SZEĆDZIESIĽT Nigdy jeszcze Belga Underville nie widziała, by grupa ludzi reagowała na jedno wydarzenie tak wielkš radociš i tak silnym strachem jednoczenie. Technicy Coldhavena powinni byli skakać z radoci, kiedy kolejne fale rakiet Kindred padały ofiarš pocisków przechwytujšcych, a setki innych niszczyły się same lub przerywały zadanie. mapy sytuacyjnej zniknęło już niemal dziewięćdziesišt dziewięć procent symboli oznaczajšcych broń nieprzyjaciela. Na terytorium Akord miało więc wlecieć nie więcej jak trzydzieci głowic jšdrowych. Tak wyglšdała różnica pomiędzy zagładš i wyizolowanš katastrofš... A technicy zagryzali ręce pożywiajšce, starajšc się powstrzymać te ostatnie zagrożenie. Coldhaven spacerował wzdłuż szeregu techników. Towarzyszyła mu jedna z podwładnych Lighthill, młoda kapral. Generał słuchał uważnie każdego słowa Rhapsy Lighthill, upewniajšc się jednoczenie, czy jego technicy wykorzystujš wszystkie nowe dane spływajšce do ich stanowisk. Belga odsunęła się na bok. I tak nie mogła im w niczym pomóc. Victory Lighthill była zatopiona w jakiej dziwnej rozmowie z obcymi, po każdej kwestii robiła długš, kilkunastosekundowš przerwę, podczas której konsultowała się ze swoim bratem i Coldhavenem. Gdy wreszcie umilkła na chwilę} czekajšc na odpowied obcych, umiechnęła się niemiało do Belgi. Ta również odpowiedziała jej umiechem. Młoda Victory nie była całkiem taka sama jak jej matka - prócz najważniejszych spraw. Potem telefon Lighthill znów ożył - jaki stosunkowo bliski współpracownik? - Tak, dobrze. Polemy tam ludzi. Jakie pięć godzin... Tato, wraca my do planu. Numer pięć gra czysto. Miałe rację co do niego. Tato?... Brent, znowu go stracilimy! Teraz to nie powinno się już zdarzyć... Tato? Helikopter Rachnera zaprzestał wreszcie chaotycznych, zygzakowatych manewrów, choć do tej pory Thract zupełnie już się pogubił. Teraz migłowiec leciał prosto i szybko nad płaskowyżem, jakby nie bał się już wrogiej obserwacji z góry. Thract z fascynacjš obserwował podniebny spektakl, niewiadom prawie szalonego mamrotania Sherkanera Under-hilla i wiateł wydobywajšcych się spod jego hełmu. Przelecieli już nad polami wyrzutni rakietowych, jednak wiadectwo ich misji rozwietlało horyzont na całej jego długoci. Przynajmniej się bronilimy. Odgłos silnika zmienił się lekko, wyrywajšcThracta z ponurych rozmylań. migłowiec powoli obniżał lot. Thract przysłonił oczy przed wiatłem bijšcym z nieba i zobaczył, że przygotowujš się do lšdowania na niewielkim kręgu płaskiej, nagiej skały, otoczonej przez wzgórza i lód. Opadli twardo, ale bezpiecznie. Turbiny zwolniły na tyle, że można było rozróżnić poszczególne płaty wirnika. W kabinie zrobiło się niemal cat kiem cicho. Robak poruszył się niespokojnie, tršcił drzwi obok Underhilla. - Proszę go nie puszczać, profesorze. Jeli wyjdzie, możemy go już nie znaleć. Głowa Underhilla poruszyła się niepewnie. Odłożył na bok hełm; wiatła migotały jeszcze przez chwilę, ale coraz słabiej, aż wreszcie całkiem zgasły. Poklepał robaka i zapišł szczelniej kurtkę. - No dobrze, pułkowniku. Skończyło się. Widzi pan, zwyciężylimy. Kober wydawał się równie szalony jak zawsze. Thract zaczynał jed nak rozumieć, szalony czy nie, Underhill uratował wiat. - Co się stało, profesorze? - spytał cicho. - Obce potwory kontrolo wały nasze sieci... a pan kontrolował potwory? Stary, znajomy chichot. - Co w tym rodzaju. Problem w tym, że nie wszyscy sš potworami. Niektórzy z nich to inteligentne i dobre istoty... Omal nie zniszczylimy się nawzajem naszymi oddzielnymi planami. Naprawienie tego błędu sporo nas kosztowało. - Milczał przez chwilę, kiwajšc lekko głowš. - Wszystko będzie dobrze, ale... w tej chwili niewiele widzę. - Underhill patrzył prosto na zabójczy promień obcych. Pęcherze na jego oczach po- kry wały coraz większy obszar, odrażajšca kremowa narol. - Może zechciałby pah powiedzieć mi, co pan widzi. - Kober wycišgnšł rękę ku niebu. Rachner przystawił zdrowe oczy do okna wychodzšcego na południe. Zbocze góry zasłaniało mu częć widoku, nadal jednak widział sto stopni horyzontu. - Setki rakiet, profesorze, błyszczšce wiatła na niebie. Mylę, że to nasze pociski przechwytujšce. - Ha. Biedni Nizhnimor i Hrunk... kiedy szlimy przeg Ciemnoć, widzielimy co podobnego, choć wtedy było znacznie zimniej. - Robak poradził sobie z klamkš u drzwi. Uchylił je lekko, a do wnętrza wpłynęło lodowate powietrze. - Profesorze... - Rachner chciał poprosić go, by zamknšł drzwi. - Małš chwileczkę, nie będzie pan tu długo siedział. Co jeszcze pan widzi? - Błyski eksplozji. Mylę, że to jonizacja w polach magnetycznych. I... - Głos uwišzł mu w gardle. Były tam jeszcze inne rzeczy, i te rozpoznawał z całš pewnociš. -Widzę też lady wejcia w atmosferę, profesorze. Kilkadziesišt. Przelatujš nad nami, na wschód. - Rach widział co podobnego podczas ćwiczeń Obrony Powietrznej. Kiedy pociski przebijały się przez atmosferę, zostawiały za sobš lady błyszczšce całš gamš kolorów. Nawet podczas ćwiczeń wyglšdało to straszliwie, szpony gigantycznego taranta atakujšcego z nieba. Widział już co najmniej dwadziecia, a pojawiały się następne. Powstrzymano tysišce pocisków, lecz te, które zostały, mogły zniszczyć całe miasta. - Proszę się nie martwić - dobiegł go cichy głos Underhilla. - Moi przyjaciele z kosmosu już się tym zajęli. Te pociski to teraz tylko martwe skorupy, kilka ton radioaktywnego miecia. Nic przyjemnego, jeli spadnš komu prosto na głowę, ale poza tym nie stanowiš zagrożenia. Rachner odwrócił się, odprowadził spojrzeniem smugi przecinajšce niebo. Moi przyjaciele z kosmosu już się tym zajęli. - Jacy sš ci obcy, profesorze? Możemy im zaufać? - Ha. Zaufać im? Co za pytanie w ustach oficera wywiadu. Moja generał nigdy im nie ufała, żadnemu z nich. Ja badam te istoty od dwudziestu lat, Rachner. Podróżujš w kosmosie od setek pokoleń. Widzieli tak wiele, tak wielu rzeczy dokonali... Wydaje się biedakom, że wiedzš, co jest niemożliwe. Mogš latać swobodnie między gwiazdami, ale ich wyobrania uwięziona jest w klatce, której nawet nie widzš. Smugi na niebie widoczne już były tylko w podczerwieni albo całkiem zniknęły. Dwie łšczyły się w jednym punkcie na horyzoncie, prawdopodobnie tam, gdzie znajdowały się wyrzutnie Wysokiej Ekwatorii. Thract wstrzymał oddech, czekajšc. Underhill powiedział cicho co, co zabrzmiało jak, ach, moja droga Yictory", i umilkł. Thract obserwował zdrowymi oczyma północny horyzont. Gdyby głowice atomowe były sprawne, widziałby blask eksplozji nawet z tej odległoci. Dziesięć sekund. Trzydzieci. Było cicho i zimno. A na północnym niebie wieciły tylko gwiazdy. - Miał pan rację, profesorze. To tylko latajšce mieci. Ja... - Rachner odwrócił się, uwiadomiwszy sobie nagle, jak zimno zrobiło się w kabi nie. Underhill zniknšł. ť Thract rzucił się do uchylonych drzwi. - Profesorze! Sherkaner! Wybiegł na stopnie, obracał głowš w różne strony, wypatrujšc Underhilla. Powietrze było nieruchome, ale tak zimne, że oddychanie sprawiało mu ból. Wiedział, że bez podgrzewacza spali płuca za kilka minut. Jest! Kilkanacie metrów od helikoptera, w nikłym blasku gwiazd poruszały się dwie ciemne sylwetki. Underhill kutykał powoli za Mobiyem. Robak cišgnšł go łagodnie, od czasu do czasu zatrzymywał się i badał zbocze wzgórza swymi długimi ramionami. Było to instynktowne zachowanie zwierzęcia w beznadziejnym zimnie, zwierzęcia, które próbuje znaleć odpowiedniš otchłań. Tu, w zupełnie przypadkowym miejscu, zwierzak nie miał najmniejszych szans. Za kilka godzin on i jego pan będš już martwi, ich tkanka ulegnie wysuszeniu. Thract zszedł ze stopni, krzyczšc do Underhilla. Tymczasem turbina migłowca zaczęła zwiększać obroty. Thract skulił się odruchowo, Ldy uderzyła weń fala zimnego powietrza. Czujšc, że helikopter oderwie się za chwilę od ziemi, wpadł z powrotem do rodka i próbował wyłšczyć autopilota. Bezskutecznie. Turbiny osišgnęły moc krytycznš i migłowiec wzbił się w powietrze. Jjtszcze przez moment Thract widział sylwetkę Sherkanera Underhilla na niegu. Potem helikopter zakręcił na wschód, Underhill zniknšł mu z oczu.
sunzi