Collins Joan - Diabelnie slawna.pdf

(1307 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Joan Collins
DlABELNIE SŁAWNA
(Tłum, Monika Sujczyńska)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Nie potrzebuję męża, lecz żony - mruknęła Katherine Bennet,
ale na tyle głośno, żeby usłyszeli to depczący jej po piętach
reporterzy. Szła prędkim krokiem krętymi korytarzami Sądu
Najwyższego w Santa Monica, za nią zaś podążał Barry Lefcovitz -
drogi, za to bardzo skuteczny prawnik od rozwodów - i z
charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru odpierał pytania
dziennikarzy.
Katherine dobrze wiedziała, że na okładkach pism ilustrowanych i
w dziennikach telewizyjnych jej uśmiech - zimny, przylepiony do ust,
tak żeby przypadkiem nie sięgnął jasnozielonych oczu - będzie
wyglądał dość wiarygodnie. Nie chciała wydawać się zbyt szczęśliwą
po tym okropnym rozwodzie.
A co do tego, że jej zdjęcie trafi na pierwsze strony gazet, okładki
magazynów i do wszystkich kolumn towarzyskich od Nowego Jorku
po Nowe Delhi (jak zresztą już od trzech lat), nie miała cienia -
wątpliwości. Jako gwiazda telewizyjna, zaliczała się do najbardziej
ezoterycznych kobiet; była tak sławna, że ludzie chcieli wiedzieć o
niej jak najwięcej, a niektórzy może nawet marzyli, żeby nią być.
Rój reporterów nie odstępował jej niczym muchy padliny. Ale
czyż nie padliną stała się na tej sali sądowej, gdzie sędzia, męski
szowinista, skończony kretyn, zajęty wyłącznie krygowaniem się do
kamer telewizyjnych i do dziennikarzy, których zresztą wpuścił na
rozprawę z wielką łaską, pozbawił ją niemal wszystkich ciężko
zapracowanych pieniędzy, dorobku całego życia?
Dzięki ci, Boże, za Barry’ego, pomyślała Katherine, zerkając
kątem oka na adwokata. Jego gęste srebrzyste włosy i rozbawione
czarne oczy błyszczały chyba bardziej niż zwykle, gdy przeganiał
paparazzich, fotografujących ją bez ustanku podczas tego mozolnego
przepychania się po schodach do wyjścia z sądu i do chłodnego
wnętrza czekającej limuzyny.
Katherine uśmiechnęła się do siebie. Ależ ten Barry Lefcovitz
kochał rozgłos. Centymetry kolumn towarzyskich były mu strawą i
napitkiem. Nie istniało dla niego większe szczęście od wystąpienia w
popularnych programach, w których mądrzył się na temat
maltretowanych żon, równouprawnienia mniejszości lub prawa kobiet
do przerywania ciąży.
Gdyby jednak nie podjął się przeprowadzenia jej rozwodu za
marne jego zdaniem pięćdziesiąt tysięcy dolarów plus oczywiście
pokrycie dodatkowych wydatków, plus całe to zainteresowanie
mediów, które przypadło mu w udziale jako obrońcy jednej z
najsławniejszych kobiet w Ameryce, Katherine straciłaby dwieście
pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Kwota ta, łącznie z tym, co musiała dać Johnny’emu, stanowiła
jej całe oszczędności, które jak na megagwiazdę były oczywiście
bardzo skromne. Katherine gwiazdą była już od przeszło trzech lat,
nie zdążyła jednak jeszcze okrzepnąć finansowo.
- Jakie są twoje plany na przyszłość, Katherine? - dopytywał się
mikrus w nieprzemakalnym płaszczu, ten sam, któremu wcześniej
powiedziała, że nie potrzebuje męża, lecz żony.
- Wracam do pracy - odparła na tyle uprzejmie, na ile może się
zdobyć kobieta w sytuacji, gdy nagle błyska jej w twarz dwadzieścia
fleszy. Najwyższy czas zostawić przeszłość za sobą.
Flesze tak ją oślepiły, że musiała włożyć ciemne okulary.
- Nie, nie, Katherine. Nie rób nam tego, kotku. Pozwól nam
patrzeć na te cudowne oczy.
- Napatrzyliście się na nie dość przez ostatnie pięć dni. Teraz
pozwólcie im odpocząć, panowie. I mnie również, jeśli łaska. - Za
wszelką cenę starała się pokazać, że jest w dobrym humorze, choć
wcale tak nie było.
- Panowie, bardzo was proszę, przepuśćcie panią - apelował do
reporterów goryl Katherine, Burt, który wraz z trzema lub czterema
rosłymi, zwalistymi pomagierami, liczącymi ponad metr
dziewięćdziesiąt dwa wzrostu i na oko tyle samo w barach, torował
drogę Katherine, ograniczając się do łagodnej perswazji.
Ją potrącano i poszturchiwano bez skrępowania, ale gdyby któryś
z nich tknął kogoś palcem, z miejsca zaskarżono by go do sądu. Mieli
chronić swoich klientów, unikając szarpania się z natrętnymi
fotoreporterami, co tych ostatnich, a w każdym razie niektórych z
nich, napawało wielkim rozczarowaniem.
Ludzie nie mają pojęcia, jak trudno być gwiazdą. Kilkakrotnie już
nastąpiono na czubki jej butów, dwa razy o mały włos nie dostała w
twarz aparatem foto graficznym, gdy pewien strasznie przejęty swoją
rolą paparazzo szukał lepszego ujęcia, a jedwabny żakiet miała
poplamiony tuszem, bo jakiś nieuważny reporter przejechał
długopisem po jej rękawie. Wszystko to razem sprawiało, że czuła się
okropnie sponiewierana.
Jej rozwód był najświeższym, a zarazem najbardziej
dramatycznym wydarzeniem w Hollywood, nic, więc dziwnego, że
reporterzy dosłownie wychodzili ze skóry, żeby uzyskać jej
wypowiedź, a w razie niepowodzenia wymyślą ją sami. Katherine już
na samo wspomnienie o tym, co wypisywali o niej w minionym
tygodniu, dostawała dreszczy.
„Katherine Bennet, lat 43, na rozprawę rozwodową przez cały
tydzień przychodziła codziennie w innym stroju - donosił jeden
tygodnik. - Każdej drogiej kreacji towarzyszyła nowa wymyślna
fryzura oraz tyle makijażu, że wystarczyłoby go do zaopatrzenia
średniej wielkości drogerii”. Przesadzali, oczywiście. Po prostu
należała do dobrze ubranych, zadbanych kobiet. Już jako mała
dziewczynka zawsze pilnowała, żeby kokarda była starannie
zawiązana, a skarpetki podciągnięte.
Tak naprawdę, to w sądzie wystąpiła w trzech, no może w
czterech klasycznych kostiumach o delikatnych od cieniach zgniłej
zieleni i szarości. Plus wysoki obcas. Zawsze nosiła pantofle na
wysokim obcasie, nawet do spodni. Mając tylko metr sześćdziesiąt
pięć wzrostu, lubiła się podwyższać do metra siedemdziesięciu dwu. I
nie bała się ewentualnego zarzutu, że ubiera się w stylu lat
sześćdziesiątych.
Katherine była dumna z tego, że jest sobą. Nie starała się nikomu
przypodobać, zawsze szczerze wygłaszała swoje opinie. Nosiła to, co
Zgłoś jeśli naruszono regulamin