Chandler Raymond - Bay City Blues.pdf

(435 KB) Pobierz
Raymond Chandler - Bay City Blues
Samobójstwo Kopciuszka
To musiał być chyba piątek, bo smród ryb dolatujący z baru Mansion House był tak
silny, że można było na nim wybudować garaż. Poza tym normalka: miły, ciepły
wiosenny dzień, późne popołudnie, a w tygodniu nie miałem zbyt dużo roboty.
Siedziałem z nogami założonymi na krawędź biurka i w smudze słońca opalałem sobie
kostki stóp, kiedy zadzwonił telefon. Zdjąłem kapelusz i ziewnąłem w słuchawkę.
- No wiesz - powiedział. - Powinieneś się wstydzić, Dalmas. Słyszałeś o sprawie tej
Austrian?
To był M'Gee, Fiołek M'Gee, tajniak z biura szeryfa. Miły gość, tylko miał jedną
wadę: przy rozpracowywaniu spraw, jakie mi podsuwał, zawsze zbierałem okrutne cięgi i
dostawałem za to tyle co nic, nawet na używane kalesony by nie starczyło.
- Nie.
- Ci z plaży znów narozrabiali. Wiesz, ci z Bay City. Od czasu, kiedy wybrali sobie
burmistrza, siedzą w tej dziurze jak napuszone kwoki na grzędzie. Ale nasz szeryf tam
mieszka, więc staramy się być mili. No i nie naciskaliśmy. Powiadają, że ci od hazardu
wyłożyli na fundusz wyborczy trzydzieści patoli i teraz razem z programem wyścigów
dostajesz za frajer talon do garkuchni.
Znów ziewnąłem.
- To też słyszałem - warknął M'Gee. - Jak cię to nie bawi, to dam temu spokój. Mam
to gdzieś. Najwyżej obgryzę sobie paznokieć u drugiego kciuka i po krzyku. Facet mówi,
że gotów jest wyłożyć trochę szmalu.
- Jaki facet?
- Ten, co znalazł truposza, Matson.
- Jakiego truposza?
- Więc jednak nic o tej sprawie nie słyszałeś, hę?
988919496.001.png
- To nie powiedziałem, że nie?
- Nic nie powiedziałeś. Cały czas ziewasz i pytasz, jaki facet, jaki truposz. No dobra,
jak chcesz. Po prostu, niech biedaka kropną i skoro jest teraz w mieście, niech się o to
martwi miejski wydział zabójstw.
- To tego Matsona chcą zaciukać? Kto?
- Gdyby wiedział, po co miałby wynajmować tajniaka, nie? Człowiek robił do
niedawna w twoim fachu, ale go trochę zwyobracali i teraz prawie nie wychodzi z
chałupy, bo paru facetów z gnatami chce go ponoć urządzić na cacy.
- Wpadnij do mnie - powiedziałem. - Lewa ręka mi drętwieje.
- Jestem na służbie.
- Właśnie miałem zamiar skoczyć do sklepu po butelczynę szkockiej. Bardzo leciwej
zresztą...
- Słyszysz, jak ktoś puka do drzwi? To ja - odrzekł M'Gee.
Przyjechał za niecałe pół godziny - wielki facet o przyjemnej twarzy z dołeczkami w
policzkach, o przyprószonych srebrem włosach i maleńkich usteczkach stworzonych do
całowania niewinnych bobasków. Miał na sobie idealnie odprasowany granatowy
garnitur, wypolerowane buty z kwadratowymi noskami i ząb łosia na złotym łańcuchu
przewieszonym przez brzuch.
Usiadł ostrożnie, jak siadają ludzie tędzy, otworzył butelkę, przytknął do nosa i
podejrzliwie nim pociągnął, by się upewnić, że nie napełniłem jej dziewięćdziesię-
cioośmioprocentowym bimbrem, jak to robią w barach. Potem nalał sobie sporą miarkę,
upił łyk, mlasnąwszy językiem chwilę smakował i zaczął obmacywać wzrokiem moje
biuro.
- Nic dziwnego, że sterczysz tutaj jak kołek i czekasz na klientów - skonstatował. - W
dzisiejszych czasach bez dobrego opakowania towaru nie opchniesz.
- Nie dobijaj mnie, dobra? - odrzekłem. - No to co z tym Matsonem i tą Austrian?
M'Gee dopił drinka i nalał sobie następnego, tym razem trochę mniejszego. Patrzył,
jak bawię się papierosem.
- Samobójstwo - rzucił. - Zagazowana lalunia. Blondyna nazwiskiem Austrian, żona
lekarza z Bay City. Faceta, który lata nocami po całym mieście i szprycuje aktorów, żeby
nie zjedli na śniadanie różowego słonika. No to lalunia biegała samopas. Tej nocy, kiedy
się przekręciła, wpadła do klubu Vance'a Conrieda. To na pomoc stąd, wiesz, na tym
urwistym brzegu. Znasz lokal?
- Taaa... Kiedyś to był taki przytulny klubik z ładną prywatną plażą na dole. A przed
koszami paradowały najprzedniejsze nogi w całym Hollywoodzie. Więc poszła tam zagrać
w ruletę, hę?
- Gdybyśmy w tym okręgu mieli jaskinie hazardu - rzekł M'Gee - powiedziałbym, że
klub Conrieda to jedna z nich, i że owszem, jest tam ruleta. Powiedzmy, że grała w ruletę.
Powiadają, że z Conriedem grywała częściej i w bardziej intymne gry, ale powiedzmy, że
na boku grywała też w ruletę. Przegrywa, bo ruleta jest po to, żeby w nią przegrywać. Tej
nocy spłukuje się do czysta, odbija jej szajba i lalunia robi w lokalu burdel. Conried
zgarnia ją do prywatnego gabinetu i przez lekarską centralę telefoniczną namierza
doktorka, jej męża. Doktorek. ..
- Chwila - wtrąciłem. - Tylko mi nie mów, że ujęli to wszystko w materiale
dowodowym. Nie w okręgu, którym trzęsie syndykat szulerów. Oczywiście, jeśli mamy tu
syndykat szulerów.
M'Gee spojrzał na mnie z politowaniem.
- Moja żona ma młodszego brata, który robi w Bay City jako dziennikarz czy
reporter. Nie było żadnego śledztwa. No więc doktorek grzeje do klubu i szprycuje
żoneczkę, żeby się uspokoiła. Ale nie może jej zabrać do domu, bo akurat ma ciężki
przypadek w Brentwood Heights. Vance Conried wyprowadza z garażu swój samochód i
wiezie ją do domu, tymczasem doktorek dzwoni do biura, do pielęgniarki, i prosi ją, żeby
wpadła do niego do domu i sprawdziła, jak się miewa żoneczka. I wszystko gra. Conried
wraca do swoich żetonów, pielęgniarka widzi, że pani doktorowa leży spokojnie w łóżku, i
wychodzi. Pokojówka idzie spać. Jest mniej więcej północ, może kilka minut po północy.
Gdzieś około drugiej nad ranem napatoczył się tam Harry Matson. Jego ludzie
pilnują nocami okolicznych domostw, a tej nocy obchód robi sam Matson. Na ulicy, gdzie
mieszka nasza pani doktorowa, słyszy warkot samochodu dochodzący z ciemnego garażu.
Idzie sprawdzić, co jest grane, i na podłodze znajduje blondynę. Blondyna leży na
plecach, w przeźroczystej piżamce i pantofelkach, a włosy ma okopcone spalinami z rury
wydechowej.
M'Gee zrobił krótką przerwę, żeby łyknąć whisky i po raz któryś rozejrzeć się po
moim biurze. Patrzyłem, jak ostatnie promienie zachodzącego słońca muskają parapet
okna i znikają w ciemnej rozpadlinie zaułka.
- Więc co ten palant robi? - kontynuował M'Gee, wycierając usta jedwabną
chusteczką do nosa. - Dochodzi do wniosku, że lalunia nie żyje. Może i faktycznie nie
żyje, ale w przypadku śmierci przez zaczadzenie nigdy nic nie wiadomo, bo mają teraz tę
nową kurację błękitem metylenowym i...
- Na miłość boską - wtrąciłem. - Powiedz wreszcie, co zrobił.
- Nie wzywa glin - odparł surowo M'Gee. - Gasi silnik, wyłącza latarkę i zmiata do
domu, a mieszka kilka przecznic dalej. W domu namierza telefonicznie doktorka i po
chwili są już z powrotem w garażu. Doktorek stwierdza zgon. Każe Matsonowi wejść
bocznymi drzwiami do domu i zadzwonić bezpośrednio do szefa miejscowej policji.
Matson wchodzi, dzwoni i wkrótce przyjeżdża tam szef z kilkoma pomagierami, a po nich
karawaniarz, który w tym tygodniu ma dyżur jako zastępca koronera. Wywożą truposza,
gość z laboratorium bierze próbkę krwi i stwierdza, że pełno w niej tlenku węgla.
Koroner podpisuje co trzeba, lalunia zostaje skremowana, a sprawa zamknięta.
- No i co tu nie gra? - spytałem.
M'Gee dopił drugiego drinka i myślał chwilę, czy aby nie wypić trzeciego.
Zdecydował, że najpierw wypali cygaro. Nie miałem cygar, i to go trochę wnerwiło, ale
zapalił w końcu swoje.
- Jestem tylko zwykłym gliniarzem - odrzekł, przypatrując mi się spokojnie
przymrużonymi od dymu oczyma. - Nie wiem. Wiem tylko, że Matsonowi zabrali
licencję, że dał nogę z miasta, i że jest cały przerażony.
- Do diabła - powiedziałem. - Ostatnim razem, kiedy wdepnąłem w
małomiasteczkowe gówno, rozłupali mi czaszkę. Jak się z tym Matsonem skontaktować?
- Dam mu twój numer. On się skontaktuje z tobą.
- Dobrze go znasz?
- Na tyle, żeby podsunąć mu ciebie - odrzekł. - Oczywiście, jeśli coś wyskoczy,
zajrzę...
- Jasne, nie ma sprawy - wtrąciłem. - Zostawię ci ją na biurku. Wolisz bourbon czy
żyto?
- Idź do diabła, Dalmas. Szkocką.
- Jak ten Matson wygląda?
- Średniej budowy ciała, pięć stóp i siedem cali wzrostu, sto siedemdziesiąt funtów
wagi, szpakowate włosy.
Nalał sobie malucha, szybko wypił i już go nie było.
Siedziałem w biurze jeszcze z pół godziny i wypaliłem o wiele za dużo papierosów.
Zapadł zmrok i miałem sucho w ustach. Nikt nie zadzwonił. Zapaliłem światło, umyłem
ręce, wypiłem naparsteczek i zakorkowałem butelkę. Nadeszła pora coś przegryźć.
Miałem już kapelusz na głowie i wychodziłem z biura, kiedy zobaczyłem w holu
posłańca z Green Feather, który szedł rozglądając się po drzwiach. Szukał mojego
numeru. Podpisałem świstek i wcisnął mi nieregularnych rozmiarów paczkę, owiniętą
marnym żółtym papierem, jakiego używają w pralniach. Postawiłem paczkę na biurku i
przeciąłem sznurek. W środku znalazłem zawiniątko w bibułce i kopertę z listem i
płaskim kluczykiem. List był bez żadnego wstępu:
Przyjaciel z biura szeryfa dał mi ten adres i polecił mi pana jako człowieka,
któremu mogę zaufać. Muszę się ukrywać, wpadłem w tarapaty i chcę się z nich
wyplątać. Proszę przyjść po zmroku do Tennyson Arms Apartments numer 524, na
Harvard koło Szóstej. Jeśli mnie nie będzie, niech pan otworzy tym kluczem i wejdzie. I
niech pan uważa na kierownika, Pata Reela, bo mu nie ufam. Proszę ukryć but w
bezpiecznym miejscu i go nie obmacywać.
P.S. Nazywają go Fiołek, ale nie wiem dlaczego.
Ja wiedziałem. Bo żuł cukierki odświeżające o zapachu fiołków. List był nie
podpisany i chyba trochę chaotyczny. Rozwinąłem pakunek.
Zawierał zielony aksamitny pantofelek, na oko czwórka, wykończony białą skórką.
Na skórzanej wyściółce odciśnięto złoty napis. Pochyłe litery układały się w słowo
Verschoyle. Z boku, gdzie zwykle widniał numer obuwia, niezmywalnym tuszem
dopisano symbol S465. Wiedziałem, że to nie może być rozmiar buta, ponieważ firma
Verschoyle, Inc. z ulicy Cherokee w Hollywood robiła buty tylko na miarę; poza tym
robiła jeszcze obuwie teatralne i buty jeździeckie.
Usiadłem wygodniej, zapaliłem papierosa i myślałem o tym przez chwilę. W końcu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin