!Howard Pyle - Wesołe przygody Robin Hooda.doc

(1242 KB) Pobierz
Wesołe przygody Robin Hooda

HOWARD PYLE

Wesołe przygody Robin Hooda

 

Tytuł oryginału The Merry Adventures of Robin Hood

 

Był niedoścignionym mistrzem w strzelaniu z łuku. Odważny, dzielny, szlachetny, urodziwy. Wraz z bandą wesołych kompanów jak on wyjętych spod prawa — znalazł schronienie w gościnnych, rozległych lasach Sherwoodu, gdzie wiódł życie beztroskie ił pełne przygód. Pomagał biedakom i przetrząsał kiesy wielmożom. Dzięki sile, zręczności, sprytowi i brawurze wymykał się z najprzemyślniejszych zasadzek. Z niezrównanym dowcipem i tupetem ośmieszał swych prześladowców.

W średniowieczu na jego cześć urządzano zawody i zabawy ludowe. Na jarmarkach wędrowni kuglarze* przedstawiali epizody z jego życia. Poeci układali o nim ballady, minstrele śpiewali pieśni. Legenda o Robin Hoodzie rozeszła się szeroko, poza granice jego ojczystego kraju. Stała się integralną częścią kultury europejskiej, przedmiotem wielu opracowań literackich.

Sugestywność i wdzięk tej postaci zapewniły nieśmiertelność pewnemu młodemu człowiekowi, który obrał Robin Hooda za bohatera swej powieści. Był nim Howard Pyle (urodzony 3.III. 1853 w Wilmington w stanie Delaware — zmarł we Florencji 9.XI.1911), znany amerykański pisarz i równocześnie ilustrator swoich książek.

Biografowie Pyle’a powtarzają zabawną anegdotkę mającą dawać świadectwo jego wczesnym zamiłowaniem literackim. Opowiada ona o tym, jak mały Howard pisał pierwązy w życiu poemat. Zaczął od przemyśliwania nad formą swego dzieła i... na tym też poprzestał, gdyż — ku swemu wielkiemu rozżaleniu — zdał sobie sprawę, że jeszcze nie potrafi czytać ani pisać.

Karierę rozpoczął Pyle w Nowym Jorku, dokąd wyjechał po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych, w roku, 1870. Współpracował tam ze znanymi periodykami, które zamieszczały jego opowiadania i rysunki. Wrócił do rodzinnego miasta jako 26-letni młodzieniec, w blasku sławy.

Obdarzony bujną fantazją, Pyle zrewolucjonizował sztukę ilustratorstwa w Stanach Zjednoczonych. Celował zwłaszcza w rysowaniu piórkiem, ale malował także akwarele. Dziś wiele jego prac znajduje się w amerykańskich galeriach sztuki. Są to przeważnie scenki rodzajowe z dziejów pionierstwa amerykańskiego oraz motywy średniowieczne. Odznaczają się romantyką, bogactwem kolorów i dużą starannością w odtworzeniu tła historycznego.

Pyle był również świetnym pedagogiem. Prowadził klasę rysunku w Instytucie Technologii im. Drexela w Filadelfii. Swym talentem, łagodnością charakteru i niebanalną osobowością podbijał serca słuchaczy.

Howard Pyle jest autorem wielu książek dla młodzieży, z których niemal wszystkie poświęcone są jego ulubionej tematyce — średniowiecznym legendom* Opisywał rycerstwo, zamki i turnieje! rycerskie obyczaje. Tłem tych opowieści bywa Stara Wesoła Anglia, czasem Słodka Francja, ale zawsze są pełne przygód, fantazji, wiernie oddają klimat i koloryt wieków średnich, a zarazem osobisty, entuzjastyczny stosunek pisarza do historii.

Kiedy Pyle obchodził 50 urodziny, jego uczniowie chcąc sprawić mu niespodziankę, przebrali się za postaci z jego ulubionej książki: “Wesołe przygody Robin Hooda” (1883). Napisana pięknym, jędrnym językiem, zawiera malownicze plenery i obrazki obyczajowe z XII-wiecznej Anglii.. Jest to powieść pełna słońca, humoru, radości życia i optymizmu. Jej bohaterowie są dzielni, odważni i wierni. Kochają wolność, przygodę, muzykę, wino. Autor traktuje ich nieco z przymrużeniem oka, podkpiwa sobie z ich rubaszności i nadmiernej miłości własnej. A jednocześnie ceni za wrażliwość na ludzką krzywdę, za dumę i odwagę w obliczu śmierci.

Życie w XII-wiecznej Anglii nie było bynajmniej sielankowe. Pyle wspomina — gwoli prawdy historycznej — o okrutnych prawach dla wieśniaków, o ździerstwie możnych i przekupstwie władz miejskich, o długoletnich wojnach krzyżowych. Ale są to wzmianki jakby przyciszone, przytłumione.

Bo “Wesołe przygody Robin Hooda” to niefrasobliwa baśń o wdzięku młodości i radości życia, szlachetnych zbójcach i niezwykłych przygodach, o starych, dobrych czasach — jakie przetrwały w pieśniach trubadurów.

Ewa Kieruzalska

 

Prolog, który opowiada o zwadzie Robin Hooda z królewskim leśniczym, a także o tym, jak Robin stworzył bandę i w wesołej przygodzie zdobył sobie przyjaciela, sławnego Małego Johna

 

 

Za dawnych czasów, gdy w wesołej Anglii panował dobry król Henryk II, w sherwoodzkich borach, nie opodal miasta Nottingham, żył sławny rozbójnik imieniem Robin Hood. Nie było na świecie tak znakomitego łucznika jak on ani nie było nigdy tak uciesznej kompanii jak jego stu czterdziestu kamratów, którzy wraz z nim buszowali po leśnych ostępach. Żyli sobie wesoło w sherwoodzkich borach, bez trosk i niedostatków, zabawiając się urządzaniem zawodów łuczniczych albo szermierczych pojedynków na kije, żywiąc się królewską dziczyzną, tęgo popijaną październikowym piwem.

Nie tylko sam Robin Hood, ale i wszyscy jego kamraci byli wyjęci spod prawa i trzymali się ż dala od ludzi, a jednak prości mieszkańcy okolic kochali ich, gdyż kto tylko w potrzebie zwrócił się do wesołego Robina o pomoc, nie odchodził nigdy z pustymi rękami.

A teraz opowiem wam, jak to się stało, że Robin Hood popełnił przestępstwo, za co ścigany był przez prawo.

Gdy Robin Hood wyrósł na osiemnastoletniego młodzieńca, o krzepkich mięśniach i dzielnym sercu, Szeryf Nottinghamu ogłosił zawody łucznicze, wyznaczając w nagrodę antałek piwa za najcenniejszą strzałę w całym hrabstwie Nottingham. “Wybiorę się i ja — rzekł Robin — rad bym spróbował szczęścia dla ślicznych oczu mojej dziewczyny r antałka dobrej październikowi!”. Wstał więc, wziął swój tęgi cisowy łuk, z tuzin albo i więcej wysmukłych strzał i wyruszył do Nottinghamu z miasta Locksley przez sherwoodzkie bory.

Był radosny majowy poranek, gdy żywopłoty się zielenią, a łąki toną w kwiatach; ‘gdy różnobarwne stokrotki i żółte pąki rzeżuchy, i śliczne pierwiosnki sypią się wzdłuż ciernistych głogów; gdy kwitną jabłonie i ptaki słodko śpiewają, skowronek.

O brzasku, drozd i kukułka; gdy chłopcy i dziewczęta spozierają na siebie z myślą słodką; gdy skrzętne gospodynie rozpościerają płótna na soczystej trawie, by je słońce wybieliło. Szedł przez cudny las, wśród rozmigotanych liści ptaki śpiewały pełną piersią I rozweselony Robin pogwizdywał sobie, idąc tak i myśląc o jasnych oczach Marianny, bo o takiej porze myśli chłopięce chętnie uciekają do ukochanej dziewczyny.

Kiedy tak szedł szparkim krokiem, pogwizdując beztrosko, natknął się niespodzianie na grupę leśniczych siedzących pod ogromnym dębem. Było ich piętnastu, zabawiali się ucztując i pijąc. Obsiedli kręgiem olbrzymi pasztet, którym każdy się raczył pełną .garścią i popijał spienionym piwem, czerpiąc je wielkimi rogami ze stojącej obok baryłki. Ubrani w strój leśniczych z jasnozielonego sukna, pięknie się prezentowali siedząc tak na murawie pod rozłożystym, wspaniałym drzewem. Któryś z nich, z pełnymi ustami, zawołał do Robina:

— Hej, dokąd to idziesz, chłopaczku, z łukiem za dwa grosze i kołczanem niewartym szeląga?

Robin oburzył się, jako że chłopcy nie cierpią, aby im wytykano smarkaty wiek.

— Mój łuk i moje strzały — odparł — nie gorsze są od waszych. Co więcej, idę do miasta NottinghanVna zawody łucznicze, sam Szeryf je ogłosił. I będę strzelał wraz z innymi dzielnymi szlachcicami, a najlepszy otrzyma w nagrodę antałek wybornego piwa.

Na co odezwał się leśniczy ze spienionym rogiem w ręce:

— Patrzcie no go! Chłopaczku, masz mleko pod nosem, a pleciesz, że dorównasz najtęższym strzelcom z Nottinghamu? Przecież ty nawet prawdziwego łuku nie potrafisz porządnie naciągnąć.

— Założę się z wami o dwadzieścia marek — rzekł śmiało Robin— że na sto metrów trafię każdy cel z pomocą Najjaśniejszej Panienki,.

Tamci wybuchnęli śmiechem, a któryś powiedział: — Brawo, osesku, brawo za przechwałkę! Dobrze wiesz, że nikt cię nie sprawdzi, bo nie ma tu do czego strzelać. A inny zawołał:

— Zafunduj sobie, chłopaczku, piwo z mleczkiem. Rozwścieczyło to Robina.

— Słuchajcie no, wy — powiedział. — Tam, na skraju polany, widzę stado jeleni, dalej niż sto metrów. Założę się o dwadzieścia marek, że upoluję najtęższego rogacza w stadzie, z przyzwoleniem Matki Najświętszej.

— Przybijam — zawołał ten, który go zaczepił. — I kładę dwadzieścia marek. Założę się, że nie ubijesz żadnej zwierzyny, choćbyś do jutra wzywał Matkę Najświętszą.

Robin wziął do ręki swój cisowy łuk, oparł go gryfem o podbicie stopy i zręcznie nałożył cięciwę; po czym osadził smukłą strzałę i podnosząc łuk przyciągnął szare pióro do swego ucha; w jednej chwili zabrzęczała cięciwa i strzała pomknęła nad polaną, szybując jak jastrząb na północnym wietrze. Najszlachetniejszy rogacz w stadzie wspiął się rozpaczliwie i padł martwy, rosząc zieloną ścieżkę serdeczną krwią.

— Ha! — wykrzyknął Robin — jak wam się ten strzał podoba, druhu miły? Dawaj zakład. Szkoda, że nie założyłem się o trzysta funtów.

Leśniczych gniew ogarnął, a ten, który zaczepił Robina i przegrał zakład, rozeźlił się najwięcej.

— Figę dostaniesz, a nie zakład — zawołał. — I zmykaj lepiej, gdzie pieprz rośnie, bo jak mi Bóg miły, tak ci obiję gnaty, ze ci się wszystkiego odechce.

— Czy ty nie wiesz — powiedział drugi — że zabiłeś królewskiego jelenia i wedle praw Najjaśniejszego Pana, króla Henryka, powinno ci się zgolić uszy?

— Łapać go! — zawołał trzeci.

— Wara — odezwał się czwarty — puśćmy go wolno, bo to młodzik jeszcze.

Robin Hood nie odezwał się ni słowem, tylko patrzył na leśniczych ponuro; wreszcie odwrócił się na pięcie i poszedł precz przez polanę. Ale okrutny gniew ściskał mu serce, gdyż Robin miał krew młodą, gorącą i skłonną do wrzenia.

Otóż lepiej by było dla tego, który go pierwszy zaczepił, gdyby zostawił Robina w spokoju; ale złość go poniosła, bo miał już mocno w czubie i nie mógł znieść, że taki smarkacz zakpił sobie z niego. Więc znienacka zerwał się na nogi i schwycił łuk.

— Dam ci bobu! — zawołał i ze świstem wypuścił strzałę za Robinem.

Robin powinien był dziękować Bogu, że leśniczemu od piwska we łbie się kręciło, inaczej pożegnałby się z życiem; strzała świsnęła o trzy cale od jego głowy. Robin odwrócił się, błyskawicznie napiął łuk i posłał swoją strzałę.

— Powiedziałeś, że żaden ze mnie łucznik — zakrzyknął — ale spróbuj to powtórzyć!

Grot pomknął prościutko, leśniczy z krzykiem” zwalił się na ziemię i legł twarzą w trawie, z kołczana grzechocząc sypnęły się strzały, a szary bełt tkwiący w jego piersi zbroczył się krwią. Ledwie tamci ochłonęli t przerażenia, Robin znikł już w głębi boru. Kilku puściło się za nim, ale bez zbytniego zapału, gdyż i bali się losu swego towarzysza. Zawrócili więc, dźwignęli ciało zabitego i ponieśli je do miasta Nottingham.

Tymczasem Robin umykał przez las. Przepadła wszelka radość i nic go już nie cieszyło, gdyż serce ściskało mu się z żalu, a na duszy legł ciężar dokonanego morderstwa.

— O, biada! — zawołał. — Przekonałeś się, niestety, jaki ze mnie strzelec, twoja żona będzie wić się z rozpaczy! Wolałbym, żebyś nie zaczepił mnie ni słowem albo żebym nigdy nie spotkał cię na swej drodze, albo żebym stracił wielki palec u prawej ręki, zanim do tego doszło! Porywczy jestem, ale boleję potem nad miarę. — Jednakże przy całym frasunku przypomniał sobie stare przysłowie: “Co się stało, to się nie odstanie” i “Nie skleisz rozbitego jajka”.

I tak to Robin musiał zamieszkać w borze, który stał się jego domem na długie lata, nigdy już nie miał zaznać szczęśliwych dni w gronie chłopców i dziewcząt z miłego miasta Locksley. Został bowiem wyjęty spod prawa nie tylko dlatego, że popełnił morderstwo, ale i z tej przyczyny, że zabijając królewskiego jelenia dopuścił się kłusownictwa, i dwieście funtów wyznaczono za jego głowę w nagrodę dla każdego, kto przywiedzie go przed królewski sąd.

A Szeryf Nottinghamu zaprzysiągł, że własnoręcznie dostarczy tego łotra, Robin Hooda, przed oblicze sprawiedliwości, i to z dwóch względów: najpierw, że sam chciał zagarnąć dwieście funtów, a po wtóre, że leśniczy, którego zabił Robin, był krewniakiem Szeryfa.

Ale Robin Hood zaszył się na rok w sherwoodzkich borach t w ciągu tego czasu zgromadziło się przy nim wielu jemu podobnych banitów, wyrzuconych ze swoich społeczności za to czy owo. Jedni upolowali jelenia podczas głodowej zimy, kiedy nie było co włożyć do garnka, i zostali przyłapani przez leśniczych, ale zdołali im uciec ratując własne uszy; innych wydziedziczono z gospodarstw, aby powiększyć łowieckie tereny króla w sherwoodzkich borach; jeszcze innych obdarł doszczętnie jakiś wielki baron albo bogaty opat, alba wielmoża — wszyscy z tej czy innej przyczyny zbiegli do Sherwoodu, aby ujść prześladowaniom i bezprawiu.

Tak więc w ciągu tego roku ze stu albo i więcej dzielnej szlachty zebrało się wokół Robin Hooda i obwołało go swym naczelnikiem i wodzem. Wnet poprzysięgli, że tak jak ich ograbiono, tak też będą grabili swoich ciemięzców, już to opatów! baronów, rycerzy czy wielmożów, i każdemu odbierać to, co tamci wymusili na biedakach przez niesprawiedliwe podatki albo dzierżawy, albo krzywdzące grzywny; ale ubogim będą zawsze spieszyć z pomocą i zwracać im to, co im bezprawnie wydarto. Ponadto przysięgli, że nigdy nie skrzywdzą dziecka ani niewiasty — panienki, zamężnej czy wdowy. Tak więc po pewnym czasie, kiedy ludzie spostrzegli, że nie grozi im od nich żadna krzywda, że pieniędzmi czy żywnością wspomagają w potrzebie niejedną zubożałą rodzinę, wówczas zaczęli wysławiać Robin Hooda i jego wesołą kompanię . i opowiadać wiele historii o nim i jego czynach w sherwoodzkim borze, gdyż czuli, że jest im bratem.

Któregoś pięknego ranka, kiedy wszystkie ptaki śpiewały radośnie wśród liści, Robin wstał ze snu, a wraz z nim wstali jego weseli kompani, aby umyć się dziarsko w zimnym strumieniu, który pluskał swawolnie wśród głazów. Rzekł im Robin: “Od dwóch tygodni nie mieliśmy rozrywki, pójdę więc poszukać, przygody Ale wy, chłopcy, zostańcie wszyscy w lesie, baczcie tylko dobrze na mój sygnał. Gdy będę w potrzebie, po trzykroć zadmę w róg, wtedy czym prędzej spieszcie mi na pomoc”.

Co powiedziawszy powędrował przez szumiące leśne polany, aż znalazł się na granicy sherwoodzkich borów. Tam wałęsał się długo tędy i owędy, po jarach i parowach na skraju lasów. To spotkał hożą dziewczynę na cienistej ścieżce i zamienił z nią żarcik; to jadącą stępa piękną damę w siodle, przed którą zamiótł kołpakiem, a ona odkłoniła się godnie miłemu młodzianowi; to ujrzał tłustego mnicha na objuczonym ośle; to wspaniałego rycerza z kopią, tarczą i w zbroi błyskającej w słońcu; to pazia odzianego na czerwono; to znów krzepkiego mieszczucha z dobrego miasta Nottingham, zdążającego naprzód statecznym krokiem; wszystko to widział, ale przygody nie napotkał żadnej. Wreszcie poszedł skrajem lasu, ścieżyną, która prowadziła w dolinę nad szeroki żwirowaty strumień do wąziutkiego mostku z jednej belki. Schodząc nad wodę Robin zauważył, że jakiś drągal zbliża się do mostku z przeciwnej strony. Robin od razu przyśpieszył kroku, a nieznajomy uczynił to samo; każdy chciał przejść pierwszy.

— Nie pchajcie no się — zawołał Robin — puśćcie najpierw tego, który lepszy.

— W takim razie sam się nie pchaj — odparł nieznajomy — bo widzi mi się, że to ja jestem lepszy.

— To się zaraz okaże — rzekł Robin. — Spróbuj tylko ruszyć się z miejsca. Klnę się na głowę świętej Elfridy, że pokażę ci, jak się w Nottinghamie tańczy ze strzałą pod piątym żebrem.

— A ja ci wygarbuję skórę na tyle odcieni, ile ma żebracza opończa — odparł nieznajomy — jeśli tylko dotkniesz się cięciwy tego łuku, który trzymasz w ręce.

— Gadasz jak osioł — rzekł Robin — bo mogę ci przedziurawić ślicznie zadufane serduszko, zanim mnich moczymorda zdąży odmówić dziękczynienie nad pieczoną gęsią na świętego Michała.

— A ty gadasz jak tchórz — odparł nieznajomy — bo trzymasz w garści dobry cisowy łuk, ja zaś nie mam nic prócz zwykłej pałki, żeby się z tobą zmierzyć.

— Ha! — zakrzyknął Robin — na mą cześć, nikt mnie jeszcze nie wyzwał od tchórzów. Odłożę mój wierny łuk i strzały i jeśli ośmielisz się na mnie zaczekać, pójdę i wytnę tęgą pałę, i zobaczymy, co z ciebie za mężczyzna.

— Ohoho. Zaczekam, zaczekam, i to z chęcią— rzekł nieznajomy, po czym wsparł się krzepko o swoją pałkę.

Robin skoczył w zarośla i wyciął dobrą pałkę z młodego dębczaka, prostą, bez sęków, długą na sześć łokci, i wrócił obciosując gałązki, podczas gdy nieznajomy wsparty ha kiju czekał na niego, pogwizdując sobie i rozglądając się wokół. Robin sposobiąc pałkę przyglądał mu się bacznie kątem oka, mierząc go od stóp do głów, i myślał, że nigdy jeszcze nie widział tak krzepkiego i potężnego chłopa. Robin był wysoki, ale nieznajomy przerastał go o głowę, miał ponad dwa metry wzrostu. Robin był tęgi w barach, ale nieznajomy tęższy co najmniej o dwie dłonie, a w pasie gruby na łokieć.

“A jednak — powiedział sobie. Robin — z radością policzę ci gnaty, druhu miły”, po czym głośno rzucił: — Hej, oto moja pała, tęga i mocna. Zastąp mi drogę, jeśli śmiesz, i zmierz się ze mną, jeśli się nie boisz. Zobaczymy, kto pierwszy wykopyrtnie się do wody.

— W to mi graj! — zawołał nieznajomy i zakręcił kijem takiego młynka nad głową, aż zaświszczało.

Nawet rycerze Okrągłego Stołu nie stoczyli nigdy zaciętszej walki jak ci dwaj. W jednej chwili Robin wskoczył na kładkę, na której stał nieznajomy. Najpierw zafuszerował, a potem wymierzył taki cios w głowę, że gdyby doszedł do celu, tamten piorunem wylądowałby w strumieniu, lecz przeciwnik zgrabnie sparował cios i oddał mu nie gorzej, ale i Robin Hood zdążył sparować. Z dobrą godzinę walczyli nie cofając się o cal, wiele ciosów padło z obu stron, tu i ówdzie pojawiły się już sińce i guzy, a żaden z walczących ani myślał zawołać: “Dość”, ani nie kwapił się spaść z kładki. Co pewien czas dla odpoczynku przerywali pojedynek i jeden myślał o drugim, że w życiu nie spotkał takiego mistrza w fechtunku na kije. Wreszcie Robin trafił tamtego w bok, aż mu kurtka zakurzyła jak wilgotna strzecha na słońcu. Cios był tak potężny, że przeciwnik o mały włos nie zwalił się z kładki, ale błyskawicznie odzyskał równowagę i z prawicy wyrżnął Robina w łeb, aż krew poszła, Robin rozwścieczył się do białej gorączki i świsnął pałką z całych sił, ale tamten odparł cios i znowu grzmotnął Robina tak pięknie, że Robin na łeb i szyję zwalił się do wody, tak jak królowa w grze w kręgle.

— No i gdzieś się podział, mój chłopcze? — zawołał nieznajomy, śmiejąc się do rozpuku.

— A płynę sobie z prądem - odkrzyknął Robin, chichocząc z własnej biedy. Odzyskawszy grunt pod nogami zaczął brodzić do brzegu, płosząc pluskaniem przerażone i umykające na wsze strony rybki.

— Podaj mi rękę — zawołał, kiedy doszedł do brzegu.— Muszę przyznać, że z ciebie dzielny chłop i pałkę nosisz nie od parady. Tak mi przyłożyłeś, że w głowie mi szumi jak w ulu.

Po czym przycisnął do ust swój róg i zagrał sygnał, który rozpłynął się echem po leśnych ostępach.

— Dalibóg — odezwał się znowu — chłop z ciebie jak świeca, no i dzielny na dodatek. Wątpię, żeby stąd do Canterbury znalazł się ktoś, kto by mnie tak potrafił urządzić.

— A ty — odparł śmiejąc się nieznajomy — mimo że cię obiłem, zachowujesz się jak prawdziwy chwat.

Ale oto zaszeleściły zarośla i raptem z dwa tuziny tęgich zabijaków w zielonym odzieniu wypadło z gęstwiny z wesołym Willem Stutely na czele.

— Cóż to, wodzu? — zawołał Will. — Mokry jesteś od stóp do głów, suchej nitki nie widzę na tobie.

— W rzeczy samej — odparł Robin — to ten osiłek zwalił mnie do wody na złamanie karku i jeszcze wyłoił mi skórę.

—To my mu dopiero sprawimy łaźnię! — krzyknął Wili Stutely. — Brać go, chłopcy!

Rzucili się na niego hurmem, ale on bronił się zadając tęgie ciosy pałką, i choć uległ przewadze, niejednemu nabił guza, zanim go pokonali.

— Dość, zabraniam! — zawołał Robin śmiejąc się, aż go znów zabolały obite boki. — To naprawdę dobry człek i prawy, nie wolno mu robić krzywdy. Słuchaj no, bracie, nie chciałbyś zostać ze mną i przyłączyć się do mojej bandy? Dostaniesz co roku trzy nowe ubrania z zielonego sukna, czterdzieści marek zapłaty i będziesz dzielił z nami wszystko, co Bóg da. Zajadał smakowitą sarninę i pił najmocniejsze piwo. Naznaczę cię swoim zastępcą bo nigdy w życiu nie widziałem takiego mistrza w walce na pałki. Mów, przystaniesz do mojej wesołej kompanii?

— Tego to ja nie wiem — odparł opryskliwie nieznajomy, zły że go tak poturbowano. — Jeśli tak samo radzisz sobie z łukiem jak z dębową pałką, to nie wart jesteś, aby cię nazwać szlachcicem. Ale jeśli ktoś z was potrafi strzelić celniej ode mnie, to wtedy się zastanowię, czyby do was nie przystać.

— Jak Boga kocham — powiedział Robin — zuchwały z ciebie łotrzyk, mospanie. Ale ugnę się przed tobą jak przed nikim jeszcze. Stutely, bracie, skocz no, wytnij ładny kawałek białej kory na jakieś cztery palce i przytwierdź go z osiemdziesiąt metrów stąd, o, na tamtym dębie. No, chojraku, poceluj w to ślicznie, skoroś taki łucznik.

— A z chęcią — odparł nieznajomy. — Dajcie mi mocny łuk i dobrą strzałę, jak nie poceluję, to możecie ściągnąć mi łachy i osmagać na goło cięciwami.

Po czym wybrał najmocniejszy łuk po łuku Robina i smukłą strzałę, dobrze opierzoną i gładką, i biorąc cel — podczas gdy tamci rozłożeni na murawie obserwowali go bacznie — napiął łuk i wypuścił strzałę tak zgrabnie, że trafiła prościutko w sam środek białego wycinka z kory.

— Aha! — zawołał — popraw, jeśli potrafisz. Nawet chłopcy Robin Hooda nagrodzili go oklaskami.

— Sprytny strzał, rzeczywiście — przyznał Robin — poprawić go nie mogę, ale zepsuć może mi się uda.

Biorąc swój wypróbowany łuk i mierząc jak najuważniej, strzelił z niezrównanym kunsztem, strzała śmignęła prosto, jej grot trafił w samą nasadę strzały tamtego tak silnie, że rozszczepił ją na drzazgi. Leśni ludzie zerwali się krzycząc z radości, że ich wódz tak się wspaniale popisał.

— O, na cisowy łuk świętego Witholda — zawołał nieznajomy — to dopiero strzał, w życiu czegoś takiego nie widziałem! Zostaję, druhu, z tobą, i to na dobre. Adam Tell to był łucznik, ale nawet on tego nie potrafił!

— No, to zyskałem dziś prawdziwego chwata — powiedział wesoły Robin. — A jakże się zwiesz, bracie?

— W moich stronach zwą mnie John Mały — odparł tamten.

Na co odezwał się Will Stutely, który lubił dobre żarty.

— Nie, maleństwo kochane — rzekł — nie podoba mi się twoje imię i z chęcią bym je przeinaczył. Mały jesteś zaiste, taki drobniutki i cherlawy, a zatem nadajemy ci imię Małego Johna, a ja będę twym ojcem chrzestnym.

Wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem, aż tamten się obruszył.

— Jeśli kpisz sobie ze mnie — zwrócił się do Willa — to zaraz tego gorzko pożałujesz.

— Nie, przyjacielu — powiedział Robin Hood — porzuć gniew, bo to imię pasuje do ciebie jak ulał. Małym Johnem odtąd będziemy cię zwać i niech tak pozostanie. Jazda, chłopcy, idźmy przygotować chrzciny na cześć naszego noworodka.

Ruszając precz od strumienia zanurzyli się w las i szli nim długo, aż dotarli do swego obozowiska w głębi borów. Stały tam szałasy z gałęzi i kory, zaopatrzone w legowiska z wonnego sitowia i płowych skór. Pośrodku wznosił się ogromny, .rozłożysty dąb, pod którym na tronie z zielonego mchu w czasie uczt i zabaw siadywał Robin w otoczeniu swoich towarzyszy. Spotkali tu resztę drużyny, niektórzy właśnie powrócili z łowów dźwigając tłuste łanie. Wspólnie rozniecili wielkie ogniska, upiekli zwierzynę na rożnie i odszpuntowali beczkę musującego piwa. Kiedy uczta była gotowa, zasiedli do niej, a Robin posadził Małego Johna po swej prawicy, gdyż odtąd miał on być pierwszym po wodzu. Po skończonej uczcie odezwał się Will Stutely:

— Widzi mi się, że czas ochrzcić nasze drogie dziecię, co wy na to, chłopcy?

— Tak! Tak! — zawołali zgodnie, śmiejąc się, aż bór huczał od ich wesołości.

— Przyda się z siedmioro rodziców chrzestnych — powiedział Will Stutely wyłapując z gromady najtęższych zabijaków.

— O, na świętego Dunstana — krzyknął Mały John zrywając się z miejsca — niejeden z was gorzko pożałuje, jak mnie tylko dotknie palcem.

Ale tamci bez słowa rzucili się na niego, schwycili go za nogi i za ramiona, choć się wyrywał, i trzymając go mocno, dźwignęli w górę, a inni otoczyli ich kołem, ciekawi zabawy. Wtedy wystąpił ten, którego wybrano na księdza, bo był łysy jak kolano; dzierżył w ręce spieniony kufel piwa.

— Kto trzyma to dziecię do chrztu? — zapytał z całą powagą.

— Ja, ojcze wielebny — odparł Will Stutely.

— A jakim imieniem go zwiesz?

— Zwę go Mały John.

— Otóż, Mały Johnie — powiedział “niby-ksiądz” — do tej pory nie żyłeś wcale, tylko pałętałeś się po świecie, ale od tej chwili żyć będziesz naprawdę. Kiedy nie żyłeś, zwano cię John Mały, ale teraz, kiedy żyjesz naprawdę, zwać się będziesz Mały John, chrzczę cię przeto. — Z tymi słowy wylał kufel na głowę Małego Johna.

Wybuchnęli gromkim śmiechem widząc, jak brunatne piwo ścieka mu po brodzie, kapie z nosa, szczypie w oczy, którymi mrugał rozpaczliwie. Z początku chciał się rozgniewać, ale inni tak się świetnie bawili, że i on roześmiał się z nimi. Robin wziął to słodkie dziecię, odział je od stóp do głów w zielone sukno, wręczył mu dobry, mocny łuk i tak przyjął go na kamrata do swojej wesołej bandy.

Tak to się stało, że Robin Hood został wyjęty spod prawa; tak to zebrała się jego wesoła kompanja i tak to zdobył sobie przyjaciela i zastępcę, Małego Johna; i na tym kończy się prolog. A teraz opowiem, jak Szeryf Nottinghamu po trzykroć usiłował schwytać Robin Hoodą i ani razu mu się nie udało”.

 

Część pierwsza, która opowiada o tym, jak Szeryf Nottinghamu poprzysiągł rozprawić się z Robin Hoodem i po trzykroć próbował, a za każdym, razem został wystrychnięty na dudka

 

 

I. Robin Hood i Kotlarz

 

 

Wspominaliśmy już, że za głowę Robin Hooda wyznaczono dwieście funtów nagrody, a Szeryf Nottinghamu przysiągł, że własnoręcznie pojmie Robina, bo sam miał chrapkę na pieniądze i chciał “się zemścić za śmierć swego krewniaka. Otóż Szeryf nie wiedział jeszcze, jaką siłę ma przy sobie Robin w sherwoodzkich borach, i myślał, że wystarczy wydać nakaz aresztowania, tak jak na każdego zwykłego przestępcę. Obiecywał przeto czterdzieści złotych dukatów temu, kto przedstawi Robinowi ów nakaz. Ale mieszkańcy Nottinghamu, wiedzieli o Robin Hoodzie i jego czynach więcej niż Szeryf i śmieli się w kułak na samą myśl o doręczeniu nakazu dzielnemu banicie, zdając sobie sprawę, że. mogą na tym zarobić tylko potężnego guza; więc też nikt się do tego nie kwapił. Przeszły ze dwa tygodnie, a żywa .dusza nie zgłosiła się na ochotnika. Zdumiał się” Szeryf i powiedział:

— Nielichą nagrodę obiecałem każdemu, kto doręczy mój nakaz Robin Hoodowi, i dziwię się, że nikt nie zgłosił się do tej pory.

Na co jeden z jego ludzi, który był w pobliżu, powiedział:  Łaskawy panie, nie wiesz, jaką siłę Robin Hood ma przy sobie i jak mało go obchodzi werdykt króla czy Szeryfa. Zaprawdę, nikt nie ma ochoty podjąć’ się tego zadania ze strachu o własną skórę.

— Więc wszyscy Nottinghamczycy to tchórze! — powiedział Szeryf. — I niech mi ktokolwiek w całym hrabstwie Nottingham ośmieli się*’ nie usłuchać werdyktu miłościwie nam panującego króla Henryka, a na bazylikę Świętego Edmunda, powieszę takiego na najwyższej sośnie l Ale jeśli nikt w Nottinghamie nie ma odwagi zdobyć czterdziestu dukatów, to poszukamy gdzie indziej, bo przecież gdzieś są odważni ludzie w tym kraju.

Wezwał zaufanego posłańca, kazał mu osiodłać konia, wybrać się do miasta Lincoln i zobaczyć, czy znajdzie się ktoś, kto nie stchórzy i zdobędzie nagrodę. Tak więc tego samego ranka posłaniec wyruszył ze swoją misją.

Jaskrawe słońce prażyło na trakcie, który wiódł z Nottinghamu do miasta Lincoln, ciągnąc się wyjrtowiałą wstęgą przez góry i doły. Na gościńcu było pełno kurzu i posłaniec nałykał go się dosyć, więc serce w nim z, radości podskoczyło, gdy ujrzał przed sobą szyld oberży pod ‘“Błękitnym Dzikiem”,’ a zrobił już więcej niż połowę drogi. Gospoda przypadła mu do gustu, rosnące wokół dęby rzucały tak chłodny i przyjemny cień, że zsiadł z konia, aby chwilę odpocząć, i zawołał o garniec piwa dla przepłukania gardła.

Ujrzał tam rozbawioną kompanię siedzącą pod rozłożystym dębem, który ocieniał warzywne grzędy przed gospodą. Był wśród nich kotlarz, dwóch bosonogich mnichów i sześciu królewskich leśniczych odzianych w stroje z zielonego sukna; popijali wszyscy musujące piwo i śpiewali wesołe ballady z dawnych, dobrych czasów. Leśniczy śmieli się głośno, dogadując sobie nawzajem — jeszcze głośniej śmieli się braciszkowie, bo byli to krzepcy ludzie z brodami kędzierzawymi jak czarne barany, ale najgłośniej śmiał się Kotlarz i śpiewał z nich wszystkich najładniej. Torba jego i miot wisiały na dębowym sęku, obok stała wsparta o pień maczuga, gruba jak pięść.

— Chodźcie — zawołał jeden z leśniczych do znużonego posłańca i wypijcie z nami jedną kolejkę. Hej, gospodarzu, jeszcze raz po pełnym garncu dla każdego.

Posłaniec całkiem chętnie przysiadł się do nich, gdyż czuł zmęczenie w kościach, a piwo było przednie.

— Cóż to za wieści niesiecie? — zagadnął jeden z biesiadników. — I dokąd wam tak spieszno’?

Posłaniec był człekiem gadatliwym i lubił sobie poplotkować, a garniec piwa nastroił go serdecznie; usadowił się na ławie — podczas gdy gospodarz oparł się o framugę drzwi, a gospodyni stała z rękami założonymi pod fartuchem — i wyłożył swój zapas wieści z wielką satysfakcją. Opowiedział wszystko od samego początku: jak Robin Hood zabił leśniczego i ukrył się w borach, aby ujść przed prawem; jak żył sobie w lesie gardząc wszelkimi zakazami, Bóg świadkiem, polując na królewskie jelenie i pobierając myto od tłustych opatów, rycerzy i wielmożów, tak że nikt nie odważy się podróżować nawet szerokim traktem Watling ani przez Fosse Way ze strachu przed nim; o tym, jak Szeryf, niech Bóg ma go w swojej opiece, pan łaskawy, który jemu, posłańcowi, wypłaca co sobotę sześć pensów bitą królewską monetą, nie licząc baryłki piwa na świętego Michała i tłustej gęsi na Boże Narodzenie, postanowił w imieniu króla wydać nakaz aresztowania na tego łotra, choć tamten gwiżdże sobie na słowo króla czy Szeryfa, bo daleko mu do tego, aby być człekiem prawomyślnym. Z kolei opowiedział, że nikt w całym mieście Nottingham nie podjął się doręczenia tego nakazu ze strachu o własną skórę i jak to on, posłaniec, jedzie właśnie do Lincolnu zobaczyć, co są warci tamtejsi mężczyźni, i czy znajdzie się ktoś, kto ośmieli się doręczyć onże nakaz; no i że nie siedział jeszcze w tak znakomitej kompanii i w życiu nie próbował tak dobrego piwa.

Słuchali go z otwartymi ustami, bo była to dla nich wyśmienita gadka. A kiedy skończył, odezwał się rubaszny Kotlarz.

— Wszak pochodzę z zacnego miasta Banbury — rzekł — i nikt z Nottinghamu — ani z samego Sherwoodu, jeśli o to chodzi — nie sprosta mi w walce na pałki. Baczcie no, chłopcy, czyż nie spotkałem się z tym zwariowanym samochwałą, Szymonem z Ely, i to na sławnym jarmarku w Hertfordzie, gdzie pokonałem go na oczach sir Roberta z Leslie i jego małżonki? Tenże sam Robin Hood, o którym — co tu gadać — pierwszy raz słyszę, to niczego sobie zabijaka, a jeśli tak silny, to czyż jam nie silniejszy? A jeśli sprytny, to czyż mnie brak sprytu? O, na cudne oczy Kasi z Młyna i na me własne imię, jakem Wat Maczuga, i na syna mej matki, to znaczy na siebie, klnę się, żem gotów jest, ja sam, Wat Maczuga, w pojedynkę spotkać tego zatwardziałego łotra, i jeśli nie uszanuje pieczęci .miłościwie nam panującego króla Henryka i nakazu zacnego Szeryfa hrabstwa Nottingham, to tak mu poharatam, ponabijam i rozkwaszę łepetynę, że więcej małym palcem nie poruszy! Słyszeliście, chłopaki? No to wypijmy se jeszcze po dzbanie.

— Znalazłem was w korcu maku — zawołał posłaniec. — Natychmiast jedziecie ze mną do Nottinghamu.

— Co to, to nie — powiedział Kotlarz, powoli kręcąc głową. — Z nikim nie pojadę, chyba że sam zechcę.

— Ma się rozumieć — powiedział posłaniec. — W całym hrabstwie Nottingham nie ma takiego, kto by mógł cię do czegoś zmusić, dzielny człeku.

— Obym był dzielny — rzekł Kotlarz.

— Wszak jesteś, jesteś dzielny — powiedział posłaniec. — Tylko że nasz dobry Szeryf obiecał czterdzieści szczerozłotych dukatów każdemu, kto doręczy Robin Hoodowi nakaz aresztowania, choć to i tak na niewiele się zda.

— W takim razie pójdę z tobą, brachu. Poczekaj, tylko wezmę torbę, młot i pałkę. Niech jeno spotkam tego tam Robin Hooda, a zobaczymy, czy nie posłucha królewskiego nakazu.

Tak więc zapłaciwszy swoją część posłaniec z Kotlarzem kroczącym u strzemienia wyruszyli z powrotem do Nottinghamu.

 

 

W jakiś czas potem, któregoś pięknego poranka Robin Hood wyruszył do Nottinghamu, aby się dowiedzieć, co słychać w mieście. Szedł sobie wesoło brzegiem gościńca, po murawie pełnej stokrotek, rozglądając się i myśląc o tym i owym. Róg kołysał «mu się na biodrze, łuk i kołczan przewiesił przez plecy, a w ręce niósł tęgi dębowy kij, którym idąc wywijał młynka.

Zapuszczając się w ocieniony parów ujrzał jakiegoś kotlarza, który zbliżał się z naprzeciwka, wyśpiewując wesołą piosenkę. Na plecach miał torbę i młot, w garści nielichą maczugę, a śpiewał sobie tak:

 

Gdy strąki grochu pękają — a róg

Głosi ogarom, że zaczęte łowy —

Gdy mali chłopcy nad brzegami strug

Pasą owieczki i łaciate krowy...

 

— Witaj, przyjacielu! .— zawołał Robin.

 

Ja sobie zbieram czerwone poziomki

 

— Witaj! — powtórzył Robin.

 

W leśnym parowie wśród miękkiego mchu.

 

— Hej, czyś ty głuchy, człeku! Przyjacielu, wołam!

— A ktoś ty taki, że śmiesz przerywać ładną śpiewkę? — rzekł Kotlarz urywając pieśń. — Sam witaj, jak cię tam zwać, czyś przyjaciel, czy nie. Ale powiadam ci z góry, mój drabie, jeśliś jest przyjacielem, to chwała nam obu, a jeśli nie, to marny twój los.

— Bądźmy przyjaciółmi — rzekł swawolny Robin — bo marnie, jeśli marnie, a marniej, jeśli twoja pała nie obróci się na marne, więc bądźmy przyjaciółmi.

— Zgoda — powiedział Kotlarz. — Ale, młody przyjacielu, tak gibko obracasz językiem, że nadążyć za tobą nie sposób z takim ciężkim pomyślunkiem jak mój, a mówże prościej, jeśli łaska, bo ze mnie prosty człek, słowo daję.

— A skądże ty pochodzisz, tęgi chwacie? — zagadnął Robin.

— Z Banbury — odparł Kotlarz.

— O, na Boga! — rzekł Robin. — Złe wieści doszły mnie dziś rano.

— Ha, co ty powiesz? — zawołał skwapliwie Kotlarz. — A dyć gadaj szybko. Jako widzisz, jestem kotlarz, a w moim fachu człek się robi łasy na wieści niczym katabas na szelągi.

— No to słuchaj, co ci powiem — rzekł Robin — ale trzymaj się dzielnie, bo wieści są paskudne, bracie. Doszło do moich uszu, że dwaj kotlarze siedzą w d...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin