze była uczciwą, miłą i bezpretensjonalną, łagodną
istotą o wyrazistych oczach i dyskretnym swoistym poczuciu humoru. W pierwszym okresie
znajomości często się śmiali, do późnej nocy rozmawiali w ponurym i zimnym mieszkaniu,
które wynajmowali, dopóki Bill nie kupił pięknego strychu w SoHo. Specjalnie dla niej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin