Monroe Mary Alice - Klub książki(1).pdf

(958 KB) Pobierz
MARY ALICE MONROE
Klub Książki
PROLOG
Wigilia powrotu 7 stycznia 1998
Dziś wieczorem wrócę do Klubu Książki.
Od ostatniego spotkania, na którym byłam, minęło już pół roku. Wiem, że moje
koleżanki będą dla mnie miłe. Będą starały się mnie pocieszyć i nie powiedzieć nic, co
mogłoby mi przypomnieć o mojej tragedii. Mam nadzieję, że nie dostrzegę w ich wzroku
litości. Nie potrzebuję litości, lecz zrozumienia, ciepła i wyciągniętej ręki, która pozwoli mi
przełamać długotrwałą izolację i na nowo ożywić dawne przyjaźnie.
Bo przecież się przyjaźnimy. Doris i ja założyłyśmy ten klub z desperacji, piętnaście
lat temu. Obydwie byłyśmy wtedy młodymi matkami, mieszkałyśmy przy tej samej ulicy i
potrzebowałyśmy towarzystwa, odrobiny intelektualnej atmosfery - oraz opiekunek do dzieci.
Wtedy, w 1983 roku, nasz Klub Książki był właściwie kombinacją klubu czytelniczego i
punktu opieki nad dziećmi. Rósł razem z naszymi maluchami, przybywało mu członkiń,
niektóre wyprowadzały się
w inne okolice, ale rdzeń zawsze pozostawał niezmienny, ja, Doris, Midge i Gabriella.
A teraz jeszcze Annie. Bywały spotkania, na które większość z nas przychodziła z
niemowlętami przy piersi, zdarzały się takie, gdy któraś zasypiała na kanapie po
nieprzespanej z powodu chorego dziecka nocy, i takie, gdy bez wyraźnej przyczyny
wypijałyśmy za dużo wina i prawie w ogóle nie rozmawiałyśmy o książkach. Teraz nasze
dzieci są już gotowe do wyfrunięcia z gniazda, a my na nowo szukamy książek, by nadać sens
kolejnemu etapowi naszego życia.
Wiem, że moja długa nieobecność była dla grupy niełatwa. Martwiły się o mnie.
Annie już dwa razy dzwoniła, żeby upewnić się, czy na pewno przyjdę. Przeczytałam zadaną
książkę, biografię Eleonory Roosevelt, ale nie mam wiele do powiedzenia na temat tej
inteligentnej kobiety, która ze wszystkich swoich osobistych tragedii wyszła zwycięsko.
Zastanawiam się, czy moje przyjaciółki wybrały tę książkę właśnie ze względu na mnie;
może po to, by mnie zainspirować albo podkreślić pozytywną wymowę mojego powrotu?
Moje życie nie jest pełne triumfów. Czyje zresztą jest?
Wychowałam się na spokojnym przedmieściu Chicago i podobnie jak większość
kobiet z Klubu Książki jestem produktem szkół katolickich z lat pięćdziesiątych. Wszystkie
teraz wybuchamy śmiechem, gdy napotykamy w książkach wzmianki o katechizmie z
Baltimore albo o pobrzękujących różańcami gromadach zakonnic w wykrochmalonych
kometach. Bardzo lubimy książki, które pozwalają nam powrócić do tych czasów
niewinności, gdy w letnie wieczory bez żadnych obaw można było bawić się na ulicy nawet
do dziesiątej. Ile jest książek, opisujących przejście od Motown do Beatlesów i wreszcie do
acid rocka? Albo tragiczne decyzje z lat wojny w Wietnamie? Wszystkie znałyśmy tych
chłopców: jedni wkładali mundury, drudzy pacyfki, któryś uciekł za granicę i słuch o nim
zaginął. A teraz niektóre z nas poznają na nowo swoich mężów - już nie takich młodych, a w
dodatku starzejących się bez wdzięku - którym zdarza się zrywać więzy rodzinne i uciekać.
Pochłaniamy ich historie z dreszczem emocji.
Brakowało mi klubu, czytania książek i rozmawiania o nich. Książki stanowią klucz
do naszej grupy, to dzięki nim nasze dyskusje są wciąż żywe. Stanowią bezpieczne pole
wymiany myśli. Podczas spotkań możemy się dzielić refleksjami, a później problemami. A
jeszcze później - sekretami. Najbardziej jednak brakuje mi przyjaźni. To ona stanowi
prawdziwą magię grupy. Widzę moje życie jako wspólnie czytaną opowieść. I choć są tu
niespodziewane zwroty akcji, brakuje puenty. Jestem taka jak wy. Moja historia mogłaby być
waszą.
Pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, moje życie zmieniło się. Pojawiło się nowe
miejsce akcji, postacie przybrały nowe oblicza. Gdyby akcję przedstawić w formie diagramu,
to krzywa znalazłaby się poza skalą. Jedyny stały element to sposób prowadzenia narracji:
pierwsza osoba, ja, spoglądająca na zewnątrz i do wewnątrz, i nie dostrzegająca nic.
Nie przeczułam tej zmiany. Chyba to właśnie pisarze nazywają „elementem
zaskoczenia". Grom z jasnego nieba, który wyrzuca bohatera w nowym kierunku. Stary trick
z rewolwerem w szufladzie. Czy chodzi o powieść sensacyjną, przygodową, romans, komedię
czy dramat - po prostu nikt nie wie, co będzie dalej.
Dla mnie zmiana nadeszła 21 czerwca 1997 roku.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Życie to opowieść, a każdy z nas codziennie zbiera opowieści.
Rachel Jacobsohn, Podręcznik grupy czytelniczej
21 czerwca 1997
Eve Potter wyszła na słoneczny poranek i od razu osłoniła ręką oczy: światło było za
ostre.
W domu panował spokój i półmrok. Bronte i Fin-ney wciąż spali w swoich pokojach,
pies skamlał, a ona sama nie wypiła jeszcze porannej kawy. Tom kręcił się nerwowo,
zbierając papiery i wrzucając do walizki ostatnie przybory. Przeważnie rankiem Eve powoli
wypijała swoją kawę, a potem otwierała okno, by odetchnąć świeżym, porannym powiewem
wiatru i nacieszyć się kilkoma chwilami samotności, dopóki rodzina jeszcze spała. Dzisiaj
jednak przed dom wypędziło ją wyczuwalne w zachowaniu męża pełne niechęci napięcie oraz
własne poczucie winy. Zapragnęła wyjść na słońce.
Przypominała sobie dni, gdy krok w krok chodziła za Tomem przygotowującym się do
wyjazdu. „To są twoje bilety. Znalazłam pager. Może zadzwonić po taksówkę? Na pewno nie
zjesz śniadania? Doleję ci kawy". Zachowywała się jak wierny pies albo, jak Tom kiedyś to
ujął, jak nawigator statku, którego on był kapitanem.
Jednak od jakiegoś czasu statek zaczął nabierać wody i Eve bez wyraźnego powodu
zaczęła szukać jakiejś szalupy. Nie wątpiła w kompetencje Toma, ale złocisty blask guzików
na jego kapitańskim mundurze jakby przygasł. A może po prostu podróż trwała już zbyt
długo.
Odsunęła od siebie buntownicze myśli i zeszła po schodkach.
- Dzisiaj będzie dobry dzień - powiedziała do siebie stanowczo. - Nie pozwolę, żeby
on go zepsuł.
Szła przez zielony, pełen ptasiego świergotu ogród, coraz dalej od pogrążonego w
półmroku, zamkniętego domu. Powietrze pachniało świeżością, słońce ożywiało kolory
roślin. Przykucnęła i wpatrzyła się w błyszczące na włochatym liściu krople rosy.
Uświadomiła sobie, że to pierwszy dzień lata, i to odkrycie natychmiast podniosło ją
na duchu. Uwielbiała wszelkiego rodzaju „kamienie milowe": urodziny, rocznice, święta,
nawet znaki na wykresie wzrostu. Dziś zaczynał się wyjątkowy, zupełnie nowy dzień. Czuła
to w głębi duszy. Zaczynało się lato, słoneczne dni i ciepłe, wonne noce, nieformalne
spotkania przy grillu i kąpiele w basenie. Zakończenie roku szkolnego było wielką ulgą.
Tęskniła już do czasu spędzanego z dziećmi.
Powinna je obudzić, by pożegnały się z ojcem, ale wiedziała, że są zmęczone, i
postanowiła, że pozwoli im dłużej pospać. Finney miał w południe mecz futbolowy, a Bronte
chciała o drugiej pojechać do centrum handlowego. Nieobecność Toma miała potrwać dwa
dni, a skoro dzieci nie chodziły już do szkoły, Eve również mogła liczyć na odrobinę relaksu.
Pomyślała, że może nawet uda jej się przed południem spędzić trochę czasu w ogrodzie.
Trzeba było poobrywać uschnięte kwiaty tytoniu ozdobnego.
Przyklękła obok rabatki. Ziemia była przyjemnie chłodna. Cienka bawełna piżamy
natychmiast przemokła od rosy. Jeśli chodzi o pielęgnację ogrodu, Eve już dawno przestała
oczekiwać od rodziny pomocy. Dzieci od lat robiły, co mogły, by się od tego wykręcić, a
Tom... No cóż, on nigdy nie miał czasu i, prawdę mówiąc, nie interesowało go to szczególnie.
Wszyscy mieli wiele zajęć, a jej obowiązkiem, jako matki i żony, było dopilnować, by w
rodzinie sprawy toczyły się gładko. Ale dom był taki duży... ogród też. Ich posiadłość
należała do największych w Riverton. Dzieci były dumne z tego domu i Eve uznawała to za
swój sukces. Sama urządziła dwanaście pokoi, uszyła niezliczoną ilość metrów zasłon i
doglądała przeróbek. Nawet ogród był od początku do końca jej dziełem.
Własnymi rękami zasadziła ponad pięćdziesiąt krzewów i rozmaite byliny.
Ogrodnictwo to w końcu moje hobby, pomyślała, zanurzając ręce w ziemi. Nikt jej nie
prosił, żeby tu cokolwiek sadziła, dlaczego więc mieliby jej pomagać? Czy doskonałe
prowadzenie domu nie było po prostu obowiązkiem matki? Czyż nie była niezastąpiona?
Mimo wszystko jednak myśl, że nikt jej nie pomaga, niosła ze sobą poczucie przykrości.
Drzwi otworzyły się i Eve podniosła wzrok znad roślin. Tom zbiegł po kamiennych
schodkach i poszedł do garażu. Szybki krok rozwiewał poły jego płaszcza. Potknął się o
walizkę i Eve wyraźnie wyczuła jego irytację. Choć ciemny garnitur wyglądał nienagannie,
koszula lśniła bielą, a krawat dobrany był tak, by wzbudzać dyskretną zazdrość, znała go zbyt
dobrze, by nie zauważyć zaciśniętych ust, które sprawiały, że opalona twarz Toma nabierała
surowego wyrazu, co ostatnio Eve widywała u niego często. Tom nie był mężczyzną
próżnym. Włosy zaczynały mu się już trochę przerzedzać i w pasie miał o kilka centymetrów
więcej niż kiedyś, ale nadal wyglądał jak amant filmowy. Gdyby nie inteligencja i
współczucie dla ludzkiego cierpienia lśniące w jego ciemnych oczach, ten wygląd mógłby
być nawet przeszkodą w jego lekarskiej karierze.
Eve nie mogła teraz dostrzec wyrazu jego oczu; słońce świeciło zbyt ostro.
Przymknęła powieki, odprowadzając wzrokiem jego cień.
- Zadzwonię wieczorem - zawołał przez ramię zdawkowo.
Nie odpowiedziała, ale z dłońmi opartymi na udach wciąż za nim patrzyła. Otworzył
bagażnik i wrzucił do środka nową torbę, którą kupiła mu na pięćdziesiąte urodziny, a potem
starannie ułożył obok drugą, z komputerem. Eve dokładnie wiedziała, co jest w tej pierwszej.
Poprzedniego wieczoru leżała w łóżku z rękami mocno zaciśniętymi na brzuchu i patrzyła,
jak się pakował. Przypominając sobie tę chwilę, znów poczuła rozdrażnienie.
- Tom, dlaczego ty zawsze czekasz z pakowaniem do ostatniej chwili? - zapytała z
niezadowoleniem. -Już prawie północ. Jestem zmęczona, a jutro musimy wcześnie wstać.
Masz samolot o siódmej, więc o szóstej musisz wyjechać.
- Wcześniej nie miałem czasu - odrzekł ostro, wrzucając do torby koszulę.
Uświadomiła sobie, że to prawda, i ugryzła się w język. Nie chciała go denerwować,
ale nie potrafiła pohamować własnej frustracji. Nic go nie obchodziło, że dopóki on się nie
spakuje, ona nie będzie mogła zasnąć.
- Dlaczego nie poprosiłeś, żebym ci pomogła? Zrobiłabym to z przyjemnością.
- Przecież mówiłem ci, że wyjeżdżam.
- Tak - westchnęła ze znużeniem. - Ale dopiero wczoraj powiedziałeś, dokąd i po co.
Kiedyś zawsze wiedziała, dokąd Tom wyjeżdża i o czym będzie mówił, a z pakowania
jego rzeczy uczyniła cały ceremoniał. Wybuchali śmiechem, gdy przykładała krawaty do jego
twarzy i potwierdzała trafność wyboru pocałunkami. Była równie dumna z jego wyglądu jak z
dzieci. Ostatnio jednak wyjazdy zdarzały się coraz częściej; zawodowy prestiż Toma rósł i o
kolejnym wyjeździe czasami zapominał jej powiedzieć; przypominał sobie dopiero wtedy,
gdy czegoś potrzebował. Tak samo było wczoraj: „Och, Eve, mogłabyś sprawdzić, czy
wystarczy mi koszul na San Diego?" Sama już nie wiedziała, czy to ona przestała śledzić jego
terminarz, czy też on przestał go ujawniać; wiedziała tylko tyle, że niespostrzeżenie, nie
wiadomo kiedy, zaczął sam pakować swoje rzeczy. Leżała więc sztywno w łóżku i patrzyła.
- Pozwól mi skończyć - rzucił obojętnie Tom, grzebiąc w szafie. - Idź spać, mnie to
zajmie jeszcze chwilę.
Bez słowa zacisnęła usta i skrzyżowała ramiona na piersiach. W chłodnym milczeniu,
które wzbierało w niej już od kilku lat, patrzyła, jak jej mąż pakował się przed dwudniową
podróżą, i potrafiła dokładnie uzasadnić wybór każdej rzeczy. Trzy zmiany bielizny, jedna na
wypadek, gdyby poszedł popływać, dwie pary ciemnych kaszmirowych skarpet, koszulka
polo. Trzy koszule z egipskiej bawełny, dobrany do nich krawat od Hermesa, spodenki
kąpielowe, butelka szkockiej,bo lubił późnym wieczorem pracować w swoim pokoju, i w
końcu skórzana saszetka z przyborami toaletowymi. Miała ochotę zapytać go, po co wciąż
trzyma w niej prezerwatywy, skoro ona ma podwiązane jajowody, ale nigdy tego nie zrobiła.
Wiedziała, że Tom nie miewa romansów, i nie chciała, by myślał, że nie ma do niego
zaufania. Za miesiąc, w lipcu, przypadała dwudziesta trzecia rocznica ich ślubu. Po tylu latach
każda kobieta dobrze zna swego męża. W noc poślubną Eve i Tom zawarli umowę, którą
oboje uważali za świętą. Przysięgli, że jeśli którekolwiek z nich będzie miało ochotę na
romans, to powie o tym drugiemu, zanim cokolwiek się stanie. W następnej kolejności mógł z
tego wyniknąć rozwód albo nie, ale obiecali sobie, że nie będą naruszać poczucia wzajemnej
godności i szacunku. Byli dumni ze swojej uczciwości.
Klęcząc obok grządki, z plecami nagrzanymi słońcem, Eve przypomniała sobie te
prezerwatywy w saszetce i mocniej wbiła palce w czarną ziemię. Do cebuli żonkila przywarła
duża, wijąca się gąsiennica. Strząsnęła ją, usłyszała trzaśniecie bagażnika i znów podniosła
wzrok.
- Kochanie, w jakim hotelu będziesz? - zawołała.
- Och, nie pamiętam.
Jego głos miał dziwną, spłoszoną barwę. Eve przechyliła głowę. Tom patrzył na nią z
dziwnym wyrazem twarzy, jakby czekał na jakieś jej słowa, albo zastanawiał się nad czymś,
co sam chciał jej powiedzieć. Wstrzymała oddech w oczekiwaniu na sygnał z jego strony,
najlżejszy choćby znak świadczący o tym, że chce ją pocałować na pożegnanie, przytulić i
klepnąć po pośladku, jak to miał zwyczaj robić. Kiedyś bardzo lubił ją przytulać.
Upór, który nie pozwolił jej podbiec, żeby go objąć, był dla niej nowością. Urażone
poczucie godności po tym, jak potraktował ją poprzedniego wieczoru, nie pozwoliło jej tego
zrobić. Nie mogła teraz podejść do niego pierwsza.
Patrząc na niego w milczeniu, zauważyła, że jego włosy są wilgotne od potu. Tom
zawsze mocno się pocił, podobnie jak wszyscy Porterowie, ale teraz, rankiem, nie było
jeszcze takiego upału, a on przed chwilą wyszedł z klimatyzowanego wnętrza domu. Eve
pomyślała, że gdy jej mąż dotrze do San Diego, będzie musiał wziąć prysznic.
- Zadzwonię, gdy będę na miejscu - powiedział z odrobiną smutku w głosie. - Podam
ci numer pokoju.
Od jakiegoś czasu tak to właśnie wyglądało. Inaczej niż kiedyś, gdy Eve starannie
przypinała kartkę z numerem pokoju i telefonu na tablicy w kuchni, nad terminami przeglądu
samochodu, numerami telefonów, pod którymi można było zamówić pizzę, oraz numerem
pogotowia. Skinęła głową i otworzyła usta, by życzyć mu dobrej podróży, może nawet
powiedzieć, że go kocha, ale on już odwrócił się.
Znów pochyliła się nad rabatą i wbiła paznokcie w ziemię. Łzy nabiegły jej do oczu.
Usłyszała trzaśniecie drzwiczek samochodu, odgłos zapalanego silnika i chrzęst opon na
cementowym podjeździe. Gdy wszystko ucichło, ogarnęło ją dojmujące poczucie utraty. Nie
można tak dalej żyć, pomyślała, pociągając nosem. Gdy Tom wróci, będą musieli
porozmawiać, może pójść gdzieś na kolację. Otarła oczy przedramieniem i zaczęła
metodycznie wyrywać malutkie listki koniczyny wypełniające przestrzeń między innymi
roślinami.
Zanim nadeszła szósta wieczorem, Tom już dawno przestał zajmować jej myśli. Przez
cały dzień była zajęta i nie miała czasu na rozmyślania. Prawdę mówiąc, ostatnio tak często
nie było go w domu, że nauczyła się radzić sobie bez niego. Była szefem kuchni,
pomywaczką, wszystkim, kim trzeba. Dzieci liczyły na nią w każdej sytuacji. Wiedziała, że
ich świat kręci się dokoła niej. Dzisiaj, pierwszego dnia wakacji, Finney zdobył dla swojej
drużyny futbolowej rozstrzygający punkt, a Bronte wróciła do domu z triumfalnym
uśmiechem i torbą ciuchów kupionych na wyprzedaży w Nordstrom za pieniądze, które
dostała na urodziny. Eve odsunęła się od zlewu i wytarła ręce zadowolona z siebie bo chociaż
przez większą część dnia pełniła funkcję o udało jej się jeszcze zrobić zakupy na targu i upiec
ciasto z jagodami. Zamierzała podać je jako niespodziankę z okazji pierwszego dnia wakacji.
- Dzieci, kolacja! - zawołała głośno w stronę schodów i zeszła do ogrodu, by zerwać
kilka kwiatów na stół. O tej porze nie było ich jeszcze zbyt wiele, większość nie wypuściła
nawet pąków. Uważnie przyjrzała się rabacie.
- Mamo! Telefon! - Głos Finneya załamał się na ostatniej sylabie.
Uśmiechnęła się i spojrzała na zegarek.
- Jakiś akwizytor?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin