Ludlum R., Mozaika Parsifala.pdf

(2417 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
1
Robert Ludlum
Mozaika Parsifala
Warszawa 1993
* * *
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Zimne promienie księżyca padały z nocnego nieba, odbijając się od rozkołysanego morza, które
wybuchało raz po raz i zastygało w powietrzu bryzgami bieli tam, gdzie pojedyncze fale rozbijały
się o przybrzeżne skały. Odcinek plaży na Costa Brava, otoczony strzelistymi, kamiennymi
ścianami stał się miejscem egzekucji. Musiało do tego dojść. Widział ją teraz dokładnie. I słyszał
poprzez szum morza i huk rozbryzgujących się fal. Biegła na oślep, krzycząc rozpaczliwie: "Pro
boha ziv ho! Proc! Co to del s! Prestan! Proc! Proc!"Jej jasne włosy pochwycił księżycowy blask, a
wycelowany w nią z odległości pięćdziesięciu jardów snop mocnego światła zaostrzył jeszcze
kontury biegnącej sylwetki. Upadła i ciszę nocną rozerwało raptowne, brutalne staccato serii z broni
maszynowej. Piasek i kępy trawy wokół niej wybuchały pod gradem kul. Jeszcze kilka sekund i
będzie po wszystkim. Taki będzie koniec jego miłości.
Stali wysoko na wzgórzu, z którego rozciągał się widok na Wełtawę. Statki pruły wodę, zostawiając
posobie szerokie bruzdy. Kłęby dymu z fabrycznych kominów snuły się po jasnym,
popołudniowym niebie, przysłaniając dalekie góry. Michael patrzył przed siebie i zastanawiał się,
czy wiatr nad Pragą przepędzi wreszcie siwe smugi i odsłoni na powrótgórskie szczyty. Położył
głowę na kolanach Jenny irozprostował długie nogi, dotykając stopami wiklinowego koszyka, do
którego włożyła kanapki i schłodzone białe wino. Siedziała na trawie, oparta plecami o gładką korę
brzozowego pnia i gładziła go po włosach. Potem przesunęła palcami po jego twarzy, delikatnie
obrysowując usta i kości policzkowe.
- Michaił, kochanie, tak sobie pomyślałam, że twoje tweedowe marynarki, ciemne spodnie i
nienaganna angielszczyzna, której nauczyłeś się w ekskluzywnym uniwersytecie, i tak nie ukryją
Havliczka pod Havelockiem.
- Bo wcale nie mają go ukrywać. Ten strój to mój mundurek, a perfekcja językowa daje mi większe
poczucie bezpieczeństwa.
Uśmiechnął się i pieszczotliwie musnął jej dłoń.
- A poza tym, uniwersytet był tak dawno.
- Tak wiele rzeczy było bardzo dawno, prawda? Tam,w dole, pod nami.
- Było, minęło.
- Ty też tam byłeś, mój kochany staruszku.
- To już historia. Najważniejsze, że przeżyłem.
- Wielu się to nie udało...
2
Jasnowłosa kobieta wijąc się w piachu i chwytając kępek trawy, próbowała wstać. Nagle
odskoczyła w bok i na kilka sekund umknęła snopowi światła. Rozpaczliwie przedzierała się w
kierunku drogi nad plażą, pozostając momentami w ciemności. Czasami przysiadała, to znowu
rzucała się przed siebie, tam gdzie mrok nocy i kępy bujnej zieleni mogły ją osłonić. Nic już jej nie
pomoże, pomyślał wysoki mężczyzna w czarnym swetrze, dobrze ukryty między dwoma drzewami,
ponad drogą, ponad tym całym niewymownym okrucieństwem, które rozgrywało się na jego
oczach. Już raz, wcale nie tak dawno, patrzył na nią z góry. Wtedy nie była przerażona: była
wspaniała.
W ciemnym gabinecie odchylił powoli zasłonę i nie odrywając pleców od ściany, zwrócił twarz ku
oknu. Widział, jak przechodzi przez jasno oświetlony dziedziniec, a miarowy stukot wysokich
obcasów po bruku odbija się marszowym echem od kamiennych ścian budynków praskiej tajnej
policji. Strażnicy – sztywne marionetki w mundurach skrojonych na sowiecką modłę - stali w
zacienionych miejscach. Po chwili, jak na komendę, odwrócili głowy i odprowadzali łakomymi
spojrzeniami postać zmierzającą dumnym krokiem ku żelaznej bramie. Myśli towarzyszące tym
spojrzeniom były oczywiste: to nie byle sekretarka zostająca po godzinach, ale uprzywilejowana
kurwa, która pod dyktando komisarza pracuje na kanapie do białego rana. Inni, z innych
zacienionych okien, też patrzyli. Wystarczyło wówczas jedno zachwianie pewnego kroku, jedna
sekunda wahania, a już podniesie się słuchawka i do bramy dotrze rozkaz zatrzymania. Należało,
rzecz jasna, unikać kompromitacji, zwłaszcza gdy w grę wchodziło dobre imię komisarzy.
Na szczęście wszystko poszło gładko. Tylko pogratulować! Oby tak dalej. Udało się! Nagle poczuł
ból w piersiach i wiedział, że to strach. Prawdziwy, ludzki, obezwładniający strach. Pamięć nie
dawała mu spokoju - wspomnienia we wspomnieniach. Patrząc na nią, przypominał sobie miasto w
gruzach, straszliwe odgłosy masowej egzekucji. Lidice. I to dziecko - jedno z wielu- przemykające
pośród spopielonych, dymiących rumowisk z wiadomościami i materiałami wybuchowymi w
kieszeniach. Jeden nierozważny krok, jedna chwila wahania... Historia.
Podeszła do bramy. Nie zareagowała na obleśne spojrzenie gorliwego strażnika. Była wspaniała.
Tak, kochał ją!
Dotarła do pobocza drogi, czołgając się co sił wrękach i nogach, rozpaczliwie wczepiając palce w
piach i ziemię. Skończyły się zbawienne kępy wysokiej trawy, zaraz znajdzie ją bezlitosne światło
reflektora i to już będzie koniec.
Patrzył na nią, tłumiąc wzruszenie. Musiał... Taki już miał zawód. Wreszcie dowiedział się prawdy,
a kawałek plaży na Costa Brava potwierdził jej winę, stał się dowodem jej zbrodni. Ta
rozhisteryzowana kobieta była zabójczynią, agentką osławionej Wojennej Kontrrazwiedki, oddziału
sowieckiego KGB, uprawiającego terroryzm na całym świecie. Taka była niepodważalna prawda.
Teraz zobaczył ją na własne oczy. Rozmawiał o tym z Waszyngtonem, dzwoniąc z Madrytu.
Rendez-vous zaplanowano na rozkaz Moskwy tej nocy, a oficer sztabowy WKR, Jenna Karas,
miała na odosobnionej katalońskiej plaży Montebello, na północ od Blanes, przekazać odłamowi
grupy Baader-Meinhof plan kolejnego zabójstwa. Taka była pierwsza prawda, prowadziła ona
jednak nieuchronnie do drugiej prawdy, obowiązującej w jego zawodzie. Kto zdradzał żywych i
spekulował śmiercią, sam musiał umrzeć! Wszystko jedno, kim był Michael Havelock podjął
decyzję i nic już nie mogło go powstrzymać. Sam zastawił ostatnią pułapkę na życie kobiety, tej,
która uczyniła go najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Jego ukochana była morderczynią.
Pozwolić jej żyć, to zgodzić się na śmierć kolejnych setek, a może tysięcy ludzi. Nie! Nigdy!
Jednego drobiazgu Moskwa nie wzięła pod uwagę, tego mianowicie, że w Langley złamano szyfry
WKR. On sam nadał ostatnią wiadomość do łodzi zakotwiczonej pół mili od plaży na Costa Brava.
"Potwierdzenie KGB. Oficer kontaktowy skompromitowany przez wywiad USA. Plany fałszywe.
Zlikwidować". Szyfry były praktycznie nie do odczytania. Likwidacja gwarantowana. Podniosła się
jeszcze na moment. To się musiało tak skończyć! Kobieta, która zaraz umrze, była jego wielką
miłością. A jeszcze nie tak dawno, przytuleni, przyrzekali sobie, że będą zawsze razem, szeptali o
dzieciach, o błogim spokoju i cudownej jedności we dwoje. Wierzył w to święcie, teraz wszystko
nagle diabli wzięli.
3
Leżeli w łóżku. Oparła głowę na jego piersi, jasne włosy opadały jej na twarz. Odgarnął na bok
kosmyki, które zasłaniały jej oczy, i śmiejąc się, powiedział:
- Ukrywasz się.
- Cały czas to robimy. - Uśmiechnęła się gorzko. - Chyba że chcemy, żeby zobaczyli nas ci, którzy
powinni nas widzieć. Nie robimy niczego, na co mamy ochotę. Wszystko musi być wyrachowane,
Michaił, i zaplanowane. Żyjemy w ruchomym więzieniu.
- Nie tak długo... I przecież nie na zawsze.
- Jasne, dopóki nie postanowią, że już nas nie potrzebują, że na nic więcej się im nie zdamy.
Myślisz, że wtedy pozwolą nam odejść? Czy raczej znikniemy bez śladu?
- Waszyngton to nie Praga. Albo Moskwa. Wyjdziemy z tego naszego ruchomego więzienia, ja ze
złotym zegarkiem, a ty z wręczonym podczas cichej ceremonii obywatelstwem.
- Jesteś pewien? Ja nie, bo dużo wiemy. Za dużo, być może.
- Chroni nas właśnie to, co wiemy. Zwłaszcza to, co ja wiem. Będą zachodzić w głowę: czy gdzieś
tego nie zapisał? Uważajcie na niego, strzeżcie go, nie dajcie zrobić mu krzywdy... Nie ma w tym
nic nadzwyczajnego, naprawdę. Wyjdziemy.
- Gdzie się ruszysz, wszędzie ochrona - powiedziała, gładząc go po brwiach. - Nigdy nie
zapomnisz, prawda? Tamtych dni, tego koszmaru.
- Już zapomniałem. To tylko przeszłość.
- Co będziemy robić?
- Żyć. Kocham cię.
- Myślisz, że będziemy mieli dzieci? Wyglądali za nimi przez okno, jak idą do szkoły, tulili je,
karcili. Chodzili razem na mecze hokeja.
- Nie hokeja. Koszykówki... albo siatkówki. Tak myślę, a dlaczego nie?
- A co ty będziesz robił, Michaił?
- Chyba zostanę nauczycielem w jakimś college'u. Mam parę szacownych dyplomów, które
świadczą o moich kwalifikacjach. Będzie nam dobrze, wiem o tym. Liczę na to.
- A czego będziesz uczył? Popatrzył na nią, dotknął jej twarzy, a potem jego wzrok powędrował ku
przybrudzonemu sufitowi w tanim pokoju hotelowym.
- Historii - powiedział. Objął ją i mocno przytulił do siebie. Snop reflektora przeszył mrok. Złapał
ją, ptaka gorejącego, co próbował się wznieść, ale wpadł w potrzask światła, które stało się dlań
ciemnością. Seria z automatu - ogień terrorystów wycelowany w terrorystkę. Wyprężyła ciało w
łuk, kaskada jasnych włosów spłynęła jej po plecach, pierwsze kule utkwiły w podstawie
kręgosłupa. Potem padły trzy pojedyncze strzały i to był już koniec. Pociski trafiły w tył szyi i
czaszkę, odrzucając ciało w przód, na kupkę piachu. Wpijała się jeszcze palcami w ziemię,
oszczędzając mu litościwie widoku twarzy zalanej krwią. Jeszcze jeden spazm i zastygła w
bezruchu. Jego miłość skonała - wszak pewna cząstka miłości to cząstka tego, czym żyli. Zrobił, co
musiał zrobić, ona też. Każde z nich miało rację, każde popełniło błąd. Fatalny błąd. Zamknął oczy
i poczuł pod powiekami nie chcianą wilgoć.
- A co ty będziesz robił, Michaił?
- Chyba zostanę nauczycielem w jakimś college'u...
- Czego będziesz uczył?
- Historii... Wszystko to już było historią. Wspomnienia zdarzeń zbyt bolesnych, pamięć tamtych
pierwszych dni. Już dłużej nie mogą być częścią mnie. Ona też nie, jeśli w ogóle kiedyś była, nawet
w swojej grze pozorów. Ale ja dotrzymam słowa, nie wobec niej, ale wobec samego siebie. Koniec
z tym. Zniknę, by pojawić się w innym, nowym życiu. Gdzieś pojadę, żeby uczyć, krzewić nauki
daremności.
Usłyszał głosy i otworzył oczy. Zabójcy z grupy Baader Meinhof podbiegli do rozciągniętego,
martwego ciała potępionej kobiety, leżącej z palcami zaciśniętymi na grudkach ziemi, która stała
się miejscem jej egzekucji. Czy była aż tak genialnym blagierem? Tak, bo przecież widział prawdę.
Nawet w jej oczach widział prawdę. Dwóch katów schyliło się, by chwycić trupa i powlec go w
4
jakieś bardziej ustronne miejsce, ofiarować to urodziwe niegdyś ciało ogniu lub głębinom. Nie
będzie się wtrącał. Nad poszlakami przyjdzie się zastanowić później... Silny podmuch wiatru
przeszedł nagle nad nie osłoniętą plażą. Zabójcy, potykając się, brnęli z trudem przez piaski. Jeden
z nich podniósł rękę, usiłując bezskutecznie przytrzymać wędkarską czapkę z daszkiem, która
sfrunęła na ziemię i potoczyła się ku wydmie prowadzącej na pobocze drogi. Puścił zwłoki i
pobiegł za nią. Havelock obserwował zbliżającego się mordercę.
Coś nie dawało mu spokoju... Twarz tego człowieka? Nie, to włosy widoczne bardzo wyraźnie w
świetle księżyca: faliste, ciemne, ale nie wszędzie ciemne, bo nad czołem widniało pasmo siwizny,
niespodziewany akcent, którego nie sposób przeoczyć. Widział już gdzieś te włosy, tę twarz. Ale
gdzie? Miał w czym wybierać. Tyle przeanalizowanych kartotek, fotografii, kontaktów, agentów,
wrogów. Skąd był ten facet? Z KGB? Z krwiożerczej WKR? Z jakiejś frakcji, co skwapliwie
przechodzi na garnuszek Moskwy, jeśli akurat płaci więcej niż szef lizbońskiej placówki CIA?
Zresztą wszystko jedno. Krwawe marionetki i bezwolne pionki już nie obchodziły Michaela
Havelocka... ani Michaiła Havliczka, jak kto woli. Rano przez ambasadę w Madrycie, nada depeszę
do Waszyngtonu. Skończył z tym, nie ma już nic do zaoferowania. Zgodzi się na wszystko, co
zarządzi góra, żeby go tylko wyłączyli z siatki. Nawet na terapię w klinice. Niech robią, co chcą.
Byle oddali mu jego własne życie. To już historia. Zakończyła się na odludnej plaży zwanej
Montebello, położonej na spalonym słońcem południowym wybrzeżu Hiszpanii.
* * *
2
Czas skutecznie leczy rany. Ból albo sam mija, kiedy nadejdzie pora, albo człowiek uczy się z nim
żyć. Havelock wiedział o tym, doświadczając obu możliwości naraz. Wprawdzie uczucie to ustąpiło
nie od razu, było jednak coraz słabsze, a zranione miejsca dawały o sobie znać tylko wówczas, gdy
zostały podrażnione. Zbawiennie działały podróże. W swym poprzednim wcieleniu nie miał okazji
doznawać tych niezliczonych trudów, które pokonywać musi zwykły turysta.
- Na bilecie jest przecież wyraźnie napisane, proszę pana: "Zastrzega się możliwość zmian bez
uprzedzenia".
- Gdzie?
- O, tu.
- Nic nie widać.
- Ja widzę.
- Pan wykuł to na pamięć.
- Nie, ja po prostu wiem, co jest wydrukowane na bilecie, proszę pana. Albo kolejki do kontroli
dokumentów na przejściach granicznych. A potem przeprawy z celnikami. Udręka poprzedzona
niemożnością. Mężczyźni i kobiety, którzy walcząc z nudą, przybijają pieczątki i z pianą na ustach
atakują bezbronne zamki błyskawiczne walizek i toreb podróżnych. Był bez wątpienia
rozpieszczony. W jego poprzednim życiu nie brakowało kłopotów i ryzyka, ale za to udawało mu
się unikać zasadzek, jakie na każdym kroku czyhają na przeciętnego podróżnika. W drugim życiu
natomiast szamotał się jak w klatce. No, może niezupełnie tak. Trzeba było przecież zdążyć na
każde umówione spotkanie, nieustannie kontaktować się z bazą, płacić informatorom. Nierzadko
nocą, w mrocznych zakamarkach, żeby nie tyle samemu nie widzieć, ile nie być widzianym. A
teraz, od niespełna dwóch miesięcy, prawdziwie cudowna odmiana! Spacerował do woli w biały
dzień, ot choćby dzisiaj szedł po Damrak w Amsterdamie do biura American Express. Ciekaw był,
czy zastanie depeszę. Jeśli tak, będzie to oznaczało początek czegoś nowego... Konkretny początek.
Nową pracę. Całkiem jawną. Trzy miesiące upłynęły od tej nocy na Costa Brava, dwa miesiące i
pięć dni od zakończenia służbowego "czyśćca" i oficjalnego rozstania z rządem. Pojechał do
Waszyngtonu prosto z kliniki w Wirginii, gdzie poddano go dwunastodniowej terapii. Próbowali się
czegoś u niego doszukać, ale zmarnowali tylko czas. Mogli oszczędzić sobie trudu. Po prostu
przestało go to bawić. Czy nie mogli tego zrozumieć? Wyszedł z gmachu Departamentu Stanu jako
człowiek wolny, a także... bezrobotny. Obywatel bez emerytury, z odprawą, która bynajmniej nie
5
gwarantowała dożywotniego utrzymania. Pomyślał więc, że prędzej czy później trzeba będzie
znaleźć pracę, taką pracę, gdzie mógłby krzewić naukę... no, może na początek, powiedzmy
nauczkę. Ale jeszcze miał czas. Na razie poprzestanie na minimum potrzebnym człowiekowi do
przyzwoitej egzystencji. Będzie też podróżował, powróci do tych wszystkich miejsc, których nie
miał okazji naprawdę zwiedzić... za dnia. Przeczyta najzwyczajniej w świecie - zamiast mozolnego
odczytywania szyfrów, studiowania planów, wertowania tajnych kartotek te wszystkie książki,
których nie ruszył od czasów uniwersyteckich. Jeżeli już ma uczyć ludzi czegokolwiek, musi
odświeżyć całą masę wiadomości, które przez ostatnie lata wyleciały mu z głowy. Ale tego dnia o
czwartej po południu miał ochotę tylko na jedno - chciał zjeść porządny obiad. Po dwunastu dniach
terapii, łykania kolorowych pigułek i przestrzegania ścisłej diety ślinka mu leciała na samą myśl o
normalnym, ludzkim posiłku. Właśnie zamierzał wrócić do hotelu, wziąć prysznic i przebrać się,
gdy ulicą przejechała wolniutko taksówka. W jej szybach odbijało się słońce, nie było więc widać,
czy jest zajęta. Zatrzymała się przy krawężniku, tuż przed Michaelem - na jego znak. Tak
przypuszczał. Z samochodu wysiadł jednak pośpiesznie jakiś urzędnik z dyplomatką w ręku i z
roztargnieniem szukał portfela. Zrazu nie rozpoznali się. Michael myślał o restauracji, tamten o
należności dla taksówkarza.
- Havelock? - wykrzyknął raptem pasażer, poprawiając okulary.
- Czy mnie wzrok nie myli, Michael?
- Harry? Harry Lewis?
- Zgadza się. Co słychać, M.H.? Harry należał do tych nielicznych znajomych - a nie widywał go
często - którzy zwracali się do niego w taki właśnie sposób. Było to drobne dziwactwo z czasów
uniwersyteckich; obaj studiowali w Princeton. Michael wybrał pracę w rządzie, Harry karierę
naukową. Dr Harry Lewis kierował katedrą nauk politycznych w małym, ale cenionym w kołach
naukowych uniwersytecie w Nowej Anglii i bywał od czasu do czasu w Waszyngtonie jako
konsultant Departamentu Stanu. Spotykali się przypadkowo, kiedy obaj akurat bawili w stolicy.
- W porządku. Wciąż pobierasz diety, Harry?
- Dużo rzadziej niż dawniej. Ktoś was musiał nauczyć, jak się czyta raporty personalne z naszych
co bardziej ekskluzywnych uczelni.
- Mój Boże! Mnie to już nie dotyczy! Odpłynąłem z tej przystani! Profesora w okularach aż zatkało
z wrażenia.
- Wolne żarty. Rozstajesz się z nimi? A ja sądziłem, że życia nie widzisz poza tą robotą.
- Wręcz przeciwnie, Harry. Życie zaczęło się dla mnie jakieś pięć, siedem minut temu, kiedy
złożyłem decydujący podpis. A za dwie godziny pierwszy raz zapłacę za obiad z własnej kieszeni.
- I co zamierzasz dalej robić, Michael?
- Jeszcze się nie zastanawiałem i na razie nie będę sobie zawracał tym głowy.
Harry odwrócił się, zainkasował resztę od taksówkarza i powiedział w pośpiechu:
- Słuchaj, jestem już spóźniony. Muszę lecieć na górę, ale zostaję tu do jutra. Wypłacili mi dietę,
więc zapraszam cię na obiad. Gdzie się zatrzymałeś? Mam pewien pomysł i chciałbym z tobą
pogadać.
Żadna, nawet najwyższa dieta rządowa nie pokryłaby rachunku za ten obiad, który zafundowali
sobie dwa miesiące i pięć dni temu. Niegdyś byli przyjaciółmi. Teraz przyjaźń odżyła, a
Havelockowi łatwiej rozmawiało się z kimś, kto miał przynajmniej mgliste pojęcie, na czym
polegała jego dotychczasowa praca, niż z kimś zupełnie nie wtajemniczonym. Trudno bowiem
wyjaśniać coś, czego w ogóle wyjaśniać nie należy. Lewis to rozumiał. Słowo po słowie, doszli
wreszcie do sedna sprawy.
- Nie korciło cię czasami, żeby wrócić na uczelnię? Michael uśmiechnął się.
- A jeśli powiem, że zawsze?
- Wiem, wiem - Lewis nie dawał za wygraną, podejrzewając ironię. - Tacy jak ty, mówi się o was
chyba "duszki", są zasypywani intratnymi propozycjami wielu międzynarodowych organizacji,
dobrze o tym wiem. A ty, M.H., byłeś jednym z najlepszych. Twoim doktoratem interesowało się
kilkanaście uniwersyteckich wydawnictw. Prowadziłeś przecież nawet własne seminaria. Ze
swoimi osiągnięciami naukowymi i latami późniejszej pracy w rządzie, w której szczegóły
Zgłoś jeśli naruszono regulamin