Card Orson Scott - Ender 04 Dzieci umysłu.rtf

(1728 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Orson Scott Card

 

 

 

Ender 04 Dzieci umysłu

(Przełożył: Piotr W. Cholewa)

 

 

SCAN-dal

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Barbarze Bova,

którą charakter, mądrość i wyczucie

uczyniły wspaniałym agentem

i jeszcze lepszym przyjacielem.

Nigdy nie spłacę swojego długu wobec niej...

Nie jestem sobą

 

 

Matko. Ojcze. Czy dobrze to robiłam?

 

Ostatnie słowa Han Qing-jao z „Boskich szeptów Han Qing-jao”

 

 

Wang-mu usiadła na jednym z obrotowych krzeseł w niewielkim pomieszczeniu o metalowych ścianach. Rozejrzała się, oczekując widoku czegoś nowego i niezwykłego. Gdyby nie te ściany, pokoik mógłby być dowolnym gabinetem na świecie Drogi. Czysty, ale nie przesadnie. Umeblowany w stylu funkcjonalnym. Oglądała holo statków w locie: gładkie, opływowe myśliwce i promy, które nurkowały i wynurzały się z atmosfery, ogromne, zaokrąglone konstrukcje kosmolotów, które przyspieszały tak blisko prędkości światła, jak tylko jest to możliwe dla materii. Z jednej strony siła ostrej igły, z drugiej masywnego młota. Ale w tym pomieszczeniu nie było żadnej siły. Zwyczajny pokój.

I gdzie jest pilot? Musi tu być jakiś pilot, gdyż młody człowiek, siedzący naprzeciwko i mruczący coś do swojego komputera, nie zdołałby raczej kierować statkiem zdolnym do lotu szybszego niż światło.

A jednak właśnie to musiał robić, gdyż nie było tu drzwi prowadzących do innych pomieszczeń. Kosmolot z zewnątrz wydawał się mały, ten pokój z pewnością zajmował całą wewnętrzną przestrzeń. W kącie stały akumulatory magazynujące energię z baterii słonecznych na szczycie statku. W tej skrzyni, która wyglądała na izolowaną niczym lodówka, pewnie mieści się żywność i napoje. To tyle, jeśli idzie o systemy podtrzymywania życia. I gdzie się podział romantyzm podróży kosmicznych, jeśli niczego więcej nie trzeba? Zwyczajny pokój.

Nie widząc nic ciekawszego, zaczęła obserwować młodego człowieka przy terminalu komputera. Powiedział, że nazywa się Peter Wiggin. To imię starożytnego Hegemona, który pierwszy zjednoczył pod swoją władzą całą ludzkość - ludzie wtedy żyli tylko na jednej planecie: wszystkie narody, rasy, religie i filozofie stłoczone razem, bez żadnej szansy ekspansji prócz zajmowania cudzych terenów, gdyż niebo było wówczas dachem, a kosmos ogromną otchłanią nie do pokonania. Peter Wiggin - człowiek, który rządził ludzkością. Nie ten, naturalnie. Sam to przyznał. Przysłał go Andrew Wiggin. Czyżby wielki Mówca Umarłych był jego ojcem? Czy nadał mu imię na pamiątkę swego brata, który umarł trzy tysiące lat temu? Brata, którego unieśmiertelnił w swoim dziele?

Peter przestał mruczeć, odetchnął głęboko. Potem przeciągnął się i stęknął. W towarzystwie było to zachowanie mało delikatne. Czegoś takiego można by oczekiwać po prostym robotniku polowym.

Zdawało się, że wyczuł jej dezaprobatę. A może całkiem zapomniał o Wang-mu i dopiero teraz uświadomił sobie, że ma towarzystwo? Obejrzał się, nie zmieniając pozycji na krześle.

- Przepraszam - powiedział. - Zapomniałem, że nie jestem sam.

Wang-mu nie mogła się oprzeć, by nie odpowiedzieć zuchwałym spojrzeniem. W końcu on także odezwał się do niej z obraźliwą zuchwałością, kiedy jego kosmolot wyrósł jak świeży grzyb na łące przy rzece, a on wyszedł z niego z jedną probówką wirusa, który miał wyleczyć jej rodzinny świat Drogi z choroby genetycznej. Spojrzał jej w oczy - ledwie piętnaście minut temu i powiedział: „Poleć ze mną, a będziesz zmieniać historię. Tworzyć historię”. A ona, mimo lęku, odpowiedziała: „Tak”.

Zgodziła się, a teraz siedziała w obrotowym fotelu i patrzyła, jak on zachowuje się wulgarnie, jak przeciąga się przy niej niby tygrys. Czyżby właśnie tygrys był bestią jego serca? Wang-mu czytała Hegemona. Mogłaby uwierzyć, że tygrys tkwił w tamtym wielkim i strasznym człowieku. Ale w tym? W tym chłopcu? Starszym od Wang-mu, ale przecież nie jest taka młoda, żeby na pierwszy rzut oka nie dostrzec niedojrzałości. I on chciał zmienić kierunek historii! Oczyścić skorumpowany Kongres. Powstrzymać Flotę Lusitańską. Uczynić wszystkie kolonie pełnoprawnymi członkami Stu Światów. Chłopiec, który przeciągał się jak dziki kot.

- Nie zyskałem twojej aprobaty - stwierdził.

Wydawał się równocześnie poirytowany i rozbawiony. Ale, być może, nie pojmowała właściwie tonu kogoś takiego. Z pewnością trudno jest odczytać wyraz twarzy człowieka krągłookiego. Zarówno oblicze, jak i głos niosły ukryty i niepojęty dla niej przekaz.

- Musisz zrozumieć - rzekł. - Nie jestem sobą.

Wang-mu w wystarczającym stopniu znała wspólną mowę, żeby zrozumieć idiom.

- Nie czujesz się dobrze?

Już wypowiadając te słowa, wiedziała, że wyrażenie wcale nie było idiomatyczne.

- Nie jestem sobą - powtórzył. - Nie jestem prawdziwym Peterem Wigginem.

- Mam nadzieję, że nie - odparła Wang-mu. - W szkole czytałam o jego pogrzebie.

- Ale wyglądam jak on, prawda?

Nad terminalem komputera wywołał hologram. Portret przekręcił się i spojrzał na Wang-mu; Peter wyprostował się i przyjął tę samą pozę, zwrócony ku niej twarzą.

- Istnieje pewne podobieństwo - przyznała.

- Oczywiście, jestem młodszy. Ponieważ Ender nie widział mnie, odkąd opuścił Ziemię. Miał wtedy... ile... pięć lat? Zwykły szczeniak. Ja byłem jeszcze chłopcem. I to właśnie pamiętał, kiedy wyczarował mnie z powietrza.

- Nie z powietrza - sprzeciwiła się. - Z niczego.

- Ani z niczego - odparł. - W każdym razie wyczarował. - Uśmiechnął się drwiąco. - Z głębin otchłani duchy mogę wołać.

Dla niego te słowa coś znaczyły, ale nie dla niej. W świecie Drogi jej przeznaczeniem była kariera służącej, więc prawie nie odebrała wykształcenia. Później, w domu Han Fei-tzu, jej zdolności dostrzegła najpierw Qing-jao, a potem sam mistrz. Od obojga otrzymała nie powiązane ze sobą fragmenty wiedzy. Nauka dotyczyła głównie spraw technicznych, a w dziedzinie literatury obejmowała dzieła Państwa Środka i samej Drogi. Mogła bez końca cytować poetkę Li Qing-jao, po której wzięła imię jej była pani. Ale o poecie, którego zacytował chłopiec, nie miała pojęcia.

- Z głębin otchłani duchy mogę wołać - powtórzył. A potem, zmieniając nieco głos i ton, odpowiedział sobie: - I ja to mogę, i lada kto może. Ale czy przyjdą na twoje wołanie?

- Shakespeare? - odgadła.

Uśmiechnął się. Przywodziło to na myśl uśmiech kota do stworzenia, którym się bawi.

- To zawsze najpewniejszy strzał, kiedy cytuje Europejczyk.

- Zabawny cytat - oświadczyła. - Jakiś człowiek przechwala się, że potrafi przywołać umarłych. Ale drugi odpowiada, że sztuka nie w przywoływaniu, ale raczej w skłonieniu ich do przybycia.

Roześmiał się.

- Masz dziwne poczucie humoru.

- Ten cytat znaczy coś dla ciebie, ponieważ Ender przywołał cię z martwych.

Chyba się zdumiał.

- Skąd wiesz? - zapytał.

Poczuła dreszcz grozy. Czy to możliwe?

- Nie wiedziałam. Żartowałam tylko.

- No cóż, to nieprawda. Nie dosłownie. On nie wskrzesza umarłych. Chociaż z pewnością jest przekonany, że potrafiłby, gdyby wynikła taka potrzeba. - Peter westchnął. - Jestem złośliwy. Te słowa same przyszły mi do głowy. Wcale ich nie chciałem. Po prostu przyszły.

- Możliwe jest, że słowa przychodzą do głowy, a jednak człowiek powstrzymuje się od ich wypowiedzenia. Wzniósł oczy do nieba.

- Nie uczono mnie służalczości, tak jak ciebie. Więc tak postępowali ci, którzy pochodzili ze świata ludzi wolnych - drwili z kogoś, kto nie z własnej winy był sługą.

- Nauczono mnie, by z grzeczności zachowywać dla siebie niemiłe słowa - rzekła. - Ale może według ciebie to zaledwie kolejna forma służalczości.

- Jak już powiedziałem, Królewska Matko Zachodu, złośliwość zjawia się w moich ustach nieproszona.

- Nie jestem Królewską Matką. To imię było tylko okrutnym żartem...

- I tylko ktoś bardzo nieuprzejmy mógłby kpić z ciebie z tego powodu. - Peter uśmiechnął się. - Ale ja otrzymałem imię po Hegemonie. Pomyślałem, że noszenie śmiesznie wielkich imion to coś, co może nas łączyć.

Milczała, rozważając możliwość, że on próbuje się zaprzyjaźnić.

- Zacząłem swe istnienie krótki czas temu - oświadczył. - Kilka tygodni. Sądzę, że powinnaś to o mnie wiedzieć. Nie zrozumiała.

- Czy wiesz, jak funkcjonuje ten kosmolot? - zapytał. Wyraźnie skakał z tematu na temat. Egzaminował ją. Miała już dosyć egzaminów.

- Najwyraźniej siedzi się wewnątrz i jest się przesłuchiwanym przez nieuprzejmych cudzoziemców.

Uśmiechnął się i kiwnął głową.

- Oddajesz, co dostałaś. Ender uprzedził mnie, że nie jesteś sługą.

- Byłam oddaną i wierną służącą Qing-jao. Mam nadzieję, że Ender nie okłamał cię w tej kwestii. Machnięciem ręki zbył jej dosłowność.

- Masz niezależny umysł. - Znowu zmierzył ją wzrokiem, znowu poczuła, jakby przeszył ją na wylot tym spokojnym spojrzeniem, tak jak wtedy, kiedy popatrzył na nią po raz pierwszy, nad rzeką. - Wang-mu, nie używam metafory mówiąc, że dopiero niedawno zostałem stworzony. Stworzony, rozumiesz, nie zrodzony. I to, w jaki sposób powstałem, wiąże się mocno ze sposobem działania tego statku. Nie chcę cię nudzić, wyjaśniając rzeczy, które już rozumiesz, ale musisz wiedzieć, czym... nie kim... jestem, żeby pojąć, dlaczego jesteś mi potrzebna. Dlatego pytam po raz drugi: czy wiesz, jak funkcjonuje ten kosmolot?

Kiwnęła głową.

- Chyba tak. Jane, istota mieszkająca w komputerach, utrzymuje w umyśle możliwie dokładny wizerunek statku i wszystkich, którzy są wewnątrz. Ludzie także utrzymują wizerunek siebie i tego, kim są. I tak dalej. Potem Jane przemieszcza wszystko z realnego świata do miejsca w nicości, co wcale nie wymaga czasu, po czym sprowadza go do rzeczywistości w dowolnie wybranym miejscu. Co również nie wymaga czasu. Dlatego statek, zamiast przez lata podróżować z planety na planetę, pojawia się u celu natychmiast.

Peter przytaknął.

- Bardzo dobrze. Ale musisz pamiętać, że kiedy statek znajduje się na Zewnątrz, nie jest otoczony nicością. Jest otoczony niezliczoną ilością aiúa.

Odwróciła się, by na niego nie patrzeć.

- Nie rozumiesz, o co chodzi z aiúa?

- To jak powiedzieć, że ludzie zawsze istnieli. Że jesteśmy starsi niż najstarsi bogowie...

- No, mniej więcej - zgodził się Peter. - Tyle że nie można aiúa na Zewnątrz uznawać za istniejące, przynajmniej w jakimś znaczącym sensie istnienia. One po prostu tam są. A nawet nie, ponieważ nie ma sensu umiejscowienie, nie ma żadnego „tam”, gdzie mogłyby być. Są. Dopóki jakaś inteligencja ich nie przywoła, nie nazwie, nie ułoży w jakimś porządku, nie nada im kształtu i formy.

- Glina może stać się niedźwiedziem - odrzekła. - Ale nie póki spoczywa zimna i mokra w brzegu rzeki.

- Właśnie. Otóż Ender Wiggin i jeszcze kilka osób, których przy odrobinie szczęścia nigdy nie spotkasz, podjęli pierwszą wyprawę na Zewnątrz. Nigdzie się nie wybierali. Celem tej wyprawy było przedostanie się na Zewnątrz na czas dostatecznie długi, by jedna z tych osób, dość utalentowana specjalistka od genetyki, na podstawie utrzymywanego w myślach wizerunku mogła stworzyć nową molekułę... niewiarygodnie złożoną molekułę. Właściwie chciała ją stworzyć na podstawie wizerunku zmian niezbędnych do jej zaistnienia... Brakuje ci wiedzy biologicznej, żeby to pojąć. W każdym razie dokonała tego, czego się spodziewała, stworzyła tę molekułę, kalu kalej. Problem w tym, że nie ona jedna zajmowała się wtedy stwarzaniem.

- Umysł Endera stworzył ciebie? - domyśliła się Wang-mu.

- Nieumyślnie. Byłem, można powiedzieć, tragicznym wypadkiem. Pechowym skutkiem ubocznym. Powiedzmy tyle, że wszyscy tam, wszystko tam tworzyło jak szalone. Wokół nas powstawały widmowe statki. Bez przerwy wyrastały i upadały wszelkiego typu słabe, kruche, efemeryczne struktury. Tylko cztery obiekty miały jakąś trwałość. Jednym z nich była molekuła genetyczna, którą miała stworzyć Elanora Ribeira.

- Jeden był tobą?

- Obawiam się, że najmniej ciekawy. Najmniej kochany i ceniony. Wśród ludzi na statku był młody człowiek imieniem Miro, nieco okaleczony po tragicznym wypadku sprzed kilku lat. Doznał uszkodzeń mózgu. Niewyraźna mowa, niezręczne ręce, kulawe nogi. I on utrzymywał w myślach potężny, chroniony wizerunek siebie, jakim był kiedyś. I wobec tego doskonałego wizerunku siebie, ogromna liczba aiúa połączyła się w dokładną kopię... nie tego, kim był teraz, ale tego, kim był kiedyś i pragnął stać się znowu. Pełną, ze wszystkimi wspomnieniami. Doskonałe powtórzenie. Tak doskonałe, że odczuwało to samo bezbrzeżne obrzydzenie do kalekiego ciała, jakie sam odczuwał. Zatem ów nowy, udoskonalony Miro... a raczej kopia starego, nie okaleczonego Mira, wszystko jedno... stanęła jak ostateczna odmowa dla kalekiego ciała. I na jego oczach to stare, odepchnięte ciało rozpadło się w nicość. Wang-mu jęknęła, wyobrażając to sobie.

- On umarł!

- Nie. W tym cała rzecz. On żył. Był Mirem. Jego własna aiúa, nie jedna z trylionów aiúa tworzących atomy i molekuły jego ciała, ale ta, która kontrolowała je wszystkie, która była nim, jego wolą... Ta aiúa zwyczajnie przeniosła się do nowego, doskonałego ciała. Ono stało się nim naprawdę. A stare...

- Było niepotrzebne.

- Nie miało już nic, co nadawałoby mu kształt. Widzisz, moim zdaniem to miłość podtrzymuje nasze ciała. Miłość głównej aiúa do wspaniałej, cudownej konstrukcji, którą kieruje, która dostarcza jaźni wszelkich doznań. Nawet Miro, nawet wobec pogardy do kalekiego siebie, musiał kochać te żałosne resztki, jakie mu pozostały. Do chwili, kiedy pojawiło się nowe.

- I wtedy się przeniósł?

- Nie wiedząc nawet, że to robi - odparł Peter. - Podążył za swoją miłością.

Wang-mu wysłuchała tej niezwykłej historii i wiedziała, że musi być prawdą. Wiele razy słyszała, jak w swych rozmowach Jane i Han Fei-tzu wspominają o aiúa, a teraz, wobec opowieści Petera Wiggina, wszystko nabrało sensu. To musiała być prawda, choćby dlatego że statek rzeczywiście pojawił się znikąd na brzegu rzeki za domem Han Fei-tzu.

- Teraz jednak z pewnością się zastanawiasz - podjął Peter - w jaki sposób pojawiłem się na świecie ja, nie kochany i nie do pokochania.

- Sam mówiłeś: z umysłu Endera.

- Najbardziej wyrazistym obrazem w umyśle Mira był wizerunek jego samego, tylko młodszego, zdrowszego, silniejszego. Ale dla umysłu Endera najważniejszymi były wizerunki jego starszej siostry Valentine i starszego brata Petera. Nie takich, jakimi się stali, ponieważ jego prawdziwy starszy brat Peter od dawna już nie żył, a Valentine... Valentine towarzyszyła Enderowi lub podążała za nim przez wszystkie skoki w przestrzeni, więc ciągle żyje, choć postarzała się jak on. Jest dojrzała. Jest rzeczywistą osobą. A jednak na statku, w czasie pobytu na Zewnątrz, stworzył kopię jej młodej wersji. Młodą Valentine. Biedna stara Valentine. Nie wiedziała, jak bardzo jest stara, dopóki nie zobaczyła siebie młodej: tej doskonałej istoty, tego anioła żyjącego od dzieciństwa w zwichrowanym umyśle Endera. Muszę przyznać, że ona jest największą ofiarą tego niewielkiego dramatu. Wiedzieć, że twój brat nosi w myślach taki twój obraz, zamiast kochać cię, jaką jesteś... To oczywiste, że starej Valentine... nie znosi tego, ale wszyscy tak o niej myślą, nie wyłączając jej samej, biedactwa... oczywiste, że starej Valentine z trudem wystarcza cierpliwości.

- Przecież oryginalna Valentine nadal żyje - zdziwiła się Wang-mu. - A w takim razie kim jest młoda Valentine? Kim jest naprawdę? Ty możesz być Peterem, ponieważ on umarł i nikt nie używa jego imienia, ale...

- Ciekawe, prawda? Ale rzecz nie w tym, czy on jest martwy, czy nie. Ja nim nie jestem. Jak już mówiłem: nie jestem sobą.

Spojrzał w sufit. Hologram nad terminalem odwrócił się i popatrzył na niego. Peter nie dotykał konsoli.

- Jest z nami Jane - zauważyła Wang-mu.

- Jane zawsze jest z nami - mruknął Peter. - Szpieg Endera.

- Ender nie potrzebuje szpiega - przemówił hologram. - Potrzebuje przyjaciół, jeśli zdoła ich pozyskać. A przynajmniej sprzymierzeńców.

Peter od niechcenia wyciągnął rękę i wyłączył terminal.

Wang-mu była głęboko poruszona tym gestem. Całkiem jakby uderzył dziecko. Albo wychłostał sługę.

- Jane jest zbyt szlachetną istotą, by traktować jaz takim brakiem szacunku.

- Jane jest programem komputerowym z błędem w procedurach tożsamości.

Był w posępnym nastroju - ten chłopiec, który przybył, aby zabrać ją do swojego statku i porwać ze świata Drogi. Ale niezależnie od nastroju, teraz, kiedy hologram zniknął, zrozumiała, co zobaczyła.

- To nie tylko, dlatego, że jesteś taki młody, a Peter Wiggin, Hegemon, to człowiek dojrzały - oznajmiła.

- Co? - spytał niecierpliwie. - Co nie dlatego?

- Istnieje fizyczna różnica między tobą a Hegemonem.

- A więc dlaczego?

- On wygląda na... zadowolonego.

- Podbił świat - stwierdził Peter.

- Więc kiedy ty zrobisz to samo, też zyskasz tę zadowoloną minę?

- Tak przypuszczam. To właśnie uchodzi za cel mojego życia. Misja, jaką wyznaczył mi Ender.

- Nie okłamuj mnie - rzekła Wang-mu. - Nad brzegiem rzeki mówiłeś o strasznych rzeczach, jakie uczyniłam z powodu swoich ambicji. Przyznaję: byłam ambitna, zdecydowana wznieść się ponad stan mojego niskiego urodzenia. Znam smak tego uczucia, znam jego zapach i wyczuwam go od ciebie. To jak zapach smoły w upalny dzień. I ty tak cuchniesz.

- Ambicja? Ma swój odór?

- Jestem pijana od niego.

Uśmiechnął się. I dotknął klejnotu w uchu.

- Pamiętaj, Jane słucha. I powtarza wszystko Enderowi. Wang-mu umilkła, ale nie z powodu zakłopotania. Po prostu nie miała nic więcej do powiedzenia, a zatem nic nie mówiła.

- Dobrze, jestem ambitny. Bo takiego wyobrażał mnie sobie Ender. Ambitny, złośliwy i okrutny.

- Zdawało mi się chyba, że nie jesteś sobą. W oczach błysnęło mu wyzwanie.

- Masz rację, nie jestem. - Odwrócił wzrok. - Przykro mi, Gepetto, ale nie mogę być zwyczajnym chłopcem. Nie mam duszy.

Nie zrozumiała, skąd to imię, ale zrozumiała słowo „dusza”.

- Przez całe dzieciństwo uważano, że jestem służącą z samej swej natury. Że nie mam duszy. Aż pewnego dnia odkryli, że jednak ją mam. Jak dotąd nie przyniosło mi to szczęścia.

- Nie chodzi mi o jakiś religijny abstrakt. Mówię o aiúa. Ja jej nie mam. Nie zapominaj, co się ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin