Orzeszkowa Eliza - OBRAZEK Z LAT GŁODOWYCH + W ZIMOWY WIECZÓR.rtf

(397 KB) Pobierz

 

ELIZA ORZESZKOWA

OBRAZEK Z LAT GŁODOWYCH

 

Posłuchajcie, piękni panowie i panie, opowiem wam kró­ciutką powiastkę.

Z błyszczących wyżyn waszych czy spojrzeliście kiedykol­wiek w dół, nisko, w głąb owych warstw społeczności, które ciemne, nędzne, z piękna odarte, pracują ciężko? Czyście wi­dzieli, jakie cierpienia nurtują na tych dnach głębokich, jakie męki rozdzierają łono tej mętnej dla was fali żywych ludzi?...

Wyście myśleli zawsze, o piękni i piękne, że w tej grubej

i              szorstkiej warstwie sam kał tylko i bezrozum; po cóż więc w nią zaglądać? Tak, zapewne; jeżeli nie chcecie zasępić roz­pogodzonego zabawą lica, nie zbliżajcie się do ludu, pójdźcie raczej bawić się i pląsać przy blasku świateł jarzących, wśród woni salonów. Ale jeżeli między wami są serca miłujące, nie lśniący pozór, lecz grunt człowieczy, jeżeli są i umysły cieka­we zbadcnia bied społeczności, niech zajrzą w istnienie mi­lionów, w istnienie mozolne, bezbarwne, rzadko pojęte dobrze przez szczęśliwszych, często spotwarzane, oplwane. Tam znaj­dują serca dramat żywy i cel ukochania, a umysły naukę i za­chętę do dążenia ku postępowi, ku postępowi takiemu, który zbliży szczęście nie jednostkom, nie kastom, lecz wielkiemu ogółowi.

Moja opowieść króciutką będzie. Przedstawi ona jeden z milion razy powtarzających się na ziemi dramatów, które odegrane w biednej i ciemnej warstwie ludzkości giną bez śla­du. Do mnie doszła wieść o nim i z podziwem zadumałam

się nad tym, iż podobne dramaty dotąd na bożym świede istnieją.

Opowieści więc o cierpieniu biednych i ciemnych posłu- chajcie/ piękni i oświeceni panowie i panie.

#

              - •

Dziwnie smutne były lata 1854—5 i 1856. Głód, straszny głód, piekielnymi mękami rozdzierał piersi ludu; tysiące tych, których pracy kraj chleb powszedni i niepowszednie zbytki za­wdzięczał, konały śmiercią głodową.

Jeden okrzyk bolesny, ciężki, rozpaczny zajęczał z piersi ludu: chleba! chleba! obił się o niebo i rozległ po ziemi. Niebo silniejsze skwary latem i rzęsiste deszcze wiosną zesłało, zboże tonęło w dolinach, usychało po wzgórzach; szczęśliwi bracia bawili się wesoło, a lud wydobywając siły ostatnie wołał: chle­ba! chleba!

W którym z pomienionych wyżej trzech latach, nie wiem, w jakiej okolicy, nie powiem, stał biały i piękny pański dwór. Dom dużymi i czystymi oknami jasno jakoś na świat spoglądał, po ganku pięły srę powoje, a wokoło rosła gładka murawa, sto- krocią usiana i konwalią. Za bramą były pola szerokie i łąki barwne jak kobierce. Przez łąki biegła rzeczka wąska, ale głę­boka i szybka; za rzeczką, szara i pokorna, do obrosłego ja­łowcem wzgórza tuliła się wioska. Kilka krzyżów wysokich strzelało ponad niskie chaty i niedaleki gaj brzozowy białą korą błyskając szumiał z cicha, jakby smętną piosenką swego szumu kołysać chciał do snu blade dzieci wioskowe.

We dworze mieszkał pan młody i bogaty; niedawno się ożenił, gdzieś w wielkim mieście podobno. Dobry był, bo nie krzywdził ludzi, nie bił i nie łajał, ale się też z nimi nie wda­

wał w rozmowy i stosunki; bo i na cóż mu to było potrzebne, kiedy miał ekonomów? Zresztą, o czymże by mówił z ciemnym ludem? Czytał tylko ciągle książki, a któż odgadnie, co w nich dobrego wyczytał, jeśli się z niej bratniej miłości wyuczyć nie mógł. Goście przyjeżdżali często, pan wesół przed dom wy­chodził, panów całował, paniom się kłaniał, do salonów pięk­nych zapraszał i nieraz długo w noc z szerokich okien białego domu wychodziły odgłosy żywych rozmów, wesołych śmiechów

i              pięknej muzyki. Pani miała liczko białe jak listek lilii, ustecz­ka purpurowe i duże, czarne oczy, miała rączkę drobniuchną

i              postawę królowej. Dobra też była, bo nie łajała i nie krzyw­dziła nikogo; ale chłopów znieść nie mogła. Przykrym jej był zapach siermięg i dźwięk grubej mowy ludowej. Ona w rodzi­cielskim domu chłopów nigdy nie widziała i słyszała zawsze od ojca, że oni są próżniacy i złodzieje, a od matki, że z niż­szymi wchodzić w stosunki nie należy. Zresztą, po co jej było znać chłopów? Czy mało miała znajomych pięknych pań i pa­nów? Grała tylko ciągle, a któż odgadnie, jakie dźwięki wle­wała muzyka w jej serce, jeśli nie wlała w nie dźwięków brat­niej miłości!...

W wiosce mieszkało trzydzieści rodzin chłopskich, a nad nimi panował... straszny, bezlitosny głód.

Jedna z chatek składających wioskę stała nieco opodal od towarzyszek swoich otoczona drzewami, czysta jakoś i miła, choć niska i szara. Była to chata Symona Harwara, bogatego dawniej gospodarza. I w istocie bogaty był niegdyś Symon, bo miał dwa konie, parę wołów i zboża mu zwykle na rok wy­starczało cały, a czegóż więcej dla chłopa potrzeba? Ale gdy przyszły nieurodzajne lata, pokazało się, że bogactwo Har­wara nie było niewyczerpane. Sprzedał się konik jeden i drugi, wół jeden się stracił i zboża na chleb nie stało. Pracował Har- war i wódki nie pił, ale nie pomogła ni praca, ni trzeźwość,

głód dokuczał. Jesienią piekli w Harwarowej chacie chleb z jęczmienia, zimą z plewy, a na wiosnę i plewy zabrakło... zaczęli jeść trawę. Płakał Harwar i ocierał łzy rękawem po­dartej siermięgi. Poszedł do dworu prosić o chleb; we dworze dali mu garniec 1 żyta na tydzień, albo to nie dość dla chłopa? Dla Harwara było to mało, bo miał żonę i dzieci. W poniedzia­łek i we wtorek jedli w chacie zacierkę z pańskiego żyta, a po­tem znowu gotowali i jedli trawę. Harwar płakał, bo miał żo­nę i dzieci.

A dzieci Harwar miał czworo. Najmłodsze spało albo krzy­czało w kołysce uplecionej z łozy i na grubych sznurach wi­szącej w kącie chaty; drugie pełzało po ziemi siedząc najczę­ściej z kotem pod ławą; trzecie, podrostek, nosiło w dzień młodsze dzieci, a wieczorami siedziało skurczone na przypiec­ku; czwarta — córka i najstarsza — miała lat piętnaście. Hanka, córka Harwara, była najładniejszą w wiosce dziew­czynką. Słuszna i cienka, jak gdyby rosnąc zapatrzyła się na brzózkę w gaju, oczy miała błękitne jak niezabudka i tak ja­koś słodko patrzyła nimi, że chcąc nie chcąc trzeba było ko­chać dziewczynę; włosy jasnymi warkoczami oplatały jej opa­lone, ale gładkie i pogodne czoło, albo rozpuszczone i gęste spadały do pasa spod białej chusteczki.

Kiedy Harwar był jeszcze bogaty, a w chacie nie trawę, ale chleb jedli, Hanka, bywało, jak się ustroi w krasny gorsecik, nawiąże paciorków na szyję, a w jasne włosy wplecie pąsową tasiemkę, to chłopcy z całej wioski ledwie na nią oczu nie wy­patrzą, choć jeszcze była za młoda, żeby swatów na zapoiny 2 posyłać.

1              Garniec — dawna miara objętości około 4 litrów.

2              Zapoiny — tu: ostateczne przyrzeczenie dziewczyny panu mło­demu, obrzędowe, uroczyste zaręczyny.

A między tymi chłopcami najrzewniej i najogniściej pa­trzył na Hankę osiemnastoletni Wasylek Chmara. Dziarski już był z niego, trzeźwy i pracowity parobczak. Z oczu patrzyła mu poczciwość i roztropność, twarz zalewał rumieniec zdro­wia i siły. Hanka dawno znała Wasylka. Gdy byli dziećmi, trzo­dy pasali razem; później, kiedy zaczęła matce pomagać w go­spodarstwie i biegła po wodę do studni, zawsze tam znalazł się Wasylek, wiaderko od niej odebrał, wody zaczerpnął i niósł do chaty, a ona szła obok niego i rozmawiali, i śmieli się tak wesoło a głośno, że aż sąsiedzi wyglądali zza płotów.

To znowu kiedy pracowali razem we dworze, Wasylek zaw­sze pomagał Hance i wracając od roboty prosił ją, żeby mu za to zaśpiewała piosenkę. Hanka śpiewała, a chłopak pa­trzył na nią ognistymi oczami. I dziewczynie dobrze było z we­sołym i roztropnym Wasylkiem. Z nim bywało weselej, idzie na pańszczyznę i matce jego niżej jak innym kobietom się pokło­ni, i kiedy go długo nie widzi, to patrzy na drogę od wioski, aż błękitne oczy łzami zajdą, a w serduszku tak jakoś smutno, że i boży świat niemiły. Siła potężna, która pono i w salonach, i w wioskach jednako miłością się nazywa, przyciągała wzajem ku sobie dwoje czystych i pełnych młodości dzieci przyrody i ludu.

Raz, a było to wtedy, kiedy był jeszcze chleb w chacie Har- wara, a Hanka miała lat czternaście, zbłąkała się Harwarowi owieczka i z chaty posłano Hankę, aby ją odszukała. Dziew­czyna długo chodziła po polu i stonko zachodzić już miało, gdy spotkała Wasylka. Poszli razem szukać, daleko ode wsi znaleźli owieczkę i pędząc ją przed sobą zwolna powracali do domu. Wieczór był cichy i pogodny, jeden z ostatnich letnich wieczorów; brzozowy gaik szumiał, gdzieś daleko chłopcy na surmach 1 grpli i tak jakoś pięknie było a smutno razem na

< Surmo — downe narzędzie muzyczne w rodzaju puzonu.

bożym świecie!... Rzewność.ogarnęła Hankę i Wasylka... Szli milcząc.

              Hanko — rzekł wreszcie Wasylek podnosząc głowę i patrząc na dziewczynę — czy nikt do ciebie swatów nie przy­syła?

              A któż by? — odszepnęła zarumieniona Hanka — nikt nie przysyłał.

              A żeby przysłał kto swatów? — spytał Wasylek pa­trząc to na ziemię, to na nią.

              No, to i cóż? — odpowiedziała — prosiłabym matuli, żeby nie przyjęła.

              Dlaczego byś prosiła matuli, żeby nie przyjęła?

Dziewczyna nie odpowiedziała i tylko patrzyła w ziemię.

              A żebym ja do ciebie swatów przysłał? — zapytał zno­wu Wasylek.

              Co też mówicie, Wasylku? — szepnęła spłoniona cała dziewczyna.

              A żebym przysłał — nalegał* chłopiec — no cóż, po­wiedzcie, czybyście prosili matuli, żeby nie przyjęła?

-- Prosiłabym, żeby przyjęła — rzekła Hanka i zakryła twarz ręką.

Byli wtedy u skraju brzozowego gaiku; wiatr łagodnie szu­miał, surmy tęskno grały, niebo było pogodne. Wasylek, szczę­śliwy i rozkochany, objął spłonioną i pierwszy raz a gorąco ją pocałował.

Hanka i Wasylek kochali się bardzo. Wiedzieli o tym ich rodzice i radzi spoglądali na miłość dzieci, ale nie mieli za co sprawić wesela, odłożyli więc ślub ich do lepszych czasów. A młodzi nie skarżyli się na zwłokę, bo dobrze im było pra­cować razem i kochać się, i marzyć...

Marzyć!... dziwny wyraz, gdy mowa o chłopach! Afboż chłopi marzą? 0 tak, póki młodzi i nie zmęczeni życiem cięż-

kiego mozołu i póki nie za głuszą w sobie człowieczeństwa pi­ciem wódki płynącej potokami z gorzelń pańskich, i chłopi marzą.

Hanka więc i Wasylek marzyli o przyszłości. Nieraz w dnie świąteczne siedząc na progu chaty rozmawiali ze sobą, jak się wkrótce pobiorą, jak będą mieli swoją własną chatkę, czystą i białą. Ojciec da Hance krówkę, matka pełną skrzynię kra­snych spódniczek i koszul białych czerwonym szytych; Hanka w swojej chatce skrzętnie zagospodaruje, Wasylek pilnie pra­cować będzie, aby jej trudu ulżyć, i nigdy, nigdy przez życie wódki nie skosztuje; na ścianach zawieszą złocone obrazki świętych; przed chatą zasieją grządki nagietek i krasnych ma­ków — a kochać się będą bardzo i bardzo, zawsze i gorąco, bo jakżeby się. kochać nie mieli, kiedy im ze sobą tak dobrze!

Marzyli młodzi, czas upływał, dzień schodził i nareszcie księżyc opromienił ich jasnowłose głowy, a oni jeszcze sie­dzieli na progu chaty, trzymali się za ręce, patrzyli sobie w oczy i gwarzyli z cicha, serdecznie i po prostu.

Niekiedy idąc około pańskiego dworu Wasylek pokazywał Hance biały i jasny dom pana mówiąc:

              Jak tam ślicznie być musi, Hanko!

A ona odpowiadała:

              Gdybym była wielką panią, to bym wyszła za ciebie i mieszkalibyśmy w takim pięknym domu.

              Dobrze nam będzie i w naszej chatce, bylebyśmy się pobrali — mówił chłopak i bez zazdrości patrzyli oboje na bo­gaty dwór pański.

Przyszła zima, głód ciężki zajrzał do wsi; w chatach Wa­syla i Hanki i jęczmiennego zabrakło już chleba.

Szybko pobladły twarze młodych ludzi, oczy chłopaka za­padły i gasł powoli żywy błękit oczów dziewczyny, bo głód to straszny niszczyciel: wygryza piersi, czerni twarz i gasi blask

t

oka. Nie skarżyli się jednak, pracowali, jak mogli; tylko Wa- sylek rzadko już śmiał się, a Hanka śpiewać przestała, ale ko­chali się zawsze, coraz bardziej.

Nadeszła wiosna, chleba i z plewy zabrakło. Brali od pana po garncu żyta na tydzień, ale trudno było przeżyć garncem żyta siedem dni długich, bo w chacie Hanki żyły trzy osoby dorosłe i troje dzieci, a u Wasylka pięć osób dorosłych i dwoje dzieci.

Twarz chłopca stawała się coraz bledsza, coraz głębiej zapadały mu oczy i oczy Hanki gasły co dnia bardziej; wysoka i giętka jej postać schylała się ku ziemi, usta okrążył wyraz bólu. Ale chłopak był silny, wytrwały, a choć blady i z zapadły­mi policzkami, pracował ciągle, na pańszczyźnie i w domu i gdy był przy kochance, tłumił gryzący ból głodu i uśmiechał się do dziewczyny. Hanka osłabła widocznie. Nieraz chwiała się idąc przez wioskę, w oczach robiło się jej ciemno i piersi ściskał ból jakby żelazną obręczą.

Otóż to chłopskie nadzieje i marzenia! Dwoje ludzi kochają się, pragną, czekają szczęścia — aż głód przychodzi, dusi i zabija.

W tym czasie pan i pani bardzo byli zajęci. W kwietniu miano obchodzić rocznicę ich ślubu wielkim festynem. W do­mu gotowano już salony, śliczną suknię z dalekich krajów przy­słano dla pani. W ogrodzie dwornym rozkwitały narcyzy won­ne i fiołki uścielały trawniki. Pan oczekując festynu czytał, pani grała, a ani książki, ani dźwięki muzyki nie mówiły im

o              sąsiedniej biedzie i o cierpieniach Wasylka i Hanki, o ich więdnących twarzach i konających nadziejach.

Oto dwa światy!

Kwiecień ciepły zielenił ziemię, skowronek śpiewał i pier­wiosnki dawno już kwitły; ale w owym roku nieszczęścia i nę­

dzy nikt po wsiach nie słuchał szczebiotu wiosennego ptaka, żadna dziewczyna kwiatkiem włosów nie stroiła.

W jednym z kwietniowych wieczorów Hanka siedziała na progu chaty. Promień zachodzącego słońca ozłacał jej włosy, głowę wsparła na wychudłej ręce a zbladłą i wynędzniałą twarz jej zalewał wyraz smutku i gryzącego cierpienia. Rodzice byli na pańszczyźnie, dziecko jedno siedziało z kotem pod ła­wą, drugie jęczało kurcząc się na przypiecku, najmłodsze, opuchłe i chore spało w kołysce snem bliskim śmierci. Długo Hanka siedziała myśląca i zamyślona. Słonko już było bardzo nisko, gdy zza płotu wyszedł Wasylek, zbliżył się zwolna i mil­cząc obok niej usiadł. Dziewczyna spojrzała na kochanka łzą zaszłym wzrokiem, on oparł brodę na ręku i tak siedzieli przez chwilę milcząc i patrząc na siebie.

              Wasylku — odezwała się nagle Hanka, jakby sobie co przypomniała — jadłeś ty dziś zacierkę?

Chłopiec machnął ręką.

              Gdzie nam do zacierki! — odpowiedział ochrypłym głosem — lebiodę jemy i pokrzywę, bo ekonom garnców nie daje od czasu, jak się na mnie rozgniewał.

Hanka żywo powstała i wbiegła do chaty. Było to we wtorek, w chacie zgotowano zacierkę z pańskiego żyta; Hanka jej nie jadła, ona nic przez dzień cały nie jadła, a część swoją zosta­wiła dla Wasylka, bo wiedziała, że on garnców nie bierze i gło­dny do niej przyjdzie. Po chwili wyszła z chaty i podała ko­chankowi łyżkę drewnianą i garnuszek pełen jadła.

Chłopiec pochwycił go gwałtownie i zaczął pożerać grubą potrawę. Gdy jadł, oczy mu błyskały, rumieniec zalewał wychu­dłe policzki; zapomniał o całym świecie, o Hance nawet, jadł tylko i jadł ciągle, dopóki nie wypróżnił garnuszka. I nic dziw­nego, że pożerał zacierkę z pańskiego żyta, bo od dwóch tygo­

dni jadł tylko gotowaną trawę. Hanka patrzyła na niego z po­mieszanym uczuciem cierpienia i radości; głód gryzł jej własne piersi, a jadłem swoim karmiła kochanko.

Wziąwszy z rąk Wasyika próżny garnuszek wniosła go do chaty, potem wróciła, usiadła obok chłopca na progu, zarzu­ciła mu ręce na szyję i głowę przytuliła do jego piersi. On jed­ną ręką objął ją i przycisnął do siebie, drugą gładził jej jasne, rozplecione włosy.

              Sokole ty mój jasny, Wasylku! — szepnęła dziew­czyna.

              Gołąbko moja, duszko! — odszepnął chłopiec.

I umilkli, i milcząc siedzieli; kochać mieli jeszcze siłę, ale głód ściskał im gardła i mówić przeszkadzał.

Słońce zaszło, ludzie wracający z pańszczyzny ukazali się na przeciwnym końcu wsi. Hanka powstała, wstał i Wasylek. Długo jeszcze trzymał ją w objęciu; patrzyli na siebie ciągle w milczeniu, w końcu pocałowali się długo, gorąco i chłopiec ze schyloną głową poszedł przez wioskę, a Hanka popatrzyw­szy za nim weszła do chaty i bez sił prawie upadła na ławę.

W owej chwili po szerokiej i czystej drodze dworskiego dzie­dzińca, między zieloną murawą i krzewami kwitnących narcy­zów przechadzali się pan i pani.

Pani wsparta na ręku męża mówiła mu o niedalekim festy­nie i o swojej sukni prześlicznej, o upragnionej podróży i przy­szłych zabawach zimowych. Pan trzymał w dłoni drobną rącz­kę żony, słuchał jej wesołego szczebiotu, potem opowiadał

o              wszystkim, co czytał w książkach i co kiedyś widział w po­dróżach po świecie. Słońce zaszło, a gdy służba oznajmiła po­daną herbatę, pan i pani weszli do domu pili i jedli u otwartego okna ciągle śmiejąc się i rozmawiając. Potem długo w noc sły­chać było dźwięk fortepianu; to pani grała, a pan siedząc przy

niej słuchał melodii i całował niekiedy białą rękę i purpurowe usta żony.

Oto dwie miłości, dwie pary, dwa światy!...

Nazajutrz po owym kwietniowym wieczorze rodzice Hanki raniutko wyszli na pańszczyznę. Dziewczyna chwiejąc się wsta- i ła, rozłożyła w chacie ogień i poszła zbierać lebiodę.

Wróciła z pękiem ziela, postawiła garnuszek wody przed ogniem, wsypała w wodę przyniesioną trawę i zaczęła goto­wać. Pod ławą kot miauczał i dziecko piszczało; na przypiec­ku skurczona i zmartwiała siedziała ośmioletnia dziewczynka; w kołysce ciągle spało opuchłe dziecię.

Południe się zbliżało. Hanka wyszła przed chatę, spojrzała na słońce i zapytawszy się przechodzącego sąsiada, w której stronie pracują jej rodzice, weszła do izby. Nakarmiła lebiodą dzieci, sama jadła, głód odgoniła na chwilę, ale gotowana tra­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin