Nowy32(1).txt

(10 KB) Pobierz
*
Można by pomyleć, że to ułatwia sprawę. Nasz gatunek zawsze bał się ciemnoci; 
przez miliony lat tulilimy się do siebie w grotach i jamach, gdy niewidzialne stwory 
węszyły i porykiwały - albo po prostu czekały, milczšce i niewykrywalne - poród 
nocy. Można by pomyleć, że wiatło, choćby najsłabsze, zlikwiduje przynajmniej 
niektóre cienie, pozostawi umysłowi mniej luk do wypełniania najgorszymi 
wyobrażeniami. 
Można by. 
Zeszlimy za żołnierzem na dół, w mętny blask, przypominajšcy mleko cięte jak 
krew. Najpierw wydawało się, że wieci sama atmosfera, wietlna mgła zacierajšca 
wszystko, co było odleglejsze niż dziesięć metrów. Okazało się to jednak złudzeniem; 
tunel, w który weszlimy, miał około trzech metrów szerokoci i owietlały go rzędy 
podniesionych żarzšcych się kreseczek - mniej więcej kształtu i wielkoci odciętych 
ludzkich palców - poprowadzone rzadkš potrójnš spiralš wzdłuż cian. Podobne 
wypukłoci zarejestrowalimy już za pierwszy razem, ale ich krawędzie nie były aż tak 
ostre - no i one same w żadnym razie nie wieciły. 
- Lepiej w bliskiej podczerwieni - zameldowała Bates, przesyłajšc widmo do 
naszych HUD-ów. 
Atmosfera byłaby przezroczysta dla grzechotników. I była przejrzysta dla sonaru: 
wiodšcy trep siał w mgłę echolokacyjnymi mlaskami i odkrył, że siedemnacie 

metrów przed nami tunel rozszerza się w swego rodzaju komorę. Wytężajšc wzrok w 
tamtym kierunku, mogłem z wysiłkiem dojrzeć przez mgłę jakie podziemne kontury. 
Z wysiłkiem dostrzegałem cofajšce się w mgłę zębate stwory. 
- Idziemy - powiedziała Bates. 
Podłšczylimy się do trepów, jednego zostawilimy, żeby pilnował odwrotu. 
Każde z nas wzięło sobie po jednym do roli podręcznego anioła stróża. Maszyny 
łšczyły się z naszymi wywietlaczami laserowym łšczem; ze sobš za usztywnionymi, 
opancerzonymi wiatłowodami, rozwijajšcymi się z bębna za nami. Najlepszy 
dostępny kompromis w rodowisku, gdzie brakuje optymalnych rozwišzań. Nasi 
ochroniarze na uwięzi zapewniš nam łšcznoć nawet podczas samotnych wycieczek za 
róg albo w lepe uliczki. 
Taak. Samotnych wycieczek. Majšc do wyboru: rozdzielić grupę albo obejrzeć 
mniej, musielimy się rozdzielić. Bylimy pospiesznymi kartografami, rozglšdajšcymi 
się za złotem; wszystko, co robilimy, było na wiarę: wiarę, że z prostych pomiarów, 
które tu w przelocie zrobimy, da się wyprowadzić jakie ogólne zasady rzšdzšce 
wewnętrznš architekturš Rorschacha. Wiarę, że wewnętrzna architektura 
Rorschacha w ogóle ma takie zasady. Wczeniejsze pokolenia oddawały czeć złym i 
kaprynym duchom. Nasze wierzyło w uporzšdkowany wszechwiat. Lecz tutaj, w 
Diabelskiej Bakławie, samo przychodziło do głowy, że nasi przodkowie być może byli 
bliżsi prawdy. 
Posuwalimy się tunelem. Cel podróży ukazał się nawet ludzkim oczom - nie tyle 
komora, ile splot: węzeł przestrzeni uformowany przez zbieg kilkunastu rozmaicie 
zorientowanych tuneli. Na kilku lnišcych płaszczyznach połyskiwały nierówne siatki 
kropelek żywego srebra, błyszczšce kształty wystawały z okalajšcej tkanki jak 
chaotycznie rozstrzelone i wcinięte w mokrš glinę łożyska kulkowe. 
Popatrzyłem na Bates i Saschę. 
- Panel sterujšcy? - zapytałem. 
Bates wzruszyła ramionami. Roboty skanowały wyloty wokół nas, siejšc w każdy 
sonarem. HUD rysował na podstawie ech pobieżny trójwymiarowy model: połacie 
farby chlapniętej na niewidoczne ciany. Bylimy kropkami porodku zwoju 
nerwowego, maleńkim rojem pasożytów infekujšcych wielkiego, pustego w rodku 
nosiciela. Wszystkie tunele zakrzywiały się w łagodne spirale, każdy w innej 
płaszczynie. Sonar umiał w nie zajrzeć parę metrów dalej, niż my. Ani oczy, ani 
ultradwięki nie dostrzegały niczego, co pozwoliłoby dokonać wyboru którego z nich. 

Bates wskazała jeden z korytarzy. 
- Keeton... - Po chwili drugi. - Sascha. - I odwróciła się, szybujšc po własnej 
niewydeptanej cieżce. 
Niepewnie zerknšłem w swój. 
- Jakie szczególne... 
- Dwadziecia pięć minut - powiedziała. 
Skierowałem się w swój i powoli weń zagłębiłem. Zakrzywiał się w prawo, długš, 
monotonnš spiralš, która po dwudziestu metrach przesłoniłaby wejcie, gdyby 
wczeniej nie zrobiła tego mętna atmosfera. Mój trep szedł przy nodze, szczękajšc 
sonarem jak tysišcem zšbków, rozwijajšc smycz z odległej szpuli w splocie. 
Ta smycz była pewnš pociechš. Bo była krótka. Trepy mogły oddalić się na 
dziewięćdziesišt metrów i ani kroku dalej, a my mielimy surowo przykazane przez 
cały czas trzymać się ich skrzydeł. Ta ciemna, nawiedzona nora może sobie prowadzić 
choćby do piekła, ale nikt nie oczekuje, że tam niš pójdę. Moje tchórzostwo jest 
oficjalnie usankcjonowane. 
Zostało pięćdziesišt metrów. Za pięćdziesišt metrów będę mógł się odwrócić i 
uciec z podwiniętym ogonem. Tymczasem mogę tylko zaciskać zęby, skupiać się, 
notować: Wszystko, co widzicie, powiedział Sarasti. I jak najwięcej tego, czego nie 
widzicie. I liczyć, że ten nowy, skrócony limit czasowy skończy się, zanim Rorschach 
znów wpędzi nas jakš szpilš w bełkoczšcš demencję. 
ciany wokół mnie przeszedł skurcz i dreszcz, jak ciało dopiero co zabitego 
zwierzęcia. Co wskoczyło i wyskoczyło z pola widzenia z delikatnym chichotem. 
Skup się. Notuj. Jeli trep tego nie widzi, to nieprawda. 
Na szećdziesištym pištym metrze duch wlazł mi do hełmu. 
Próbowałem nie zwracać na niego uwagi. Patrzeć gdzie indziej. Ale on nie migotał 
na skraju pola widzenia; wisiał centralnie na szybce, jak wirujšcy, punktowy zawrót 
głowy pomiędzy mnš a wywietlaczem. Zacisnšłem zęby i starałem się patrzeć przez 
niego, wbić wzrok w mętnš, krwawš mgiełkę na bliskim dystansie, przyglšdać się 
rwanym relacjom z podróży w małych okienkach podpisanych Bates i James. Tam 
nie było nic ciekawego. Ale tutaj, prosto przed moimi oczyma, najnowszy mózgojeb 
Rorschacha unosił się jak rozmyty odcisk palca porodku obrazu z sonaru. 
- Nowy objaw - zameldowałem. - Halucynacja nieperyferyjna, stabilna, choć 
bezkształtna. Żadnych widocznych szpil... 
Obraz w okienku podpisanym Bates podskoczył gwałtownie. 

- Keet...! 
Po czym głos zniknšł. I okienko też. 
Ale nie tylko Bates. Okienko Saschy oraz sonarowy obraz z robota zamigotały i 
zgasły w tej samej chwili: HUD był goły, poza danymi z wnętrza skafandra i małym, 
migajšcym czerwonym wskanikiem Brak sygnału. Odwróciłem się: trep wcišż tam 
był, trzy metry za moim prawym ramieniem. Doskonale widziałem jego port 
optyczny, zamontowany w plastronie rubinowy paznokietek. 
Widziałem też lufy. Wycelowane we mnie. 
Zamarłem. Robot wzdrygnšł się w jakim lokalnym elektromagnetycznym węle, 
jakby się przestraszył. Mnie, albo... 
Czego za mnš... 
Zaczšłem się odwracać. Hełm nagle wypełnił się szumem i czym, co brzmiało 
trochę jak głos: 
- ...uszaj się, Kee... nie... 
- Bates? Bates? 
W miejscu Braku sygnału wykwitła inna ikona - trep z jakiego powodu 
przeszedł na radio - i choć miałem go niemal w zasięgu ręki, sygnał był ledwie 
słyszalny. 
Batesowa sieczka: 
- Po two... przed samym... 
Potem także Sascha, trochę wyraniej: 
- ...czego tego nie widzi? 
- Czego nie widzę? Sascha! Niech kto mi powie, czego nie widzę? 
- ...mnie? Keeton, słyszysz? 
Bates jakim sposobem podkręciła sygnał; szum ryczał jak ocean, ale 
przynajmniej słyszałem słowa: 
- Słyszę! Co... 
- Nie ruszaj się, rozumiesz? Absolutnie nic. Zrozumiałe? 
- Zrozumiałem. - Robot wcišż trzymał mnie na trzęsšcym się celowniku, ciemne 
tęczówki kamery stereoskopowej to rozszerzały się, to zwężały konwulsyjnie. - Co... 
- Keeton. Przed tobš co jest. Dokładnie między tobš a robotem. Nie widzisz? 
- N-nie. HUD mi nie działa... 
Wcięła się Sascha: 
- Jak on może tego nie widzieć, skoro to jest prosto... 

Bates warknęła, zagłuszajšc jš: 
- Wielkoci człowieka, promienicie symetryczne, osiem, dziewięć ramion, jak 
macki, ale segmentowane. Spiczaste. 
- Nic nie widzę - powiedziałem. 
Ale co przecież widziałem: co sięgajšcego po mnie, w kapsule na Tezeuszu. 
Widziałem co zwiniętego, nieruchomego, skrytego w kręgosłupie statku, 
obserwujšcego, jak ustalamy najlepszy plan. 
Widziałem Michelle, synestetyczkę, zwiniętš w embrion. 
- Tego nie widać... jest nie... nie... w-widzialne... 
- Co robi?! - zawołałem. Czemu tego nie widzę? Czemu nie widzę? 
- Unosi się. Trochę faluje. Chole... Keet... 
Trep odskoczył w bok, jak klepnięty olbrzymiš dłoniš. Odbił się od ciany i nagle 
laserowe łšcze wróciło, napełniajšc wywietlacz informacjami. Widok z kamer Bates i 
Saschy pędzšcych obcymi tunelami, widok z robota: skafander z napisem Keeton na 
napierniku, a tuż przed nim co przypominajšcego falujšcš rozgwiazdę o zbyt wielu 
ramionach... 
Banda wytoczyła się zza zakrętu i nagle niemal co zobaczyłem własnymi oczyma, 
migocšce po jednej stronie jak cicha błyskawica. Było duże, ruszało się, ale mój wzrok 
jakim sposobem zelizgiwał się za każdym razem, gdy próbował się skupić. To 
nieprawda, pomylałem, aż drżšc od histerycznej ulgi, to po prostu kolejna 
halucynacja, ale wtedy w pole widzenia wpłynęła Bates i to było tuż przede mnš, 
żadnego migotania, żadnej niepewnoci, skolapsowana funkcja prawdopodobieństwa 
i niezaprzeczalna masa. Zdemaskowane, chwyciło się najbliższej ciany i przeskoczyło 
nam nad głowami, wymachujšc segmentowanymi ramionami jak biczami. Nagły 
trzask, bzyknięcie gdzie z tyłu głowy - i znowu polatywało swobodnie, osmalone i 
dymišce. 
Zacinajšcy się trzask. Jęk wysprzęglajšcej maszyny. Porodku korytarza unosiły 
się w szyku trzy trepy. Jeden przodem do obcego. Mignęła mi jaka miercionona 
wypustka, chowajšca się w osłonie. Bates wyłšczyła robota, zanim zdšżył zamknšć 
paszczę. 
Łšcza optyczne i trzy komplety płuc wypełniały hełm rykiem ciężkich...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin