(Fragmenty)
Motto:
"Dopuki nie przeminą niebo i ziemia, jedna jota, albo jedna kreska nie odmieni się w Zakonie".
Sw. Mateusz, 5, 18.
"Przepowiadaj słowo, nalegaj w czas, nie w czas; karć proś grom z wszelką cierpliwością i nauką. Będzie bowiem czas gdy zdrowej nauki nie ścierpią, ale według swoich pożądliwości nagromadzą sobie nauczycieli, mając świerzbiące uszy, i od prawdy się odwrócą, a obrócą się ku baśniom."
Sw. Paweł do Tymoteusza, II, 4, 2-4.
"Kościół cierpi przede wszystkim od niepokojącej krytycznej nieokiełznanej, niszczycielskiej rebelii tak wielu spośród jego synów, księży, nauczycieli i świeckich, przeciwko jego tradycji, jego wewnętrznej spoistości, jego powadze."
Papież Paweł VI, kwiecień 1969
("The Tablet", Londyn, 21 marca 1969, str. 626)
LONDON
1969
Nakładem autora
Adres: 16, Belmont Road, Londyn, N.15. Anglia.
/.../
I. PODŁOŻE KRYZYSU
Ferment w Kościele zrodził się na podłożu naturalnym, jakim była sytuacja duchowa i moralna świata w dwudziestoleciu po drugiej wojnie światowej. W okresie poprzednim, w obu wojnach, w epoce międzywojennej i także w czasach przed rokiem 1914-tym, ludzkość walczyła o idee, ateizm zmagał się z wiarą, poszczególne narody niepokoiły się losem i przyszłością swych ojczyzn i walczyły o ich niepodległość, o ich bezpieczeństwo, o ich takie czy inne prawa, lub o naprawienie doznanych przez nie, czy też urojonych pokrzywdzeń, partie rewolucyjne dążyły do urzeczywistnienia najczęściej źle pojętego, ale szczerze wyznawanego ideału naprawy świata. Po drugiej wojnie światowej zapanowało przede wszystkim dążenie do dobrobytu i do wygodnego urządzenia sobie życia. Nawet pokrzywdzeni - przestali walczyć o naprawienie swych krzywd, pogodzili się z losem i zaczęli myśleć głównie o swym mieszkaniu, o kupnie samochodu, o urlopie, o emeryturze. Nie tylko na zachodzie, ale w całym świecie ideałem stała się , "the affluent society", społeczeństwo opływające w dostatki.
Zapanował w świecie typ człowieka zwróconego twarzą ku doczesności, ku chwili obecnej, ku używaniu życia, którego oblicze scharakteryzował najdobitniej bohater jednego z polskich filmów: "my, bezideowe i cyniczne pokolenie". Nawet w filozofii zapanował prąd zwrócony ku chwili obecnej: egzystencjalizm. Do takiej postawy ogółu przyczyniło się wybitnie rozpowszechnienie się środków masowego oddziaływania: wynalazek telewizji, wzrost znaczenia i wpływu audycji radiowych, zanik prasy prowincjonalnej i w ogóle skromniejszego kalibru, dającej wyraz niezależnym poglądom wielu ludzi i kształtującej samodzielną opinię publiczną, a w związku z tym zostanie na placu tylko najpotężniejszych, scentralizowanych organów prasowych, kontrolowanych przez wielkie kapitały i przez rządy i piszących w duchu obowiązującego konformizmu. Istotą myślenia i postępowania ludzi stał się - owczy pęd. Robimy to co wszyscy robią, dążymy do tego, co dyktuje moda i idący od otoczenia przykład, myślimy tak, jak nam dyktuje reklama i propaganda i jak nas uczą radio, telewizja, kino, czytana przez nas gazeta.
Ta atmosfera duchowa powojennego świata, zwróconego ku doczesności i jak najgruntowniej odwróconego od spraw wiecznych, a zarazem ogarniętego owczym pędem konformizmu, z natury rzeczy oddziałała na co słabszych ludzi, stojących na świeczniku w życiu katolickim, na co młodszych katolickich świeckich działaczy, czy publicystów w prasie katolickiej, na niektórych co młodszych księży i teologów. Pojawił się w ich szeregach prąd dążenia, do zreformowania życia katolickiego, pojęć katolickich, stosunków w organizacji Kościoła i w ogóle całego Kościoła w duchu wymagań i wyobrażeń "dzisiejszego świata". Warto przy tym podkreślić jedno: że prąd ten bynajmniej nie był dziełem ludzi głupich. Intelekt a charakter - to są dwie rzeczy różne. Idą one czasem w parze - ale to bynajmniej nie jest takie częste. Całkiem często się zdarza, że ludzie błyskotliwi i inteligentni pozbawieni są charakteru, a ludzie o wielkiej mocy charakteru posiadają braki intelektualne. Prąd o którym mówię był dziełem ludzi miękkich i słabych. Ale ci słabi ludzie byli nieraz bardzo inteligentni, wygadani, oczytani, umiejący błyskotliwie argumentować, górujący intelektualnie nieraz o niebo nad rzeszą ludzi o duszach uformowanych z metalu mocniejszego, dobrze wiedzących czego chcą i chcących tego, co słuszne, ale nie zawsze umiejących to należycie uzasadnić. Ludzie zdolni i błyskotliwi bardzo często idą z modą i są karierowiczami: przecież głoszenie nowinek daje tyle pola do efektownej świetności, do zabłyśnięcia oryginalnością, do wysunięcia się na czoło! Trzeba dużo charakteru, by z efektów zrezygnować i by dobrowolnie skazać się na przeżuwanie i powtarzanie dawno ustalonych prawd, co także i całkiem średnie umysły potrafią.
Błyskotliwi głosiciele hasła "postępu" w Kościele wysunęli postulaty, które dadzą się sprowadzić do dwóch punktów: po pierwsze, że trzeba dostosować wiarę, życie katolickie i organizację Kościoła do "nowych czasów", do dwudziestego wieku, do epoki całkiem innej od epok poprzednich; po wtóre że trzeba przede wszystkim zrealizować ewangeliczny ideał miłości bliźniego, a więc skierować całą energię Kościoła ku ulżeniu doli ludzi pokrzywdzonych.
Oba punkty zawierają w sobie jądro prawdy. Ale ową prawdę rozdmuchano do rozmiarów karykaturalnych. To często tak bywa, że jakieś jądro prawdy staje się punktem wyjścia poczynań, wiodących na manowce, albo wręcz do straszliwych katastrof; przecież ziarenko słuszności było u podstawy także i dążeń Lutra, twórców rewolucji francuskiej, Marksa, Lenina, czy Hitlera - a przecież wiemy do jakich rezultatów dążenia tych wszystkich ludzi doprowadziły.
"Aggiornamento" - doprowadzenie do stanu, odpowiadającego wymaganiom dzisiejszego dnia, - termin, którego nie zawahał się użyć także i Ojciec Święty (Jan XXIII), - było rzeczą potrzebną. Kościół katolicki idzie z życiem, rozwija się i przekształca; niezmienne jest w nim tylko to, co podstawowe, to natomiast co jest nadbudową organizacyjną życia bieżącego ulega zmianom. To tylko prawosławie jest skostniałe i chroni się przed przemianami w sposób przesadny. Ale zmiany nie mogą naruszać tego co jest istotne.
Ewolucja jest konieczna. Np. w miastach nie można dziś przerwać w niedzielę pracy na kolejach, czy w autobusach, czy w elektrowniach, wodociągach, szpitalach i restauracjach, a więc słuszne było wprowadzenie mszy wieczornych, pozwalających tym co pracują na uczestnictwo w nabożeństwie.
Takich zmian trzeba było zaprowadzić mnóstwo - i będą one wprowadzane i nadal. Także i w teologii - trzeba nieraz przystosować język sformułowań do nowych pojęć, oraz odpowiedzieć na nowe zarzuty. I nie tylko to: Kościół rośnie i rozwija się i tak samo rośnie i rozwija się wiedza teologiczna. Ludzkość, dojrzewając, uświadamia sobie więcej prawd - i owocem tego jest krystalizowanie się nowych dogmatów. (Pisał o tym przejmująco kardynał J. H. Newman w swoim dziele "On the Development of Christian Doctrine", wydanym już w roku 1845). Ale to wszystko - to nie może być burzycielstwo. Zbyt pochopne reformatorstwo zachwiewa ufnością w nakazy Kościoła i podrywa wiarę. Jeśli potrzebne są w teologii jakieś nowe sformułowania - powinno się nad nimi pracować w ciszy, a nie na rynku. I powinno się ogłaszać dopiero rzeczy ostatecznie wykończone. "Modni" teologowie są najczęściej głęboko szkodliwi: występują oni bardzo często z wnioskami, które Kościół w końcu odrzuci, ale które głoszone z hałasem i publicznie dyskutowane, podrywają wiarę.
Ewolucja jest konieczna - ale nie może ona wieść ku obaleniu tego co jest treścią wiary i obyczaju. Jeśli np. są dziś "postępowi" teologowie, których mierzi kult Matki Boskiej, którzy chcieliby skasować różaniec, nabożeństwo majowe, pielgrzymki do Częstochowy, do Fatimy i Lourdes bo to wszystko rzekomo stawia Matkę Boską a nie Pana Boga w centrum wiary - głoszone przez nich poglądy i postulaty nie są żadnym przejawem "aggiornamento", ale są po prostu odchodzeniem od katolicyzmu.
Nie należy zwracać się ku "nowym czasom" w sposób przesadny. Każde pokolenie ludzkości przeżywa jakieś swoje "nowe czasy", ku którym mogłoby się frontem obrócić.
"Nowe czasy", z którymi stykali się pierwsi chrześcijanie, to była cywilizacja - w istocie bogata, twórcza i mająca nie małe zalety - Rzymu u szczytu jego potęgi i rozkwitu. Owi pierwsi chrześcijanie nie stanęli frontem ku "światu" i ku "nowym czasom,", ale zdecydowanie im się przeciwstawili. Stali się w antycznym świecie uciskaną mniejszością, uważaną za wrogów panującego porządku, otoczoną nienawiścią i pogardą i poddaną bezprzykładnie krwawym prześladowaniom. Ale postawa ich była całkowicie słuszna. Nie mamy dziś co do tego wątpliwości, że ze światem Nerona, Domicjana czy Trajana w żaden kompromis nie mogli wchodzić. A czy chrześcijanie japońscy w XVII wieku, którzy stali się ofiarami prześladowań równych rzymskim, powinni byli stanąć frontem ku "nowym czasom" Szoguna Hideyoshi? Albo, nie sięgając w dawne wieki, czy mieli chrześcijanie dokonać "aggiornamento", dostosowując swój światopogląd, swoją moralność, swój ustrój organizacyjny do wymagań epoki Lenina i Dzierżyńskiego w Rosji, epoki Maotsetunga w Chinach, epoki Hitlera w Niemczech? Nie zapominajmy, że panujący duch dzisiejszej epoki, mimo (w krajach zachodu) pozornej tolerancji jest w istocie duchem niechrześcijańskim. Jest to duch hedonizmu, używania życia, stawiania korzyści doczesnych na pierwszym miejscu. Zarazem duch "permisywności", przyzwalania na wszystko, a więc także i na wielkie grzechy. A wreszcie duch niewiary, sceptycyzmu, praktycznej filozofii nie uznającej niczego poza materią, życiem ekonomicznym i ludzkim szczęściem fizycznym. Do tego świata dostosowywać się nie można. Trzeba się od niego odwracać równie energicznie, jak święty Piotr i Paweł odwracali się od świata, w którym panował fizycznie, oraz nadawał ton pod względem kulturalnym i moralnym imperator Nero. Można dostosowywać się do "nowych czasów" w drobiazgach, ułatwiając sobie życie w sprawach powszedniego dnia w taki sposób, by nic nie uronić z zasad. Ale nie można wchodzić z dzisiejszą epoka w kompromis podstawowy. Kompromis ten nie jest możliwy. Na dalszą metę, albo chrześcijanie świat dzisiejszy przerobią, na nowo przepajając go duchem chrześcijańskim, albo będą musieli (tak jak to już zresztą w wielu krajach w bieżącym stuleciu uczynili) zejść na nowo do katakumb. Musimy, my, chrześcijanie, my katolicy, iść dziś wbrew światu, na przekór światu, do walki ze światem. A nie na spotkanie ze światem, na "dialog", wiodący do kompromisu, do stopniowego wyzbywania się tego, co jest istotą naszego światopoglądu i naszej postawy - i do ugięcia się. Tylko ludzie słabi mogą tego nie rozumieć. Ideologia przesadnego wychodzenia na spotkanie światu, przesadnego "dialogu" i przesadnego "aggiornamento", wypełniająca swymi frazesami tyle wygadanych mędrkowań - to jest ideologia ludzi słabych i na pół już załamanych. Drugie hasło, z którym się w propagandzie pseudo-postępowych katolików tak szeroko spotykamy, to jest hasło skierowania głównego wysiłku katolików ku miłosierdziu, ku okazaniu pomocy uciśnionym i cierpiącym bliźnim.
Na pozór, jest to hasło ewangeliczne. Ale jest to tylko pozór.
Po pierwsze, nakaz miłości bliźniego nie jest pierwszym i najważniejszym naszym obowiązkiem. Przykazanie Chrystusowe brzmi: "Będziesz miłował Pana Boga twego z całego serca twego, z całej duszy swojej i ze wszystkich myśli swoich. To jest największe i pierwsze przykazanie. A wtóre podobne jest temu; będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego" (Ewangelia św. Mateusza 22, 37-40). A więc mamy przede wszystkim obowiązek miłowania Boga, a nasz obowiązek miłości bliźniego dopiero z tej pierwszej i najważniejszej naszej miłości wynika. A więc religia zwraca się przede wszystkim ku Bogu, a dopiero na drugim, miejscu ku bliźniemu.
A po wtóre miłość bliźniego - to nie jest tylko troszczenie się o jego potrzeby materialne, ale to jest także - a nawet przede wszystkim - troszczenie się o jego duszę. I dlatego postawa zwracania się frontem wyłącznie ku sprawie zaspokojenia potrzeb ludzkich tu na tej ziemi nie jest ani postawą ewangeliczną, ani chrześcijańską. Jest to raczej postawa socjalistyczna.
Oczywiście chrześcijanin ma obowiązek troszczyć się o potrzeby materialne bliźniego. Miłosierdzie w rozumieniu doczesnym jest ważnym obowiązkiem chrześcijanina i zawsze było ważną dziedziną działalności Kościoła i jego wyznawców. Święty Marcin oddał żebrakowi połowę swojego płaszcza. Każdy chrześcijanin i katolik obowiązany jest do dawania jałmużny - bądź to żebrakowi pod kościołem, bądź też głodnym dzieciom w Indiach czy w Biafrze. Kościół wkładał wiele wysiłku, miłości i także i pieniędzy w szpitale, sierocińce, domy starców, schroniska dla trędowatych. Siostry-szarytki, to jeden z najcharakterystyczniejszych przejawów ducha miłosierdzia, kwitnącego w Kościele. To dopiero Reformacja spowodowała niejakie zmniejszenie w świecie chrześcijańskim poczucia obowiązku troszczenia się o ubogich. Skonfiskowała ona dobra kościelne, które były podstawą bytu nieprzeliczonych dzieł miłosierdzia. W krajach protestanckich wyrzuciła ona ubogich i cierpiących na bruk, a także i w reszcie świata chrześcijańskiego wytworzyła nieokreślone poczucie, że jest coś nieprawidłowego w posiadaniu przez Kościół dóbr ("martwej ręki"), które możnaby użyć bardziej produkcyjnie, oddając je w gospodarniejsze ręce. A co więcej, spowodowała rozpowszechnienie się kalwińskiego poglądu, że Pan Bóg tu na ziemi wynagradza porządnych ludzi dobrobytem, a każe grzeszników ubóstwem, a więc ubodzy zasłużyli widać na swoje poniżenie, nie należy więc przesadzać w litowaniu się nad nimi i w okazywaniu im pomocy. Owe pojęcia, że ludzie "godni szacunku" to są ludzie bogaci, a natomiast że ludzie biedni to są typy podejrzane, to nie są pojęcia katolickie, ale protestanckie.
Ale postawa katolika ma dwie strony. Troszczy się on o życie wieczne i zwraca się ku Bogu, a więc żyje w większym, lub mniejszym stopniu życiem mistycznym. Oraz dąży do poprawienia tego świata, a więc uprawia miłosierdzie i przeprowadza reformy. Mogą być jednostki - zakonnicy w niektórych klasztorach - które się poświęciły wyłącznie modlitwie i życiu kontemplacyjnemu. Ale żaden katolik nie może poświęcić swego serca i umysłu wyłącznie miłosierdziu i reformom. Oba pierwiastki muszą być w życiu każdego katolika poza zakonnikiem-mistykiem równocześnie obecne. Reformatorzy, którzy myślą zbyt jednostronnie o poprawie losu materialnego bliźnich, zapominając o trosce o zbawienie wieczne tychże bliźnich, oraz o miłości Boga, to są ludzie zwróceni frontem ku doczesności i odwróceni od życia wiecznego i od Boga. Sekty protestanckie, tak usposobione, oraz niektórzy tak usposobieni działacze katoliccy chcą zrobić z Kościoła stowarzyszenie dobroczynne, lub wręcz związek zawodowy.
Także i w trosce o bliźniego i w reformatorstwie musi być obecna myśl o zbawieniu duszy. Reformy nie mogą dążyć tylko do nakarmienia głodnych lub dania dobrobytu ubogim, ale także do dopomożenia bliźnim do zbawienia, a więc do zwycięstwa tu na tym świecie dobrego nad złem. Tak więc, reformy te muszą bronić rodziny i narodu, muszą troszczyć się o ustawodawstwo zgodne z moralnością chrześcijańską i o dobry kierunek w wychowaniu i w szkolnictwie. Oczywiście, reformy dotyczące dziedziny materialnej i związanej z nią społecznej, są niezmiernie potrzebne, ale podejście do nich takie, że mają one stworzyć raj na ziemi, w którym wszyscy będą materialnie szczęśliwi, jest głęboko niechrześcijańskie. Wywodzi się ono nie z Ewangelii, lecz z Marksa. Jego ideałem jest urzeczywistnienie doczesnej utopii - która nigdy urzeczywistniona nie będzie, bo jesteśmy dotknięci grzechem pierworodnym i ułomni i nic doskonałego na tym świecie zbudować nie jesteśmy w stanie. Możemy wiele tu na ziemi poprawić, musimy toczyć nieustającą walkę ze złem, o to, by nie tylko było trochę lepiej, ale także by nie było dużo gorzej, ale doczesnego, pełnego szczęścia dla ludzkości nie stworzymy nigdy.
Działacze katoliccy, którzy sobie taką reformę, która da ludzkości doczesne szczęście, stawiają za cel, to są także ludzie słabi i, na pół od katolicyzmu oderwani. Zwróceni są oni frontem ku doczesności i dzisiejszemu światu, odwróceni są od wieczności. Poszli oni wraz z przeważającym, prądem pojęć i...
bzbij