Card Orson Scott - Opowiadania 02 Mozaika.rtf

(1129 KB) Pobierz
Orson Scott Card

Orson Scott Card

 

 

 

Mozaika

 

(Przekład: Małgorzata Fiałkowska, Cezary Frąc)

Charliemu Benowi,

który potrafi latać

 

 

Wprowadzenie

 

Nie mogę oglądać w kinie horrorów ani filmów sensacyjnych. Próbowałem, ale nie potrafią znieść napięcia, które temu towarzyszy. Ekran jest zbyt duży, a postacie zbyt prawdziwe. Zawsze w końcu opuszczam kino i idę do domu.

Wiecie, jak oglądam takie filmy? W domu. W telewizji kablowej. Mały ekran telewizora daje mi większe poczucie bezpieczeństwa. Znajduję się w znajomym otoczeniu - we własnym domu. Kiedy napięcie rośnie, mogę zmienić kanał i oglądać po raz któryś z rzędu Dicka Van Dyke'a albo Green Acres, lub jakąś inną kompletną szmirę z czasów, gdy kino przeżywało okres upadku. Oglądam, dopóki nie uspokoję się na tyle, by znowu przełączyć kanał i zobaczyć, jak potoczyła się akcja.

W taki właśnie sposób obejrzałem Obcego i Terminatora - nigdy nie widziałem ich od początku do końca. Zdaję sobie sprawę, że moje postępowanie burzy zamysł autora filmu, ponieważ zakłada on ściśle określoną kolejność scen. Jednak z drugiej strony, dzięki możliwości manipulowania pilotem telewizora, moje obcowanie ze sztuką filmową staje się procesem bardziej aktywnym - swego rodzaju obserwacją uczestniczącą. Mogę samodzielnie wycinać sceny, które rażą zbytnio moje poczucie dobrego smaku. Według mnie Zabójcza broń jest dużo przyjemniejsza, kiedy przeplata się ją fragmentami Wild and Beautiful on Ibiza i Life on Earth.

Tutaj dochodzimy do odpowiedzi na pytanie, co jest najpotężniejszym narzędziem w rękach pisarzy i filmowców. Strach. Ale nie taki sobie zwyczajny strach, lecz groza. Groza jest najważniejszym i najsilniejszym spośród trzech rodzajów strachu. Jest to napięcie, oczekiwanie, które pojawia się, gdy człowiek wie, że jakieś zagrożenie istnieje, lecz jeszcze go nie zidentyfikował. To jest lęk, który cię ogarnia, gdy nagle uświadomisz sobie, że twoja żona lub mąż powinni wrócić godzinę temu; kiedy usłyszysz dziwne odgłosy dochodzące z pokoju dziecinnego; kiedy zauważysz, że okno (mógłbyś przysiąc, że je zamknąłeś!), jest otwarte, zasłony falują, a poza tobą w domu nie ma nikogo.

Przerażenie występuje wtedy, gdy człowiek widzi coś, czego się boi. Na przykład napastnik zbliża się do ciebie z nożem. Albo widzisz światła samochodu, który jedzie prosto na ciebie. Albo z zarośli wynurzają się członkowie Ku-Klux-Klanu, a jeden z nich trzyma w rękach sznur. Wtedy wszystkie mięśnie, z wyjątkiem zwieraczy, napinają się, a ty cały sztywniejesz, zaczynasz krzyczeć albo rzucasz się do ucieczki. Jest w tym panika, gorączkowa aktywność, lecz zawsze jest to działanie, dające jakieś poczucie panowania nad sytuacją, nie zaś bezradne, pełne napięcia oczekiwanie. Przerażenie, choć samo w sobie paskudne, jest mimo wszystko lepsze od grozy. Przynajmniej wiadomo, czego należy się bać. Wiadomo, z czym ma się do czynienia. Wiadomo, czego można się spodziewać.

Z horrorem mamy do czynienia wtedy, kiedy przerażająca rzecz już się wydarzyła. Widzimy jej pozostałości, jej skutki. Na przykład potworne, zmasakrowane zwłoki. Ogarniają nas mdłości lub litość dla ofiary. Jednak nawet litość zabarwiona jest wstrętem i odrazą. W końcu nie dopuszczamy do świadomości okropnego widoku i odbieramy ofierze człowieczeństwo. Jeśli wciąż mamy do czynienia z horrorem, przestaje on robić na nas jakiekolwiek wrażenie, w jakimś sensie ofiara nie jest już człowiekiem i stąd my także przestajemy być ludźmi. Przykład oddziałów specjalnych w obozach koncentracyjnych świadczy o tym, że po przerzuceniu setek nagich zwłok więźniowie przestawali płakać i wymiotować. Machinalnie wykonywali swoją pracę, traktując pomordowanych jak przedmioty.

Dlatego przygnębia mnie fakt, że współcześni twórcy horrorów prawie całkowicie skupili się na okropności i zapomnieli o grozie. Realizatorzy najbardziej kasowych filmów nie zawracają sobie już głowy tym, by stworzyć nić sympatii między bohaterem filmu i widzem, ta więź zaś jest niezbędna do tego, by przejąć widza grozą. Okrutne sceny nie przerażają już dlatego, że czujemy więź z ofiarą, lecz raczej fascynują, ponieważ chcemy zobaczyć, jaką nową metodę okaleczenia ciała wymyślił autor książki lub filmu. Ach - upiekł go na rożnie! A to dopiero - potwór wydłubał facetowi oko!

Ogarnięci obsesją stosowania efektów specjalnych twórcy filmów grozy rutynowo ukazują przerażające rzeczy w taki sposób, że odczłowieczają widza, zmieniając ludzkie cierpienie w rozrywkę, która jak pornografia kieruj e się zasadą “im więcej, tym lepiej". Jednak jeszcze bardziej napawa mnie smutkiem to, że wielu pisarzy tworzących opowieści grozy czyni tak samo. Pisarze ci nic nie wynieśli z lekcji udzielonej im przez Stephena Kinga, nie zrozumieli, na czym w rzeczywistości polega sukces jego książek. Opowieści Kinga nie robią na nas wrażenia dzięki okropnym rzeczom, które przytrafiają się ich bohaterom. Działają na nas dlatego, że zanim w ogóle wydarzą się jakieś okropne rzeczy, zdążyliśmy już tych bohaterów polubić. W jego najlepszych książkach, takich jak Martwa strefa i Bastion, wcale nie wydarza się tak wiele okropności. Opowieści te przenika raczej pełne grozy napięcie, które w końcu ulega rozładowaniu dzięki opisom przerażenia i bólu. Najważniejsze jest jednak to, że cierpienie, jakiego doświadczają bohaterowie, ma jakiś sens.

Sztuka tworzenia opowieści grozy polega na tym, by widz lub czytelnik utożsamił się z bohaterem i bał się tego, czego boi się bohater. Rzecz w tym, byśmy nie znajdowali się na zewnątrz, spoglądając na pokrywającą bohatera krwawą maź lub jego ziejące rany, lecz postawili się w jego sytuacji i z lękiem czekali na straszne rzeczy, które mogą się wydarzyć lub naprawdę się wydarzą. Ciało bohatera każdy potrafi zmasakrować. Jednak tylko dobry powieściopisarz umie dać czytelnikowi nadzieję, że bohater przeżyje.

Tak więc ja nie pisuję horrorów. Owszem, moim bohaterom przytrafiają się złe, czasem nawet przerażające rzeczy. Jednak nie ukazuję ich we wszystkich szczegółach. Nie muszę tego robić. I nie mam takiego zamiaru. Przeniknięci grozą sami będziecie wyobrażać sobie coś znacznie gorszego niż to, co kiedykolwiek przyszłoby mi do głowy wam opisać.

 

l. ERYNIE W UBIKACJI NA CZWARTYM PIĘTRZE

 

To, że zamieszkał w czteropiętrowym domu czynszowym bez windy, stanowiło część jego zemsty. Zupełnie jakby oznajmił Alicji:

- A więc wyrzucasz mnie z domu, tak? Dobrze, w takim razie wyprowadzę się do jakiejś plugawej rudery w Bronxie, gdzie na cztery mieszkania przypada jedna łazienka! Będę ciągle nosił nie wyprasowane koszule i krzywo zawiązany krawat.

- Widzisz, co mi zrobiłaś?

Kiedy jednak powiedział Alicji o mieszkaniu, ta zaśmiała się tylko i rzekła z goryczą:

- Przestań, Howardzie. Nie mam zamiaru dłużej grać w twoje gierki. Jesteś w tym lepszy ode mnie.

Udawała, że już jej na nim nie zależy, ale Howard wiedział, że to nieprawda. Znał ludzi, wiedział, czego pragną, Alicja zaś pożądała jego. To właśnie była najmocniejsza karta w ich wzajemnych stosunkach - ona pragnęła go bardziej niż on jej. Howard często o tym myślał: w pracy w Biurze Projektów Humboldta i Breinhardta, podczas obiadu w taniej jadłodajni (to także stanowiło część kary), w metrze, gdy wracał do domu (Alicja jeździła lincolnem continentalem). Bezustannie myślał o tym, jak bardzo go pragnęła. Pamiętał jednak, co oświadczyła tego dnia, gdy wyrzuciła go z domu:

- Jeśli kiedykolwiek znowu zbliżysz się do Rhiannon, zabiję cię.

Nie pamiętał, dlaczego to powiedziała. Nie potrafił sobie tego przypomnieć i nawet nie starał się, ponieważ na myśl o tym zaczynał czuć się nieswojo, a jedyną rzeczą, na której mu zależało, było jego własne dobre samopoczucie. Inni przez całe życie próbują dojść do ładu ze sobą i światem, ale w jego życiu panował porządek. Howard był dobrze przystosowany i spokojny. Jestem w porządku. Jestem w porządku. Ja jestem w porządku. Do diabła z wami wszystkimi.

- Jeśli pozwolisz innym, by wprawili cię w zakłopotanie - mawiał sobie często - to znajdą na ciebie haka i będą tobą manipulować.

On potrafił znaleźć haka na innych ludzi, ale inni nie potrafili znaleźć haka na niego.

Howard dotarł do domu z przyjęcia u Stu o trzeciej nad ranem. Panował cholerny ziąb, chociaż nie nadeszła jeszcze zima. Aby awansować w firmie Humboldta i Breinhardta, należało uczęszczać na tego rodzaju przyjęcia. Brzydka żona Stu próbowała uwieść Howarda, lecz ten udawał niewiniątko, więc poczuła się głupio i dała mu spokój. Howard uważnie przysłuchiwał się plotkom w biurze i wiedział, że kilku facetów wylano z pracy, bo przyłapano ich na gorącym uczynku, mówiąc oględnie - ze spuszczonymi portkami. Nie można powiedzieć, żeby Howarda nigdy nie swędziało w portkach. Zaciągnął do łóżka Dolores z recepcji i zarzucił jej, że go unieszczęśliwiła.

- Wiem, że nie robisz tego naumyślnie, ale nie możesz dłużej używać w stosunku do mnie swoich sztuczek - zażądał.

- Jakich sztuczek? - spytała Dolores z niedowierzaniem w głosie, ale nieco zakłopotana (ponieważ autentycznie starała się uszczęśliwiać innych ludzi).

- Na pewno wiedziałaś, jak bardzo jestem do ciebie przywiązany.

- Nie. Nigdy... to mi nigdy nie przyszło do głowy. Howard sprawiał wrażenie oniemiałego i zmieszanego. W rzeczywistości nie był ani oniemiały, ani zmieszany.

- W takim razie... no cóż... w takim razie pomyliłem się, przepraszam. Myślałem, że robisz to celowo...

- Że co takiego robię?

- Że mi dajesz po nosie... zresztą nieważne, gadam jak jakiś smarkacz, chodzi o drobiazgi. Kurczę, Dolores, zadurzyłem się w tobie jak uczniak...

- Ależ Howardzie, nie miałam pojęcia, że sprawiam ci ból.

- Boże, cóż za kompletny brak wrażliwości - odparł Howard udając urażonego.

- Och, Howardzie, naprawdę tak wiele dla ciebie znaczę?

Howard jedynie westchnął cichutko, Dolores zaś wyciągnęła z tego takie wnioski, jakie chciała wyciągnąć. Wyglądała na zakłopotaną. Zrobiłaby wszystko, żeby tylko odzyskać dobry humor. Było jej tak nieswojo, że oboje spędzili całkiem miłe pół godzinki, wprawiając się nawzajem w dobre samopoczucie. Nikomu innemu w biurze nie udało się dobrać do Dolores. Jednak Howard potrafił dobrać się do każdego.

Wdrapał się po schodach do swojego mieszkania, czując ogromną satysfakcję.

- Nie potrzebuję cię, Alicjo - rzekł sam do siebie. - Nikogo nie potrzebuję i nikogo nie mam.

Wciąż mamrocząc pod nosem wszedł do wspólnej łazienki i zapalił światło.

Z ubikacji doszło go gulgotanie, coś jakby syk. Czy ktoś załatwiał się przy zgaszonym świetle? Howard wszedł do wnętrza, ale nikogo tam nie było. Wtedy zajrzał do muszli klozetowej i zobaczył w niej niemowlę, które miało może ze dwa miesiące. Jego oczy i nos ledwie co wystawały ponad wodę. Dziecko wyglądało na przerażone. Nogi, biodra i brzuch maleństwa tkwiły w rurze kanalizacyjnej. Ktoś najwyraźniej chciał je utopić. Howard nie mógł pojąć, co za kretyn sądził, że coś takiego przeciśnie się przez rurę kanalizacyjną.

Przez chwilę zdecydowany był zostawić dziecko w muszli, kierując się typową dla mieszkańców dużych miast obojętnością na los innych ludzi i skłonnością do niewtykania nosa w cudze sprawy, nawet jeśli miałoby to graniczyć z okrucieństwem. Ratowanie niemowlęcia wiązałoby się z pewnymi trudnościami: musiałby powiadomić policję, zanieść dziecko do mieszkania i zaopiekować się nim aż przybędzie pomoc, może nawet opisano by całe zdarzenie na pierwszych stronach gazet, no i z całą pewnością spędziłby noc na składaniu zeznań na posterunku policji. Tymczasem Howard był zmęczony i chciał położyć się spać.

Przypomniał sobie jednak, że Alicja powiedziała kiedyś:

- Howardzie, nie jesteś nawet człowiekiem. Jesteś cholernym, samolubnym potworem.

- Nie jestem potworem - odparł w duchu i sięgnął w głąb muszli, by wyciągnąć z niej niemowlę.

Dziecko było mocno zakleszczone w rurze. Ten, kto usiłował się go pozbyć, naprawdę porządnie wcisnął je do środka. Howarda ogarnęło krótkotrwałe, autentyczne oburzenie na myśl, że ktoś chciał rozwiązać swój problem, zabijając niewinną istotę. Jednak zbrodnie popełnione na dzieciach nie były tematem, który Howard miał ochotę rozważać. Poza tym miał teraz inne sprawy na głowie.

Niemowlę chwyciło Howarda za rękę i wtedy zauważył, że nie ma ono palców: kości i skóra były zrośnięte w coś na podobieństwo płetw. Płetwy te jednak z niezwykłą siłą zaciskały się na jego rękach. Howard wsadził obie dłonie głęboko do wnętrza muszli klozetowej i starał się wyciągnąć dziecko.

Wreszcie rozległ się plusk i maleństwo wydostało się na zewnątrz, a woda spłynęła do toalety. Również nogi szkraba zrośnięte razem, tworzyły jedną potwornie zniekształconą kończynę. To był chłopiec: miał z boku jądra, większe niż normalnie. Howard zauważył też, że w miejscu, gdzie powinny znajdować się stopy, wyrastały dwie płetwy, a przy ich końcówkach widniały czerwone punkciki, wyglądające jak zaognione rany. Dziecko zapłakało, a właściwie zaskowyczało, co przywiodło Howardowi na myśl psa, którego agonii był kiedyś świadkiem. (Howard wyrzucił ze świadomości fakt, że to on był sprawcą śmierci psa, ponieważ rzucił go na ulicę prosto pod koła nadjeżdżającego samochodu po to tylko, by zobaczyć jak kierowca gwałtownie skręca. Tymczasem kierowca nie skręcił).

Howard pomyślał, że nawet tak strasznie zdeformowana istota ma prawo do życia. Teraz jednak, trzymając dziecko w ramionach, poczuł wstręt pomieszany z litością i jednocześnie współczucie dla ludzi, prawdopodobnie rodziców, którzy próbowali zabić potworka. Dziecko zmieniło pozycję i wtedy tam, gdzie dotąd płetwy stykały się z ciałem Howarda, mężczyzna poczuł piekący ból. Na jego rękach widniało kilka dużych ran, z których spływała krew i ropa. Kiedy rany wystawione zostały na powietrze, ból stał się bardziej przenikliwy.

Howard skojarzył rany z dzieckiem dopiero wtedy, gdy dolne płetwy przylgnęły mu do brzucha, a górne przyczepiły się do jego piersi. Na płetwach niemowlęcia znajdowały się potężne ssawki; tak mocno przywarły one do ciała mężczyzny, że razem z nimi odrywały się kawałki skóry. Howard spróbował zedrzeć z siebie niemowlę, jednak kiedy tylko któraś płetwa odczepiała się od jednego skrawka ciała, natychmiast przylegała do innego.

Akt miłosierdzia zamienił się w zaciekłą walkę. Howard uświadomił sobie, że wcale nie ma do czynienia z dzieckiem. Dzieci nie potrafią tak mocno przyczepić się do dorosłego, poza tym to coś miało zęby i usiłowało wbić się nimi w jego ręce. Był to stwór o ludzkiej twarzy, lecz z pewnością nie istota ludzka. Howard mocno uderzył ciałem o ścianę, mając nadzieję, że oszołomiony stwór spadnie na podłogę. Tymczasem potworek jedynie przylgnął mocniej, zadając mu więcej bólu. Wreszcie Howard zdołał zerwać go z siebie, zahaczając nim o kant ściany. Dziecko spadło na podłogę, a on szybko wycofał się z ubikacji, czując piekący ból dziesiątek ran na swoim ciele.

To musiał być koszmarny sen. Coś takiego nie mogło dziać się naprawdę: środek nocy, łazienka oświetlona tylko jedną żarówką i parodia istoty ludzkiej wijąca się na podłodze.

Czy to mógł być mutant, któremu w jakiś sposób udało się przeżyć? Jednak to coś przylgnęło do ciała Howarda z taką determinacją i siłą, do jakiej nie byłoby zdolne ludzkie dziecko. Niemowlę pełzło po podłodze, Howard zaś oślepiony bólem i mocno wystraszony, nie wiedział co robić. Potworek dotarł do ściany i przyłożył do niej płetwę. Ssawki przylgnęły do powierzchni i dziecko cal po calu zaczęło piąć się w górę. Zaczęło popuszczać kał: ciągnęła się za nim strużka zielonej wydzieliny. Howard patrzył na zielony śluz na ścianie i na swoje pokryte ropą rany.

Co się stanie, jeśli to zwierzę, czy cokolwiek to jest, nie zdechnie, mimo że ma tak strasznie zdeformowane ciało? Co się stanie, jeśli przeżyje? Jeśli zostanie znalezione, zabrane do szpitala, otoczone opieką? A gdy dorośnie?

Stworzenie dotarło do sufitu i przylegając ściśle do powierzchni pełzło głową w dół w kierunku żarówki.

Istota próbowała znaleźć się nad Howardem i nadal popuszczała śluz. W mężczyźnie obrzydzenie okazało się silniejsze od strachu. Złapał niemowlę za grzbiet i ciągnąc ze wszystkich sił, zdołał oderwać je od sufitu. Dziecko wiło się i szarpało, próbując przyssać się do jego rąk, jednak po wielu wysiłkach Howardowi udało się wepchnąć je głową w dół do muszli klozetowej. Przytrzymał je pod wodą, dopóki nie przestało puszczać bąbelków powietrza i nie zsiniało. Potem poszedł do mieszkania po nóż. Czymkolwiek było to stworzenie, powinno zniknąć z powierzchni ziemi. Musiało umrzeć i nie mógł pozostać żaden ślad, że on je zabił.

Szybko znalazł nóż i jeszcze chwilę pozostał w mieszkaniu, żeby opatrzyć czymś rany. Bolało, ale wkrótce poczuł się trochę lepiej.

Ściągnął koszulę; zastanowił się i zdjął całe ubranie, po czym włożył szlafrok, wziął ręcznik i wrócił do łazienki. Nie chciał, żeby ktoś zobaczył krew na jego rzeczach.

Gdy wrócił do łazienki, dziecka w ubikacji nie było. Howard przeraził się. Czy ktoś znalazł je i odratował? Może ktoś widział go, jak wychodził z łazienki, lub co gorsza - jak wracał z nożem? Rozejrzał się wokoło. Wyszedł na korytarz, ale nikogo nie zauważył. Postał chwilę w drzwiach zastanawiając się, co mogło się stać.

Wtem na jego głowę i ramiona spadł jakiś ciężar. Poczuł ssawki na twarzy i na głowie. Z trudem powstrzymał się od krzyku. Nie chciał jednak nikogo obudzić. Jakim cudem dziecko nie utopiło się, wypełzło z muszli klozetowej i czekało nad drzwiami na Howarda?

Znowu rozgorzała walka i znowu Howardowi udało się zerwać z siebie napastnika dzięki kantowi ściany. Tym razem jednak sprawa okazała się trudniejsza, gdyż stworzenie przylgnęło do niego od tyłu. Howard był wyczerpany. Musiał odłożyć nóż, aby mieć wolne obie ręce. Zanim dziecko znalazło się na podłodze, na ciele Howarda pojawiły się dziesiątki nowych piekących ran. Leżało na brzuchu, mógł więc wykorzystać okazję i chwycić je za grzbiet. Jedną ręką złapał niemowlę za kark, drugą podniósł nóż. Podszedł do klozetu.

Musiał dwa razy spuszczać wodę, zanim spłynęła cała krew i ropa. Ropy, białej i gęstej, było prawie tyle samo co krwi. Zastanawiał się, czy nie zaraził się od dziecka jakąś chorobą. Potem spuścił wodę jeszcze siedem razy, żeby pozbyć się pozostałości. Nawet po śmierci potworka jego ssawki mocno przylegały do muszli klozetowej. Howard musiał zeskrobać je nożem.

W końcu dziecko znikło bez śladu. Wyczerpany Howard ciężko dyszał. Był przerażony tym, co właśnie zrobił, i mdliło go od smrodu. Przypomniał mu się odór wnętrzności jego psa, przejechanego przez samochód. Zwymiotował wszystko, co zjadł na przyjęciu, i poczuł się oczyszczony. Wziął prysznic i wreszcie trochę ochłonął. Przed wyjściem z łazienki upewnił się, czy nigdzie nie pozostały żadne ślady walki.

Potem wrócił do mieszkania i położył się do łóżka.

Miał zbyt rozstrojone nerwy, by zasnąć od razu. Nie potrafił wybić sobie z głowy myśli, że popełnił morderstwo (tylko nie morderstwo, tylko nie morderstwo - po prostu wyeliminował coś, co było zbyt obrzydliwe, by mogło pozostać na świecie). Starał się zaprzątnąć głowę innymi sprawami. Pomyślał o swoich projektach z pracy, ale we wszystkich widział płetwy. Pomyślał o dzieciach, ale ich twarze zamieniły się w napięte oblicze szamoczącej się istoty, właśnie przez niego zabitej. Wspomniał o Alicji... lecz o niej było mu jeszcze trudniej myśleć niż o potworku.

Wreszcie zasnął i we śnie ujrzał ojca, który zmarł, gdy Howard miał dziesięć lat. Nie ożyło żadne z jego typowych wspomnień: długie spacery z ojcem, gra w piłkę na podjeździe ani wspólne wyprawy na ryby. Wszystkie te rzeczy miały miejsce, ale tej nocy, po walce z potworkiem, Howard pamiętał tylko najbardziej mroczne zdarzenia, które przez długi czas udawało mu się ukryć głęboko w zakamarkach umysłu.

- Howie, nie stać nas na rower z przerzutkami. Nie mogę ci go kupić, dopóki strajk się nie skończy.

- Wiem, tato. Nic nie możesz na to poradzić - odparł bohatersko Howard przełykając ślinę. - Ja się tym wcale nie przejmuję. Gdy wszyscy chłopcy pójdą po szkole na rower, ja zostanę w domu i będę odrabiał lekcje.

- Wielu chłopców nie ma roweru z przerzutkami. Howie wzruszył ramionami i odwrócił się, by ukryć łzy.

- Pewnie, że tak. Nie martw się o mnie, tato. Howie potrafi dać sobie radę.

Co za odwaga. Jaka siła charakteru. Po tygodniu dostał rower z przerzutkami. We śnie Howard skojarzył ze sobą fakty, których dotąd nigdy nie chciał łączyć. Ojciec trzymał w garażu pracowicie złożone amatorskie radio. Nagle z jakiegoś powodu radio znudziło mu się, jak twierdził, więc je sprzedał. Pracował więcej na podwórku i wyglądał na przeraźliwie znudzonego. Wreszcie strajk się skończył, ojciec wrócił do pracy i zginął w wypadku w walcowni.

Sen miał obłędne zakończenie: Howard siedział ojcu na ramionach tak, jak potworek siedział wieczorem na nim, i dźgał go w gardło nożem.

Obudził się w szarym świetle wczesnego poranka, zanim zadzwonił budzik.

- Zabiłem go, zabiłem - łkał cichutko Howard. - To ja go zabiłem. Wtedy otrząsnął się z resztek snu i zobaczył, która godzina. Było wpół do siódmej.

- To tylko sen - przekonywał sam siebie. Z powodu nocnych koszmarów obudził się zbyt wcześnie z bólem głowy i spuchniętymi od płaczu oczami. Jego poduszka była mokra.

- Co za parszywy początek dnia - wymamrotał.

Wstał i jak zwykle podszedł do okna, by odsunąć zasłony. Ujrzał dziecko mocno przyczepione przyssawkami do szyby. Przyciskało się coraz bardziej, jakby chciało przeniknąć do pokoju. Z dołu dochodziło trąbienie samochodów i ryk ciężarówek. Jednak niemowlę nie przejmowało się wysokością ani tym, że w razie odpadnięcia od szyby nie miałoby się czego uchwycić. Zresztą szansa na to, że oderwie się od szyby, była nikła. Dziecko wbijało przenikliwe spojrzenie w Howarda.

Odsunął się od okna i zafascynowany obserwował je. Uniosło płetwę i umieściwszy ją wyżej na szybie, podciągnęło się tak, że patrzyło Howardowi prosto w oczy. Nagle powoli i metodycznie zaczęło uderzać głową w szybę.

Właściciel nie wydawał dużo pieniędzy na utrzymanie budynku. Szyba była cienka i Howard wiedział, że dziecko nie przestanie w nią tłuc, dopóki jej nie zbije. Stworzenie chciało dostać się do Howarda. Przeszedł go dreszcz i poczuł, że ma ściśnięte gardło. Zaczął się potwornie bać. Miniona noc nie była jedynie snem. Dowodziła tego obecność dziecka. Ale przecież pociął je na drobne kawałki. Niemożliwe, by nadal żyło. Za każdym uderzeniem szyba drżała i wydawała z siebie brzęk.

Tam, gdzie głowa dziecka waliła w szybę, pojawiło się gwiaździste pęknięcie. Stwór przedostawał się do mieszkania. Howard złapał jedyne krzesło, jakie było w pokoju i rzucił nim w dziecko i w okno. Szyba pękła w oślepiającym blasku rozpryskujących się kawałków szkła, które lśniąc w słońcu jak aureola, otoczyły dziecko i krzesło. Howard podbiegł do okna i spojrzał w dół. Niemowlę uderzyło w dach wielkiej ciężarówki. Z jego ciała zrobiła się mokra plama, a wokół roztrzaskały się kawałki krzesła i szkła, które spadły potem na ulicę i chodnik.

Ciężarówka nie zatrzymała się. Odjechała wraz ze zmasakrowanym ciałem, kawałkami szkła i kałużą krwi. Howard podbiegł do łóżka, uklęknął i ukrył twarz w kocu. Próbował się uspokoić. Uświadomił sobie, że został zauważony. Ludzie na ulicy podnieśli głowy i ujrzeli go w oknie. Na nic zdała się jego ostrożność z zeszłej nocy: został złapany na gorącym uczynku. Był skończony. Ale przecież nie mógł pozwolić na to, by stwór dostał się do pokoju.

Na schodach rozległy się czyjeś kroki. Potem dosłyszał je na korytarzu. Ktoś zaczął walić w drzwi. - Otwieraj! Hej, ty tam!

Jeśli będę siedział cicho, to odejdą - pomyślał Howard, wiedząc, że to nieprawda. Powinien teraz wstać i otworzyć drzwi. Nie mógł jednak pogodzić się z myślą, że musi opuścić bezpieczną kryjówkę.

- Ej, sukinsynu!

Głos za drzwiami bez przerwy rzucał przekleństwa, jednak Howard nie zdołał się poruszyć. Nagle przyszło mu na myśl, że dziecko może być pod łóżkiem. Poczuł nawet na udzie dotyk płetwy gotowej przyssać się do jego ciała....

Zerwał się na nogi i rzucił do drzwi. Otworzył je na oścież. Nawet jeśli przyszła po niego policja, wolał, by go aresztowali i obronili przed potworem.

W drzwiach stał nie policjant, lecz człowiek z pierwszego piętra, który zbierał pieniądze za czynsz.

- Ty sukinsynu! Bydlaku pozbawiony wszelkiej odpowiedzialności! - wrzeszczał mężczyzna, aż peruka zsunęła mu się z głowy. - To krzesło mogło kogoś zabić! A szyba dużo kosztuje! Wynocha! Wynoś się, ale to już, już! Nie chcę cię tu widzieć i gówno mnie obchodzi, ile wypiłeś...

- Na oknie był.... był ten stwór...

Mężczyzna rzucił Howardowi chłodne spojrzenie, ale jego oczy błyszczały ze złości. Nie, nie ze złości. Ze strachu. Howard uświadomił sobie, że ten człowiek boi się go.

- To przyzwoity dom - rzekł cicho przybysz. - Zabieraj stąd swoje stwory, wódę i zakichane białe myszki. Za szybę należy się sto dolców. Dawaj sto dolców, ale to już. I masz się stąd wynieść najdalej za godzinę, słyszysz? Bo jak nie, to dzwonię po policję, słyszałeś?

- Tak, słyszałem - odparł Howard.

Po chwili mężczyzny już nie było. Starał się nie dotknąć rąk Howarda, jakby ten stał się odrażający. W rzeczy samej tak właśnie było. Howard stał się odrażający, w każdym razie dla samego siebie. Natychmiast po wyjściu gościa zamknął drzwi. Spakował swój dobytek, który wniósł kiedyś do tego mieszkania w dwóch walizkach, i zszedł na dół. Wezwał taksówkę i pojechał do pracy. Kierowca spoglądał na niego z niechęcią i w ogóle się nie odzywał. Howard nie przejmowałby się tym, gdyby nie to, że taksówkarz nie odrywał wzroku od lusterka, w którym nerwowo go obserwował, jakby spodziewał się, że on zaraz zrobi coś złego. Przecież nic nie zrobię, pomyślał Howard. - Jestem przyzwoitym człowiekiem. Dał kierowcy porządny napiwek, a potem jeszcze dodał dwudziestkę za dostarczenie walizek do domu w Queens, gdzie w końcu chociaż przez jakiś czas mogłaby się nimi zająć Alicja. Howard miał dość wynajmowania mieszkań.

Najwyraźniej zeszłej nocy i rano przyśnił mu się koszmar. On jeden widział potwora. Przez okno wyleciało tylko krzesło i zbita szyba, w przeciwnym razie dozorca coś by zauważył.

Z tym, że być może to koszmarne niemowlę rzeczywiście spadło na ciężarówkę i ktoś dziś jeszcze mógł znaleźć je w New Jersey albo w Pensylwanii.

Nie, dziecko nie mogło naprawdę istnieć. Przecież zabił je w nocy, a żyło następnego dnia rano. To był koszmar. Nikogo naprawdę nie zabiłem - przekonywał sam siebie. (Z wyjątkiem psa i taty - odezwał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin