* Piętnaście minut do apogeum: maksymalnie bezpieczna odległość, na wypadek, gdyby Rorschach postanowił kontratakować. Daleko pod nami pole magnetyczne artefaktu uciskało atmosferę Bena jak mały palec Boży. Spływały pod niego wielkie, ciemne chmury burzowe; za nim zderzały się skłębione zawijasy. Piętnaście minut do apogeum, a Bates cały czas liczy, że Sarasti zmieni zdanie. To w pewnym sensie jej wina. Gdyby potraktowała nowe zadanie jak kolejny krzyż, który ma nieść, może wszystko potoczyłoby się mniej więcej tak jak przedtem. Byłaby słabiutka nadzieja, że Sarasti pozwoli nam zacisnąć zęby i schodzić tam jak zwykle, choć atakują już nas nie tylko hordy siwertów, magnesów i mieszkających w id potworów, ale także sprężynowe zapadnie. Bates jednak zrobiła z tego aferę. To nie było kolejne gówno w rurze; to gówno rurę zatkało. „Na tym czymś ledwo udaje nam się przeżyć w standardowych warunkach; jeśli zacznie nam umyślnie przeciwdziałać... nie wyobrażam sobie wystawiania się na takie ryzyko”. Czternaście minut do apogeum i Amanda Bates nadal żałuje tych słów. Podczas poprzednich ekspedycji nanieśliśmy na mapę dwadzieścia sześć przegród w różnych stadiach rozwoju. Prześwietlaliśmy je rentgenem i ultradźwiękami. Obserwowaliśmy, jak pełzną korytarzami albo powoli zatapiają się w ścianach. Przesłona, która zatrzasnęła się za Bandą Czworga, była całkiem innym stworzeniem. „Jakie jest prawdopodobieństwo, że pierwsza z takim czułym spustem miała przypadkiem jeszcze pryzmaty przeciw laserom? Nie od typowego wzrostu. To było zastawione na nas. Zastawione przez...”. To jest druga kwestia. Trzynaście minut do apogeum, a Bates obawia się lokatorów. Cały czas się włamujemy; to akurat się nie zmieniło. Ale na początku, łamiąc kłódkę łapką, myśleliśmy, że demolujemy pusty domek letniskowy, na dodatek jeszcze w budowie. Myśleliśmy, że na razie nie mamy do czynienia z właścicielami. Nie spodziewaliśmy się, że zdybią nas, gdy wchodzimy do nich w nocy, żeby się odlać. A teraz, gdy jeden z nich to zrobił, trzeba się zastanowić, jaką broń może mieć schowaną pod poduszką... „Przegrody mogą się zamknąć w każdej chwili. Ile ich jest? Są stałe czy przenośne? Nie możemy kontynuować, nie wiedząc tego”. Z początku Bates ze zdziwieniem i zadowoleniem stwierdziła, że Sarasti się z nią zgadza. Dwanaście minut do apogeum. Z tej wysokości, dobrze poza zasięgiem szumu, Tezeusz patrzył na pogięte, pokurczone ciało Rorschacha, nie spuszczając z oka ranki, którą wypaliliśmy mu w boku. Nasz namiot na przyssawkach pokrywał ją jak bąbel; Diabełek ze środka słał nam drugą, bezpośrednią relację z toczącego się eksperymentu. „Sir. Wiemy, że Rorschach jest zamieszkany. Czy ryzykujemy prowokowanie ich jeszcze raz? Chcemy ryzykować, że ich zabijemy?”. Sarasti niezupełnie na nią patrzył i niezupełnie się odzywał. Gdyby to zrobił, pewnie powiedziałby coś w rodzaju: „Nie rozumiem, jak takie mięso, jak ty, w ogóle przeżyło do dorosłości”. Jedenaście minut do apogeum, a Amanda Bates ubolewa - nie pierwszy raz - nad tym, że misja nie jest objęta wojskową jurysdykcją. Czekaliśmy, aż osiągniemy maksymalną odległość przed dokonaniem eksperymentu. „Rorschach może to potraktować jako wrogi ruch”, przyznał Sarasti głosem wyzbytym choćby śladu ironii. Teraz stał przed nami, przyglądając się rozgrywce ConSensusa na stole. Po odsłoniętych oczach biegały odbłyski, nie do końca maskując głębsze odbicia pod nimi. Dziesięć minut do apogeum. Susan James chciała, żeby Cunningham odłożył tego cholernego papierosa. Dym po drodze do wentylatora śmierdział, a poza tym nie był potrzebny - taka anachroniczna maniera, sposób na zwracanie uwagi: potrzebę nikotyny równie dobrze zaspokoiłby plasterek, który nie dymi i nie cuchnie. To jednak nie wszystko, co myślała. Zastanawiała się, dlaczego wcześniej Sarasti wezwał Cunninghama do siebie i dlaczego on później tak dziwnie na nią patrzył. Mnie to także intrygowało. Szybkie sprawdzenie stempli czasowych w ConSensusie powiedziało mi, że w tym czasie sprawdzano jej kartę medyczną. Sam też do niej zajrzałem, pozwoliłem kształtom poodbijać się między półkulami; jakaś część mojego mózgu namierzyła podniesiony poziom oksytocyny jako prawdopodobną przyczynę tej narady. Istniało osiemdziesięciodwuprocentowe prawdopodobieństwo, że James stała się, jak na gust Sarastiego, zbyt ufna. Nie miałem pojęcia, skąd to wiem. Nigdy go nie miałem. Dziewięć minut do apogeum. Na razie Rorschach stracił z naszego powodu może parę cząsteczek atmosfery. Ale to się właśnie miało zmienić. Nasz widok na dolną bazę podzielił się jak bakteria: jedno okienko przedstawiające sam bąbel namiotu, drugie - szerszy, taktyczny widok jego otoczenia. Osiem minut do apogeum. Sarasti wyciągnął wtyczkę. Nasz namiot na dole pękł jak nadepnięty owad. Rana buchnęła gejzerem: na brzegach szalała burza śnieżna, misterne jak koronka elektrycznie naładowane zawijasy. Atmosfera wylała się w próżnię, rozlała cienko, skrystalizowała. Obszar wokół bazy przez chwilę się skrzył. Widok był niemal piękny. Bates tak nie sądziła. Przyglądała się krwawiącej ranie z twarzą bez wyrazu, jak Cunningham, ale szczękościsk miała jak przy tężcu. Przeskakiwała wzrokiem z jednego obrazu na drugi - wypatrywała w cieniu duszących się istot. Rorschach dostał drgawek. Potężne pnie i arterie zadygotały, fala sejsmiczna rozbiegła się po konstrukcji. Epicentrum zaczęło się skręcać, potężny wycinek z naszym otworem w połowie długości obrócił się wokół osi. W miejscu, gdzie obracający się segment łączył się z pozostałymi, nieruchomymi, pojawiły się izostatyczne linie; konstrukcja jakby tam miękła, rozciągała się i obkurczała, jak wielki podłużny balon dzielący się przez obrót na kiełbaskowate ogniwka. Sarasti mlasnął. Podobny dźwięk wydają koty, widząc ptaka po drugiej stronie szyby. ConSensus jęknął głosem ocierających się o siebie światów: to telemetria z czujników na dole, uszu przytkniętych do ziemi. Kamerą Diabełka znów nie dawało się sterować, a przesyłany obraz był przechylony i zaśnieżony. Gapiła się tępo w krawędź wywierconego przez nas wejścia do podziemnego świata. Stękanie przycichło. Ostatnia, delikatna chmurka krystalicznego gwiezdnego pyłu rozproszyła się w kosmosie, ledwo widoczna nawet na maksymalnym wyostrzeniu. Żadnych trupów. Przynajmniej gdy się patrzyło z góry. Nagły ruch w bazie na dole. Z początku myślałem, że to szum na łączu Diabełka, igrający wzdłuż kontrastowych linii - ale nie, na krawędziach otworu coś się faktycznie poruszało. Wręcz falowało: tysiąc nitek grzybni wysuwających się z przecięcia i wijącym się ruchem zapadających z powrotem w ciemność. - Hm... - powiedziała Bates. - Pewnie reaguje na spadek ciśnienia. Taki sposób na załatanie przebicia. Dwa tygodnie po zranieniu Rorschach zaczął się goić. Apogeum mamy za sobą. Teraz już z górki. Tezeusz rozpoczął powolne opadanie na terytorium wroga. - Nie używa tych przegród - zauważył Sarasti.
sunzi