Antologia - Barbarzyncy II.pdf

(581 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
M ARTIN G REENBERG
B ARBARZYŃCY
TOM II
T YTUŁ ORYGINAŁU : B ARBARIANS
L IN C ARTER
G ROBOWIEC CISZY
I
Z IELONE OCZY
Od bram Grand Khev droga na wschód wiedzie przez rozległe, trawiaste doliny Sarkovy aż
ku górom. Potem zakręca i wije się piaszczystą serpentyną przez podgórze, wznosząc się
coraz wyżej i wyżej ku przełęczy Arul. To właśnie tutaj, na wysokości przełęczy, Carthalla
opadła z sił i osunęła się na kolana pomiędzy ostre kamienie.
Przez cały dzień biegła za kudłatymi, rogatymi kucami tych, którzy ją pojmali. Dopiero
zaczęło świtać, gdy oddział wojowników Thungody zaatakował zastęp dwunastu rycerzy ojca,
eskortujących ją podczas drogi. Szkaradni, niscy mężczyźni leżeli ukryci w wysokich
trawach. Nagle zerwali się, posyłając na zdumionych rycerzy deszcz ostrych strzał, rzucili się
z wyciem, ściągając ich kolejno na ziemię.
Tylko Carthallę ocalili. Powód był jasny: była kobietą, młodą, świeżą i piękną.
Skrępowali jej ręce skórzanym rzemieniem i pognali w stronę gór. Biegła za nimi w kurzu
wzbijanym przez końskie kopyta. Jeśli tylko upadła, a upadała wiele razy, musiała pozbierać
się i iść dalej albo dać się wlec bezwładnie aż do śmierci.
Życie córki książęcej jest wytworne i słodkie. Carthalla nie znała zmęczenia, pominąwszy
jedynie osłabienie po całonocnym balu. Nie wiedziała, co to ból, jeśli nie liczyć drobnych
dolegliwości czy chorób wieku dziecięcego, rychło wyleczonych przez nadwornego medyka.
Teraz poznała nadludzki ból i wyczerpanie, jakiego sobie nie wyobrażała.
W płucach czuła ogień. Każdy łyk powietrza, wciągany suchymi i drżącymi z cierpienia
ustami, był dla niej udręką. W rękach spętanych rzemieniem czuła ból aż do odrętwienia. Ale
torturą, torturą niewyobrażalną, były dla niej stopy i nogi. Jej wytworne buty do konnej jazdy
z ordowickiej skóry wpadły w oko niskiemu, krępemu hersztowi Thungodów, zdarł więc je,
pozostawiając ją boso. Droga była długa i ciernista, spieczona od żaru letniego słońca. Jej
szczupłe małe stopy były delikatne i wrażliwe, szybko pokryły się sińcami i ranami. Znaczyła
zakurzoną drogę wilgotnym, krwawym śladem.
Po dotarciu niemal do krańca przełęczy iść już nie mogła. Osunęła się na kolana, płacząc
przejmująco z bólu, jaki sprawiały rzemienie wpijające się okrutnie w opuchnięte dłonie.
Thungodowie nie przystanęli, wlekli ją po piachu, zaś ten, do którego konia ją przywiązali,
odwrócił się i wyszczerzył zęby. Suknię miała w nieładzie, porwaną przez plugawe ręce
Thungodów szukających klejnotów. Poprzez dziury w długiej szacie jaśniały bielą nagie nogi.
Ostre skały poraniły jej uda i kolana. Szorstki piach otarł do krwi jej delikatne ciało.
Ze zmęczenia, bólu i rozpaczy zaczęła głośno wzywać swojego boga. Był nim
Changlamar, pomniejszy bóg mórz, z rzadka czczony w owych mrocznych czasach. Imię to
towarzyszyło jej przy narodzinach, a książę, ojciec Carthalli, oddał ją pod jego opiekę.
Wzywała go teraz w głębokiej rozpaczy. Nie oczekiwała jednak niczego.
Wtem rogaty koń zatrzymał się. Skonana i cała we krwi leżała w piachu, z trudem
oddychała spękanymi ustami. Nie miała siły wstać — niech ją tu zabiją. Albo zgwałcą, albo
zrobią z nią to, co zwierzęcy ród Thungodów robił z pojmanymi kobietami z Sarkovy. Nikt
jednak jej nie podniósł. Zamiast tego usłyszała mamroczących między sobą wojowników.
Uniosła głowę znad piachu i spojrzała przed siebie.
Słońce prawie już zachodziło, a rozległy łuk nieba płonął bladym szkarłatem. Na tle
tajemniczego blasku, przed zgromadzonymi na krańcu przełęczy, stał wysoki mężczyzna.
Nie widziała go wyraźnie, światło było przyćmione, a oczy łzawiły od piachu. Ale nie był
jednym z rodu Thungodów: miał ponad sześć stóp wzrostu, był smukły i prosty jak strzała.
Muskularne ramiona wyłaniały się spod miękkiej skórzanej tuniki, przepasanej w talii pasem
z żelaznych łusek. Prawy nadgarstek i przedramię opinały ciężkie klamry. Nosił wysokie buty
bez ostróg. Olbrzymi czarny płaszcz z kołnierzem, niczym skrzydła nietoperza, powiewał
wokół jego postaci na wzbierającym wietrze.
Stał nieruchomo, groźnie mierząc ich wzrokiem. Dziewięciu jeźdźców Thungoda
spoglądało na niego wojowniczo, choć z niepokojem. Ich dłonie spoczywały na rękojeściach
mieczy. Obok bezradne dziewczę o ognistych włosach rozrzuconych na ziemi patrzyło nań
błagalnie. Przez chwilę nie ruszał się ani nie przemówił. Podparty na okutej lasce z czarnego
mocnego drewna, przypatrywał się im płonącymi oczami osadzonymi w ciemnej, kamiennej
twarzy.
Oczy. To pierwsza dziwna rzecz, jaką spostrzegła u niego Carthalla. W Sarkovy, królestwie
jej ojca, ludzie mieli oczy niebieskie lub szare. Jego natomiast były zielone — zimne, płonące
przedziwnym blaskiem. Jaśniały na tle śniadej i posępnej twarzy. Była koścista, zbyt surowa i
ponura, by nazwać ją piękną. Od linii włosów aż do czarnych, gniewnych brwi ciągnęła się
łukiem długa, cienka szrama. Dziewczyna zadrżała, gdy spoczęło na niej spojrzenie
płonących zielenią oczu. Po chwili dopiero mężczyzna skierował wzrok w stronę porywaczy.
Potem zobaczyła jego prawą dłoń. Okrywała ją rękawica z owczej skóry, podczas gdy lewa
ręka, ta która ściskała czarną laskę, była naga.
Trzecią dziwną rzeczą, która zwróciła jej uwagę, było jego spojrzenie. Surowe i groźne,
godne wojownika. On jednak nie był wojownikiem, nie miał miecza przy sobie — nawet
pustej pochwy. Jego czarne gęste włosy — teraz dopiero to sobie uświadomiła — nie były
splecione w warkocz, jaki zwykli nosić wojownicy. Skręcone w loki, swobodnie opadały
wzdłuż szczupłej twarzy, poruszane podmuchami wiatru. Nagle zrobiło się chłodno.
Na tle ciemnego blasku nieba wydawał się być duchem. Samotny, nieuzbrojony
mężczyzna, w którym było coś, co nakazywało Thungodom trzymać się z dala. Szeptali
niespokojnie między sobą, ukradkiem rzucając w jego kierunku spojrzenia na pół przerażone,
na pół wyzywające. Dotąd każdego, kto stanął im na drodze, od razu tratowali — dodając
sobie odwagi okrzykami wymachiwali mieczami gdzie popadnie. Tego człowieka jednak …
woleliby nie spotkać. Wszystko to było bardzo dziwne.
A nawet nieco przerażające.
II
C ZARNY WILK
Kugal, wódz oddziału Thungodów, wystawiał swoją reputację na szwank, stojąc
niezdecydowanie naprzeciw groźnego i tajemniczego mężczyzny, który zastawił im drogę.
Ściągnął cugle i ruszając z kopyta wydobył zakrzywiony miecz.
— Kim jesteś, człowieku? — zapytał szorstko, obnażając stal miecza.
— Nazywam się Kellory — odpowiedział przybysz niskim głosem i dodał: — Uwolnij
kobietę.
— Ha! — zakrzyknął Kugal, szczerząc zęby. — Samotny człowieku — bez miecza — ty
śmiesz rozkazywać Thungodom!
Zaśmiał się, odsłaniając zepsute zęby. W jednej chwili zmienił mu się nastrój. Splunął ze
złością, a z wąskich szpar jego oczu trysnął jad.
— Tym wypruję ci flaki — prychnął, jeszcze raz podnosząc swój miecz — a ty wpakujesz
je sobie z powrotem.
Kellory nie poruszył się. Powiódł lodowatym spojrzeniem, a gdy przemówił, głos jego
zabrzmiał nisko:
— Puść kobietę wolno i idź swoją drogą, Thungodzie. Albo nim upłynie godzina, padniesz
u stóp Pnomu w Królestwie Cieni.
To nie były przechwałki — nawet nie pogróżki. W jego głosie brzmiało zdecydowanie. To
była zwykła obietnica.
Kugal wykrzywił usta w grymasie, znowu splunął i nieznacznie cofnął swojego rumaka.
Najchętniej wydałby okrzyk wojenny i stratował tego olbrzymiego człowieka. Nie wiedzieć
jednak czemu, nie zrobił tego. Nawet nie próbował.
— Czy jesteś człowiekiem z Sarkovy? — zapytał. Kellory pokręcił głową, potrząsając przy
tym lokami.
— Jestem człowiekiem z północy — powiedział z kamienną twarzą.
— Barbarzyńca?
Oczy Kellory’ego rozbłysły na wspomnienie dawnych dziejów.
— Moi ludzie pochodzili z rodu Czarnego Wilka — rzekł łagodnie. — Dziesięć lat temu
horda Thungodów wymordowała ich do ostatniego niemowlęcia. Nigdy nie zapomniałem
wyrazu twarzy ich wodza, Mnara.
Kugal znowu odsłonił zęby.
— Książe Mnar? On rządzi całym narodem Thungodów. Wyciął Czarnych Wilków
Thedrica Żelaznego. Wkrótce wszyscy ludzie Sarkovy padną od miecza Thungodów, jak ta
kobieta. Miasto Khev utonie we krwi Sarkovian. Zabijemy wszystkich! Wszystkich!
Jego tłusta twarz poczerwieniała na myśl o krwi. Kugal nie czuł się już zastraszony
groźnym wyglądem i diabelsko płonącymi oczami wysokiego mężczyzny. W pewnej chwili
gwałtownie szarpnął rogatym koniem przed siebie i tuż przed twarzą Kellory’ego machnął
mieczem, którego blask zamigotał w świetle zachodzącego słońca.
Błysnął piorun!
Oślepiający biało–niebieski snop światła wzbił się z czarnej laski Kellory’ego. Jedna iskra
padła na miecz, w momencie gdy ten zawisł nad jego twarzą. Z sykiem topiącego się metalu,
miecz wypadł z rąk Kugala. Nim zdążył krzyknąć, padł martwy rażony piorunem wprost pod
kopyta swojego konia, który rzucał się i szarpał, spłoszony bliskością tajemniczego
człowieka. W końcu pognał w dół przełęczy ku pozostałym ośmiu wojownikom Thungody,
roztrącając ich, gdzie popadnie. Ci zaś, mocując się z cuglami, chwytali za miecze,
wrzeszczeli i pluli ze złości i przerażenia, w zamieszaniu rozpierzchli się po przełęczy. Blask
czarnej laski oświetlał mroczną drogę w chwili zwycięstwa Kellory’ego.
Skończyło się to równie szybko, jak się zaczęło. Dziewięć bezwładnych ciał rzuconych
zostało pomiędzy ostre skały.
Rześkie powietrze zbliżającej się nocy napełniło się swądem spalonych zwłok i unoszącym
się metalicznym zapachem ozonu.
Kellory skierował się do miejsca, gdzie leżała zdrętwiała Carthalla i przeciął jej pęta.
Uniosła zakurzoną, bladą z przestrachu twarz i spojrzała w jego stronę ogromnymi, pełnymi
trwogi oczyma.
— Kim jesteś, czarownikiem czy wojownikiem? — wyszeptała omdlałym głosem.
— Jednym i drugim — odparł, pomagając jej wstać.
Podał jej lewą dłoń, oparłszy czarną laskę o ścianę skalistej przełęczy. Prawa, okryta
rękawicą z czarnej skóry, była bezwładna i sztywna.
— Pójdziesz sama, czy mam cię może nieść? — spytał.
— Dokąd?
Skinieniem głowy wskazał drogę.
— Na górze, pod krawędzią urwiska, jest jaskinia. Tam rozpalę ognisko. Wkrótce nad
Wzgórzami Wampirów zapadnie noc. Chodź — pomogę ci.
Wtem zerwał się wiatr i rozgonił grubą warstwę chmur, ukazało się na horyzoncie
niesamowite palenisko jaśniejącego złotem zachodu słońca.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin