Dean Koontz - Nieznajomi.pdf

(2119 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Dean KOONTZ
Nieznajomi
Z angielskiego przełożył CEZARY FRĄC
Tytuł oryginału: STRANGERS
Dla Boba Tannera, którego entuzjazm na decydującym etapie był ważniejszy, niż
mógłby przypuszczać.
Część I
Czas kłopotów
Wierny przyjaciel jest potężną obroną.
Wierny przyjaciel jest lekarstwem życia.
APOKRYFY
Spadla na nas straszna ciemność, ale nie wolno nam jej ulec. Musimy zapalić latarnie
odwagi i znaleźć drogą do świtu.
ANONIMOWY CZŁONEK FRANCUSKIEGO RUCHU OPORU (1943)
I
7 listopada - 2 grudnia
1
Laguna Beach, Kalifornia
Dominick Corvaisis położył się spać pod lekkim wełnianym kocem i świeżym białym
prześcieradłem we własnym łóżku, ale zbudził się gdzie indziej - w ciemności wielkiej szafy
w holu, za płaszczami i marynarkami. Leżał skulony w pozycji embrionalnej. Ręce miał
mocno zaciśnięte. Mięśnie karku i ramion bolały go od napięcia, jakie zrodził zły sen, którego
nie pamiętał.
878032354.001.png
 
Nie pamiętał też, jak w nocy opuścił wygodne łóżko, ale nie był zaskoczony swoją
nocną wędrówką. To samo zdarzyło się niedawno już dwa razy.
Somnambulizm, zjawisko polegające na chodzeniu w czasie snu, fascynowało ludzi
od najdawniejszych czasów. Fascynowało także Dorna od chwili, gdy stał się jego zdumioną
ofiarą. Znalazł wzmianki o lunatyzmie w pismach pochodzących już z tysięcznego roku przed
naszą erą. Starożytni Persowie wierzyli, że wędrujące ciało śpiącego szuka ducha, który
oddzielił się od niego i błąka po nocy. Europejczycy z ponurych wieków średnich tłumaczyli
to zaburzenie opętaniem przez demona lub wilkołactwem.
Dom Corvaisis nie przejmował się zbytnio swoją dolegliwością, choć był
skonsternowany i nieco zakłopotany. Intrygowały go te nocne eskapady, gdyż był pisarzem i
wszystkie nowe doświadczenia postrzegał jako materiał do powieści. Z drugiej strony, choć
kreatywnie wykorzystany somnambulizm mógł mu w końcu przynieść pożytek, miał do
czynienia ze schorzeniem.
Wygramolił się z szafy, krzywiąc się z bólu, który promieniowałz karku na głowę i
ramiona. Podniósł się nie bez trudu, bo ścierpły mu nogi.
Jak w poprzednich przypadkach, czuł się zawstydzony. Wiedział, że somnambulizm
dotyka również osoby dorosłe, ale wciąż uważał to za dziecięcą przypadłość. Jak moczenie
nocne.
Ubrany tylko w spodnie od piżamy, z nagim torsem i boso, przeszedł przez salon i
krótki korytarz do sypialni, a stamtąd do łazienki. Przejrzał się w lustrze. Sprawiał wrażenie
wyczerpanego, jak człowiek, który wrócił do domu po tygodniu bezwstydnego nurzania się w
rozpuście.
W rzeczywistości był człowiekiem o stosunkowo nielicznych przywarach. Nie palił,
nie przejadał się, nie zażywał narkotyków. Pił niewiele alkoholu. Lubił kobiety, ale nie
prowadził bogatego życia seksualnego; wierzył w stałe związki. Nie spał z nikim od - jak
długo? - prawie od czterech miesięcy.
Wyglądał tak źle - jak wypompowany rozpustnik - tylko wtedy, gdy budził się i
stwierdzał, że odbył jedną z nieplanowanych nocnych wędrówek. Za każdym razem był
wyczerpany. Choć spał, te noce nie zapewniały mu odpoczynku.
Usiadł na brzegu wanny i podciągnął najpierw jedną, potem drugą nogę, żeby obejrzeć
podeszwy stóp. Nie były pocięte, podrapane ani szczególnie brudne, a zatem nie opuścił
domu w czasie chodzenia we śnie. Budził się w szafach już dwa razy, w ubiegłym tygodniu i
dwanaście dni wcześniej, i wtedy też nie miał brudnych stóp. Jak wówczas, czuł się, jakby w
stanie nieświadomości przebył wiele kilometrów, ale jeśli rzeczywiście tak było, to tylko
zataczając niezliczone kręgi w swoim niewielkim domu.
Długi gorący prysznic wypłukał z jego mięśni znaczną część bólu. Dominick był
szczupły i wysportowany, miał trzydzieści pięć lat i zdolność regeneracji odpowiednią do
wieku. Nim skończył śniadanie, czuł się prawie normalnie.
Posiedział przy kawie na patio, przyglądając się malowniczej scenerii miasta Laguna
Beach, które zbiegało ze wzgórz ku morzu, a potem poszedł do gabinetu. Był pewien, że
przyczyną jego lunatyzmu jest praca. Nie tyle sama praca, ile zdumiewający sukces
ukończonej w lutym pierwszej powieści Zmierzch w Babilonie.
Agent wystawił książkę na aukcję i zawarł umowę z wydawnictwem Random House,
które wypłaciło niezwykle wysoką zaliczkę. W ciągu miesiąca sprzedano prawa do
ekranizacji (co umożliwiło wpłacenie pierwszej raty za dom), a klub książkowy Literary
Guild umieścił Zmierzch wśród polecanych tytułów. Dominick przez siedem żmudnych
miesięcy pracował po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt i osiemdziesiąt godzin w tygodniu nad
tworzeniem tej historii, nie wspominając o dziesięciu latach przygotowywania się do pisania.
Mimo to wciąż miał wrażenie, że odniósł sukces z dnia na dzień, jednym wielkim susem
wyrywając się z życia niemal w ubóstwie.
Niegdyś biednemu Dominickowi Corvaisisowi od czasu do czasu migała w lustrze
albo w osrebrzonej słońcem szybie twarz obecnie bogatego Dominicka Corvaisisa.
Nieprzygotowany na taką konfrontację, zastanawiał się, czy naprawdę zasłużył na to, co go
spotkało. Czasami się martwił, że zmierza w stronę wielkiego upadku. Z triumfem i uznaniem
wiązało się duże napięcie.
Czy kiedy Zmierzch zostanie opublikowany w lutym przyszłego roku, spotka się z
dobrym przyjęciem i potwierdzi słuszność inwestycji Random House, czy też nie spełni
pokładanych w nim nadziei i tylko go upokorzy? A jeśli powieść odniesie sukces, to czy
kiedyś zdoła go powtórzyć? Może Zmierzch jest tylko fuksem?
W każdej godzinie dnia te i inne pytania z sępim uporem krążyły mu po głowie.
Dominick przypuszczał, że te same cholerne myśli nurtowały go w czasie snu. Dlatego
chodził we śnie: próbował uciec przed nieustannymi troskami, chciał od nich odpocząć i
szukał tajemnego miejsca, w którym zmartwienia nie zdołają go odnaleźć.
Usiadł za biurkiem, włączył IBM Displaywriter i z pierwszej dyskietki wczytał
rozdział osiemnasty swojej nowej książki, jeszcze bez tytułu. Wczoraj przerwał pisanie w
środku szóstej strony, ale gdy ją kopiował, zamierzając zacząć tam, gdzie skończył, zobaczył,
że jest zapełniona. Na ekranie monitora jarzyły się zielone linie nieznanego tekstu.
Przez chwilę mrugał w oszołomieniu, patrząc na wyświetlone litery, a potem pokręcił
głową w bezsensownym zaprzeczeniu.
Nagle poczuł zimno i wilgoć na karku.
O ciarki przyprawiła go nie sama obecność, lecz treść tekstu na stronie szóstej. Co
więcej, w rozdziale nie powinno być strony siódmej, bo jeszcze jej nie stworzył, a jednak
była. Znalazł również stronę ósmą.
Gdy przeglądał materiał z dyskietki, jego dłonie zrobiły się lepkie. Alarmujący
dodatek do bieżącej pracy składał się z powtórzonego setki razy dwuwyrazowego zdania:
Boję się. Boję się. Boję się. Boję się.
Podwójne spacje, poczwórne wcięcia, cztery zdania w wierszu, trzynaście linijek na
stronie szóstej, dwadzieścia siedem na stronie siódmej, kolejnych dwadzieścia siedem na
stronie ósmej - łącznie dwieście sześćdziesiąt osiem powtórzeń zdania. Maszyna nie
stworzyła ich sama, bo przecież była tylko posłusznym niewolnikiem, który robił dokładnie
to, co mu kazano. Zastanawianie się, czy ktoś nie włamał się w nocy do domu, żeby grzebać
w jego elektronicznie przechowywanym rękopisie, także nie miało sensu. Nie zauważył
żadnych śladów włamania i nie przychodził mu na myśl nikt, kto mógłby zrobić takiego
psikusa. Najwyraźniej przyszedł do komputera w czasie snu i obsesyjnie napisał to zdanie
dwieście sześćdziesiąt osiem razy, choć absolutnie tego nie pamiętał.
Boję się.
Boję się czego - chodzenia we śnie? Lunatykowanie było dezorientującym
doświadczeniem, przynajmniej zaraz po przebudzeniu, ale przecież nie na tyle strasznym,
żeby wzbudzać lęk.
Był przestraszony szybkością swojego literackiego wzlotu i możliwością równie
szybkiego upadku w otchłań zapomnienia. Nie mógł jednak przepędzić natrętnej myśli, że ten
lęk nie ma nic wspólnego z jego karierą, że wisząca nad nim groźba wiąże się z czymś
zupełnie innym, czymś dziwnym, czymś, czego jeszcze nie pojmował, ale co dostrzegła jego
podświadomość i próbowała mu przekazać poprzez informację zostawioną w czasie snu.
Nie. Bzdura. Ponosiła go zbyt bujna wyobraźnia pisarza. Praca. To będzie dla niego
najlepsze lekarstwo.
Poza tym z badań tematu wiedział, że somnambulizm u większości dorosłych nie trwa
długo. Niewiele osób doświadczało więcej niż pół tuzina epizodów, zwykle w okresie sześciu
lub mniej miesięcy. Istniały duże szanse, że nocne wędrówki przestaną zakłócać mu sen, że
już nigdy nie zbudzi się spięty, skulony w głębi szafy.
Wykasował z tekstu nieproszone słowa i zabrał się do pracy nad rozdziałem
osiemnastym.
Spojrzał na zegarek i z zaskoczeniem zobaczył, że minęła pierwsza. Przepracował
porę lunchu.
Jesienny dzień był wyjątkowo ciepły, nawet jak na południową Kalifornię, więc zjadł
lunch na patio. Palmy szeleściły na umiarkowanym wietrze, w powietrzu unosił się zapach
jesiennych kwiatów. Laguna Beach ze stylem i gracją schodziła ku brzegom Pacyfiku. Ocean
skrzył się w blasku słońca.
Dopijając ostatni łyk coli, Dom odchylił głowę do tyłu, spojrzał w błękitne niebo i
wybuchnął śmiechem.
- Rozumiesz, żadne spadanie nie jest bezpieczne, ani fortepianu, ani miecza
Damoklesa.
Był siódmy listopada.
2
Boston, Massachusetts
Doktor Ginger Marie Weiss nie spodziewała się kłopotów w delikatesach Bernsteina,
ale właśnie tam się zaczęły, od incydentu z czarnymi rękawiczkami.
Zwykle umiała sobie poradzić z wszelkimi napotkanymi problemami. Delektowała się
wyzwaniami rzucanymi przez życie, walka z kłopotami jej służyła. Byłaby znudzona, gdyby
ścieżka życia zawsze biegła prosto, bez żadnych przeszkód. Nigdy jednak nie przyszło jej na
myśl, że w końcu może spotkać się z czymś, co ją przerośnie.
Poza rzucaniem wyzwań życie udziela lekcji: miłych i przykrych, łatwych i trudnych.
Niektóre są druzgoczące.
Ginger była inteligentna, ładna, ambitna, pracowita i wyśmienicie gotowała, ale jej
największym atutem było to, że w czasie pierwszego spotkania nie była przez nikogo
traktowana poważnie. Smukła, drobna i pełna wdzięku, przypominała ślicznego, lecz słabego
chochlika. Większość ludzi z początku jej nie doceniała; dopiero po tygodniach czy
miesiącach znajomości zaczynali sobie uświadamiać, że jest wspaniałą partnerką - albo godną
przeciwniczką.
Historia bandyckiego napadu stała się legendą w szpitalu Columbia Presbyterian w
Nowym Jorku, gdzie Ginger odbywała staż cztery lata przed zdarzeniem w delikatesach
Bernsteina. Jak wszyscy stażyści, często pracowała na szesnastogodzinnych, a nawet
dłuższych zmianach, dzień po dniu, i po wyjściu ze szpitala starczało jej sił zaledwie na
dowleczenie się do domu. Pewnej gorącej, parnej sobotniej nocy w lipcu, po zakończeniu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin