Nowy45.txt

(13 KB) Pobierz
ZA LINIĽ WROGA 

Przypadkowa sieć wychwyciła anomalię piętnacie węzłów na lewo od dziobu. Na tysišcu 
innych kanałów aż huczało od informacji o Lenie Clarke, ale ten był taki czysty - żadnych 
zgubionych pakietów, żadnych zakłóceń, żadnych przestojów czy opónień, które zawsze 
stanowiły stałe utrapienie cywilnego ruchu w Wirze. Na linii roiło się od fanów o nazwach 
użytkowników typu Kalmarderca czy Białooka, a wszyscy w skupieniu słuchali czego, co 
siało wród nich dezinformację. To co nazywało siebie Generałem i przemawiało tysišcem 
różnych głosów - surowy kod ASCII nabierajšcy specyfikacji ustawionych przez software 
każdego z odbiorców. 
Rozłšczyło się, gdy tylko usłyszało skradajšcego się chyłkiem Achillesa Desjardinsa. 
Za szybkie, jak na mięso. Niemal za szybkie dla ogarów, które Desjardins wypucił 
jego ladem. W kilka sekund okršżyły cały wiat, nurkujšc przez bramki, potykajšc się o 
zwierzynę i znajdujšc na wpół pożartš padlinę tam, gdzie jeszcze chwilę temu żyły i 
oddychały rejestry ruchu. Tu i tu, i tu - węzły, przez które przeszły słowa Generała. Dzienniki 
ruchu zniszczone do tego stopnia, że nie sposób ich rozpoznać przez zacierajšce lady 
wypalacze. Ogary skopiowały się tysišckrotnie i jednoczenie uciekły przez wszystkie 
dostępne porty, starajšc się na siłę odzyskać trop. 
Tym razem im się udało. W cišgu T-plus-szeć sekund na tablicy Desjardinsa pojawiła 
się flaga - co zostało zagnane na drzewo na serwerze mikrofalowej stacji nadawczej na 
Hokkaido. Nie był to inteligentny żel. Żaden żel nie znajdował się też w odległoci co 
najmniej czterech węzłów w dowolnym kierunku. Jednak było to co nieprzeniknionego i 
ogromnego, i wstrzymywało oddech tak mocno, że nie dało się ustalić jego dokładnego 
adresu. Po prostu gdzie tam siedziało. Gdzie pod powierzchniš. 
Gdy Achilles Desjardins zapucił sieci do wnętrza węzła, a spanikowana zwierzyna 
rozpierzchła się na wszystkie strony, po Generale nie został choćby lad. 
- Kurwa... 
Mężczyzna potarł oczy i przerwał połšczenie. Wokół pojawił się realny wiat, a 
przynajmniej jego częć, uwięziona w czterech cianach kabiny. 
Nie, to on - przypomniał sobie. To on był tu uwięziony. Teraz, gdy jego uwagi nie 
pochłaniała niekończšca się frustracja, wynikajšca ze cigania zjaw, wszystko do niego 
wróciło. 
wiat realny stał się jeszcze gorszym miejscem, od kiedy opucił go Lubin. 
Poczuł dotyk na ramieniu. Drgnšł zaskoczony, po czym zwiotczał. 
- Killjoy. Wyglšdasz paskudnie - odezwała się życzliwie Jovellanos. 
Desjardins podniósł na niš wzrok. 

- Może jednak Rowan ma rację. 
- Rowan? - Położyła dłonie na jego ramionach i zaczęła masować mu mięnie. 
- To nie żele. Może to naprawdę jaki spisek o ogólnowiatowym zasięgu. Nie potrafię 
znaleć żadnego innego wytłumaczenia... 
- Umm, Killjoy, w razie gdyby zapomniał, to nie widziałam cię od czterech dni. - Jej 
włosy pachniały jak jakie wymarłe kwiaty, które Desjardins pamiętał z dzieciństwa. - Doszły 
mnie słuchy, że zadajesz się z dziwnymi ludmi, ale jestem kompletnie poza obiegiem, wiesz? 
Mężczyzna machnšł rękš w stronę tablicy, po czym uwiadomił sobie, że Jovellanos 
niczego tam nie zobaczy - przecież przekierował obraz z wywietlacza bezporednio do 
swoich wkładek. 
- Ten cały ruch. Szał na ryfterów, czy jak tego nie nazwali, kojarzysz? Ma to służyć 
rozprzestrzenianiu. I tyle. Dzikie, co? 
- Tak? A niby rozprzestrzenianiu czego? 
- ßehemota - szepnšł Desjardins. 
- Niemożliwe. - Ręce kobiety opadły. - Ale jak? 
- Gdzie tam znajduje się nosiciel. To ryfterka. Lenie Clarke. To wszystko to tylko 
dym, majšcy uchronić jš przed schwytaniem. 
- Ale dlaczego, na litoć boskš? Dlaczego ktokolwiek miałby... 
- Wszystko zaczęło się od żeli. To znaczy, wcale nie miały tak się zachować, miały 
raczej temu zapobiec, ale... 
- Przekazali władzę żelom? 
- A co mieli zrobić? - Desjardins stłumił chęć zachichotania. - Nikt nikomu nie ufał. 
Wiedzieli, że trzeba będzie ponieć pewne ofiary, wiedzieli, że być może będš zmuszeni 
dokonać sterylizacji... znacznych obszarów. Jednak naprawdę mylisz, że gdyby Mercosur 
powiedział: Hej, według naszych statystyk trzeba powięcić Oregon dla większego dobra, 
NAm tak po prostu ustšpiłoby i uwierzyło mu na słowo? Potrzebowali czego, co potrafiłoby 
podejmować decyzje i niezbędne działania, a jednoczenie byłoby całkowicie bezstronne... 
- O kurwa - szepnęła Jovellanos. 
- Tak bardzo pochłonęło ich patrzenie sobie nawzajem na ręce, że nigdy nawet nie 
zastanowili się, jakie zasady może stworzyć sobie sieć neuronowa, spędziwszy całe swoje 
życie na chronieniu małych, prostych rzeczy przed dużymi i skomplikowanymi. A potem 
kazali jej ochronić zbiór, składajšcy się z pięciu milionów gatunków, przed jednym 
gównianym nanosem i dziwiš się, dlaczego zwraca się przeciw nim i zaczyna kšsać ich w 
dupska. 

Kobieta milczała. 
- Tak czy siak, nie ma to znaczenia. Wyszorowali żele do ostatniego neuronu, a i tak w 
niczym to nie pomogło. Tam jest co jeszcze. W cišgu ostatnich dwudziestu czterech godzin 
już cztery razy próbowałem załatwić to cholerstwo, a ono wcišż wylizguje mi się z ršk. 
Moglibymy wymienić wszystkie żele w całym Wirze, a po tygodniu te nowe już byłyby 
zainfekowane. 
- Skoro to nie żele, to co? 
- Nie mam pojęcia. Z tego, co mi wiadomo, to dzieło koncernów farmaceutycznych, 
jaka korporacja ma lekarstwo, więc rozsiewajš ßehemota, żeby podbić cenę. Ale jak to 
robiš... 
- Może to aplikacja turingowska? 
- Albo berserkerzy. Rozważałem takš możliwoć. Oni jednak zostawiajš lady - 
sygnatury operacji w hardwarze, ogromne wymagania pamięciowe. A wszystko, co jest aż tak 
skomplikowane, przycišga zwierzynę do tego stopnia, że nigdy by w to nie uwierzyła. 
- Nie zaobserwowałe żadnej z tych oznak? 
- Może duże iloci zwierzyny. Nic poza tym. 
- No to może to co automatycznie wykasowuje się, za każdym razem, gdy widzi, że 
się zbliżasz? 
- W rejestrach serwera i tak zostałyby lady. 
- Nie, jeli spreparuje rejestry przed skasowaniem. 
- W takim razie sam akt skasowania znalazłby się w kartotece. Mówię ci, Alice, to co 
innego. 
- A co jeli zwierzyna zrobiła się bystra? - zapytała kobieta. 
Desjardins zamrugał. 
- Co? 
- A dlaczego by nie? Przecież ewoluuje. Może nabrała sprytu. 
Potrzšsnšł głowš. 
- Sieci to sieci. Nie ma znaczenia czy kto je zakodował, czy ewoluowały. Jeli sš na 
tyle sprytne, by myleć, będš posiadały okrelonš sygnaturę. Nie widzę jej, ani ja, ani nikt 
inny i jestem tym już kompletnie... wykończony... 
Pochylił się, pozwalajšc, by tablica przejęła na siebie ciężar jego przedramion. Jego 
głowa wydawała się ważyć z tonę. 
- Chod - odezwała się po chwili Jovellanos. 
- Co? 

- Idziemy do Rdzenia. Kupię ci plaster. Albo i dziesięć. 
Desjardins potrzšsnšł głowš. 
- Dzięki Alice, ale nie mogę. 
- Sprawdziłam rejestry, Killjoy. Nie opuciłe budynku od prawie czterdziestu godzin. 
Wiedziałe, że brak snu wpływa na zmniejszenie IQ? Twoje wynosi teraz pewnie tyle samo, 
co temperatura w pokoju. Zrób sobie przerwę. 
Mężczyzna podniósł wzrok. 
- Nie mogę. Jeli stšd wyjdę... 
Nie musisz się tym przejmować, powiedział Lubin. 
- ...możliwe, że nie będę mógł wrócić - dokończył. 
Jovellanos zmarszczyła brwi. 
- Dlaczego? 
Spuszczono mnie z łańcucha, pomylał. Jestem wolny. 
- Lubin, ten goć co mi zrobił i... Jeli posokowce... 
Kobieta wzięła go stanowczo za rękę. 
- Chod. 
- Alice, nie wiesz co... 
- Może wiem więcej, niż ci się wydaje, Killjoy. Jeli uważasz, że możesz nie przejć 
testu krwi, to może jest to problem, a może i nie, ale prędzej czy póniej i tak będziesz musiał 
stawić temu czoła. Chyba, że zamierzasz spędzić resztę życia w tym boksie? 
- Tylko najbliższe pięć dni, może... - Czuł się tak strasznie zmęczony. 
- Wiem, co robię, Killjoy. Zaufaj mi. 
Desjardins zamiał się niemrawo. 
- Ludzie wcišż to powtarzajš. 
- Może. Ja jednak naprawdę tak uważam. - Zmusiła go do wstania. - Poza tym, mam ci 
co do powiedzenia. 
* 
Ostatecznie nie dał rady zmusić się do wejcia do Rdzenia - za wiele uszu, a potrzeba 
dyskrecji wzięła nad nim górę nawet bez udziału Moralniaka. A skoro już o tym mowa, to 
nawet spacer pod gołym niebem wywoływał u niego lekki niepokój. Niebiosa miały oczy. 
Szli więc przed siebie, bez celu. Co jaki czas drogę pod ich stopami pokrywały 
dywany kudzu. Nad ich głowami obracały się z wolna nitkowate łopaty wiatraków, 
zamontowanych na dachach budynków, wzdłuż hal dla pieszych i wszędzie tam, gdzie wiatr 
lawirował pomiędzy miejscowš architekturš. Alice Jovellanos przyjęła wszystko, nie 

pisnšwszy choćby jednego słowa: Lubina, Rowan, Moralniaka. Niezależnoć ofiarowanš na 
siłę niechcšcemu. 
- Jeste pewien? - zapytała wreszcie. Latarnia nad nimi zamrugała. - Może skłamał. W 
końcu okłamał cię co do Rowan. 
- Nie w tym przypadku, Alice. Uwierz mi. Trzymał mi rękę na gardle, a ja wszystko 
wypiewałem, powiedziałem mu takie rzeczy, na ujawnienie których Moralniak nigdy by mi 
nie pozwolił. 
- Nie to miałam na myli. Wierzę, że jeste wolny od Moralniaka, to nie ulega 
wštpliwoci. Nie wierzę tylko, że Lubin miał z tym co wspólnego. 
- Co? 
- Mylę, że po prostu zorientował się po fakcie - cišgnęła kobieta - i wykorzystał tę 
informację dla własnych korzyci. Nie mam pojęcia, co było w tych plastrach, które od niego 
dostałe, ale założę się o roczny zapas karmy dla Mandelbrota, że mógłby przejć obok 
posokowców choćby i teraz, a one nawet by nie drgnęły. 
- Ach tak? A czy gdyby znalazła się na moim miejscu, to też byłaby takš 
optymistkš? 
- Gwarantuję ci, że tak. 
- Kurwa mać, Alice, to poważna sprawa. 
- Wiem, Killjoy. Dlatego jestem poważna. 
- Skoro, w takim razie, nie jest to sprawk...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin