Prawda rodzi nienawiść - Zygmunt Zeydler-Zborowski.pdf

(1183 KB) Pobierz
990497392.001.png
990497392.002.png
ROZDZIAŁ I
- Czy pani mogłaby mi jeszcze przeprasować tę apaszkę?
Leokadia kończyła zmywać. Nie odwróciła głowy, nie spojrzała na swoją
chlebodawczynię.
- Pani da - mruknęła, ustawiając szklanki na suszarce.
- Już późno. Przykro mi, że pani jeszcze zawracam głowę takim głupstwem,
ale bardzo się spieszę - usprawiedliwiała się Joanna.
- Pani da tę apaszkę. - W głosie gosposi nie było ani cienia życzliwości.
Umówiła się z siostrą, że przyjdzie na telewizję, a tu akurat tyle roboty. Musiała
ugotować obiad, lecieć do apteki i teraz jeszcze to cholerne prasowanie. Niechby
sobie sama prasowała. Ona się nie godziła, że będzie siedzieć tu do wieczora. Za
tę marną pensję nie wiadomo jakie wymagania. Nie wypowiedziała jednak głośno
tych buntowniczych myśli, włączyła żelazko i zabrała się do prasowania apaszki.
„Jak psu z gardła wyjęta" pomrukiwała, rozprostowując oporny materiał.
Joanna kończyła robić oczy. Nie szło jej to dzisiaj. Ciągle miała wrażenie,
że prawa powieka jest mocniej pomalowana aniżeli lewa. Parę razy ścierała tusz,
poprawiała, zmieniała pędzelek, przeglądała się w rozmaitych lusterkach.
Wreszcie zadecydowała, że lepiej nie będzie. Przeciągnęła szminką po wargach,
włożyła wieczorową sukienkę, poprawiła uczesanie, za uszami dotknęła
koreczkiem zwilżonym francuskimi perfumami i pobiegła do łazienki, żeby w
dużym lustrze obejrzeć dokładnie całą swą postać. Egzamin wypadł pomyślnie.
Nawet najbardziej surowy sędzia nie mógłby zaprzeczyć, że ma przed sobą
bardzo ładną, atrakcyjną i elegancką kobietę. Uśmiechnęła się, przeciągając
pieszczotliwie dłonią po lustrzanej tafli. Następnie wyszła z łazienki i otworzyła
drzwi prowadzące do pokoju Edwarda.
Nie paliła się żadna lampa. W półmroku rozproszonym trochę światłem
padającym z kuchni dojrzała na tapczanie skuloną postać.
- Spisz? - spytała cicho.
Przewrócił się na drugi bok jakby z pewnym wysiłkiem, wyciągnął rękę i
nacisnął wyłącznik. Lampa z dużym abażurem zajaśniała pomarańczowym
blaskiem.
- Jednak idziesz?
- A dlaczegóż miałabym nie iść?
- Czuję się bardzo marnie. Wolałbym żebyś została.
- Przestań histeryzować. Dosyć już mam tej twojej hipochondrii. Nic ci nie jest.
- Przecież doskonale wiesz, że jestem chory.
- Ja wiem tylko jedno, że ty zawsze jesteś chory ile razy mamy gdzieś iść.
Mam tego dosyć. Rozumiesz? Dosyć. Chcę żyć, chcę używać życia, chcę się bawić,
tańczyć, widzieć koło siebie ludzi. Nie jestem stworzona na pielęgniarkę i nie
mam najmniejszego zamiaru siedzieć tutaj i wysłuchiwać twoich jęków. Moja
cierpliwość także ma w końcu jakieś granice. Nie mogę, dłużej już tak nie mogę.
Mam dosyć! - Mówiła coraz głośniej. Ostatnie słowa wypowiedziała krzykiem.
- Uspokój się. Gosposia...
- Nic mnie nie obchodzi gosposia! - krzyczała dalej Joanna. - Niech słyszy. A
zresztą Leokadia jest doskonale zorientowana w tym wszystkim. Nie od dzisiaj
przecież do nas przychodzi. Widzi jak wygląda to moje życie. Ale to się skończy.
Przysięgam ci, że to się skończy. I tak już tyle lat przy tobie zmarnowałam. Nie
mam najmniejszego zamiaru dalej tego ciągnąć. Jestem młoda i chcę żyć.
Rozumiesz? Chcę żyć.
Nic nie powiedział. Z powrotem odwrócił się twarzą do ściany i naciągnął
kołdrę na głowę.
Wyszła, głośno zamykając drzwi za sobą.
- Apaszka już odprasowana - powiedziała ponuro Leokadia. - Jeżeli
koniecznie trzeba, to ja zostanę przy panu.
- Nie trzeba. Dziękuję pani. Pan ma przy łóżku telefon. W razie gdyby się
naprawdę źle poczuł, zadzwoni po lekarza.
- To ja mogę iść do domu?
Może pani iść do domu. Dziękuję za apaszkę.
*
Trunki były dobre i w dużych ilościach. Nic też dziwnego, że rozmowy
stawały się coraz głośniejsze, dyskusja coraz bardziej zajadła, dowcipy coraz
bardziej ryzykowne. Ten i ów próbował nawet swoich wokalnych talentów, ale do
„góralu czy ci nie żal" jeszcze nie doszło. „Sto lat" również odkładano na później.
Na razie towarzystwo znajdowało się na etapie problematyki politycznej, zręcznie
faszerowanej ostatnimi plotkami z życia towarzyskiego oraz mniej lub więcej
wyssanymi z palca skandalikami ze świata artystów. Tego rodzaju „sensacyjne"
wiadomości zazwyczaj poprzedza tajemniczy szept: „Wyobraźcie sobie, że..." albo
„Czy słyszeliście już..." albo „Coś wam powiem, ale proszę o całkowitą dyskrecję".
Joanna była w swoim żywiole. Wyróżniała się urodą i elegancją. Otaczali ją
mężczyźni, prześcigający się w uprzejmościach i komplementach. Kobiety mniej
były nią zachwycone. Od czasu do czasu któraś z pań mówiła ze współczującym
westchnieniem: -"Jaka szkoda, że twój mąż nie mógł przyjść. Co za uroczy
człowiek. Czy rzeczywiście jest tak poważnie chory?" Jedna z
„najserdeczniejszych" przyjaciółek powiedziała, uśmiechając się słodko: - Śliczną
masz sukienkę, tylko jakoś bardzo poważnie w niej wyglądasz, ale znowu w
pewnym wieku nie można już udawać dziewczyneczki. No cóż... czas biegnie.
Niestety, wszyscy się starzejemy.
Nic jednak nie mogło Joannie popsuć humoru. Wiedziała, że się podoba.
Czuła na sobie pełne zachwytu spojrzenia przedstawicieli płci brzydkiej.
Królowała.
W pewnej chwili podeszła do niej Dorota.
- Telefon do ciebie.
- Do mnie? Kto dzwoni? Edward?
- Nie. Jakaś pani Kalinowska z Anina.
Joanna niespokojnie spojrzała na przyjaciółkę.
- To sąsiadka Mamy. Czyżby się coś stało?
Weszły do niewielkiego pokoju, w którym stał telefon. Joanna podbiegła do
aparatu. Dorota także przyłożyła ucho do słuchawki.
- Halo? Słucham? - powiedziała Joanna.
- Czy pani Joanna?
- Tak, tak, jestem. Słucham.
- Mówi Kalinowska. Przepraszam, że przeszkadzam, ale mamusia pani
nagle zachorowała, bardzo źle się czuje. Pro
siła, żeby pani do niej koniecznie przyjechała. Wzywałam pogotowie.
Lekarz powiedział, że na razie nie wolno mamusi ruszać, ale, że trzeba będzie do
szpitala...
- Co mamie jest? Co się stało?
- Serce, lekarz mówi, że serce. Przyjedzie pani?
- Oczywiście. Już wychodzę. Dziękuję, że pani zadzwoniła. Proszę
powiedzieć mamusi, że zaraz przyjeżdżam.
Odłożyła słuchawkę i dotknęła ramienia przyjaciółki.
- Bardzo mi przykro, ale muszę jechać. Wyniosę się po angielsku.
- Jak się o tej porze dostaniesz na dworzec? - powiedziała z troską w głosie
Dorota. - Adam by cię odwiózł, ale on już sporo wypił. Nie może prowadzić.
- Głupstwo - uśmiechnęła się Joanna. - Dam sobie radę. W ostateczności
taksówką pojadę do Anina. Pożegnaj ode mnie Adama. Do widzenia.
Uściskały się.
- Nie zmarzniesz? - spytała Dorota.
- Nie, nie. Jest zupełnie ciepło, a zresztą mam przecież płaszcz. Ciao.
Była już w przedpokoju kiedy Dorota chwyciła ją za rękę.
- Zaczekaj. Nie chcę się wtrącać do waszych spraw, ale wydaje mi się, że
chyba powinnaś zadzwonić do Edwarda. Nie wiadomo jak długo zostaniesz u
mamy. Będzie się niepokoił.
Joanna zawahała się. Wróciła do telefonu.
- Masz rację. Zadzwonię.
Nakręciła numer. Po chwili posłyszała słaby głos męża: - Halo... -
Powiedziała, że jedzie do Anina, bo matka zachorowała.
- Kiedy wrócisz? -
- Nie wiem. To będzie zależało od tego, jak się mamusia będzie czuła.
- Daj mi jakoś znać. Zadzwoń z Anina.
- Dobrze, dobrze, zadzwonię.
Dorota odebrała jej słuchawkę.
- Halo. Dobry wieczór, Edziu. Strasznie tu wszyscy żałujemy, żeś nie
przyszedł. Jak się czujesz?
- Raczej marnie. Coś mi serce nawala. Obawiam się, że będę musiał
dzwonić po lekarza.
- Trzymaj się, Edziu. Najlepiej dobrze się wyśpij. Jutro cię odwiedzimy.
Dobranoc.
Dorota odprowadziła Joannę do przedpokoju, zamknęła za nią drzwi i
wróciła do gości. Na jej widok ktoś schrypniętym nieco barytonem zaintonował
„sto lat..."
*
Grube krople deszczu spływały po szybach. Wycieraczka pracowała bez
przerwy z rytmicznym stukotem. Mokra jezdnia błyszczała w świetle latarni.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin