Chuck Hogan
Miasto złodziei Prince of Thieves
Tłumaczenie Jacek Manicki Patryk Gołębiowski
Mojej matce: Jakże wielka to ciemność.
Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje.
Mateusz 6,21
Charlestown w stanie Massachusetts naprawdę ma reputację wylęgarni przestępców wyspecjalizowanych w napadach na banki i opancerzone furgony do przewozu pieniędzy, tak zwane bankowozy. Powieść niniejsza, choć wierna w opisach topografii i charakterystycznych miejsc Town, jakby to potwierdza, a przecież mieszkają tu również i zawsze mieszkali uczciwi, praworządni obywatele stanowiący, jak niemal wszędzie, zdecydowaną większość.
Z Charlestown pochodzi sporo przyzwoitych obywateli Bostonu, co nie przeszkadza, by dzielnicę tę kojarzono głównie z przestępczym półświatkiem, który z upodobaniem napada na banki i bankowozy.
„Boston Globe”, 3 marca 1995 ...społeczność, z której – jak wynika ze statystyk FBI – wywodzi się większa liczba sprawców napadów na bankowozy niż z jakiejkolwiek innej w kraju.
„Boston Globe”, 19 marca 1995 Pewien rodowity towniak spytany, jak ocenia swoją młodość spędzoną w Charlestown, zastrzegając sobie anonimowość, powiedział: „Duma mnie rozpiera, że się tam urodziłem i wychowałem. Town zrujnowało mi życie, i to dosłownie, a jednak dumny jestem, że stamtąd pochodzę”.
„Boston Globe”, 19 marca 1995
Najpierw toast. W górę serca. A teraz na poważnie: Za Town. Za Charlestown, tę naszą milę kwadratową cegły i kocich łbów. Bądź, co bądź, dzielnicę Bostonu, a przecież wyretuszowywaną wstydliwie z każdego planu miasta, jak bękart z sielskiej rodzinnej fotografii, bo nie komponuje się w kadrze. To serce „Starej Jedenastki", okręgu wyborczego, który pierwszy wydelegował młodego Kennedy’ego do Kongresu. Jedna mila kwadratowa Ameryki, która wysłała na drugą wojnę światową więcej chłopców niż którakolwiek z pozostałych. Tu stoczono bitwę o Bunker Hill, krew rewolucji zrasza naszą glebę i nasze dusze jak woda święcona. Rewir, Zgrana Paka i Honor Towniaka – to nasza święta trójca. Ale spójrzmy teraz na tych przybłędów rozdrapujących między sobą nasze kamienice i trójpokładowce. Rugujących nas z domów naszych matek. Tych japiszonów w swoich volvach i ze swoją azjatycką kuchnią, ze swoimi krociowymi dochodami i pogardą dla Kościoła – zwyciężają tam, gdzie nie dała rady brytyjska armia, wypierają nas z naszego rewiru. Ale niedoczekanie, z nami tak łatwo im nie pójdzie. „Nie strzelać, dopóki nie zobaczycie białek ich oczu!" – to byliśmy my, pamiętajcie. Ten goździk tutaj zbrązowiał może trochę po brzegach – ale widzicie go wciąż wpiętego w tweedową klapę na moim bijącym, sercu towniaka. Nie pękaj, brachu, w górę szklanice. Zakąsimy jajem na twardo, zobaczysz, jak wejdzie. Czapki z głów, panowie. Za tę iglicę na wzgórzu, granitowy monument bitwy, który przetrwa nas wszystkich: największy, kurde, środkowy palec na świecie, pokazywany grzecznemu braciszkowi Bostonowi i dwudziestemu pierwszemu stuleciu za jego plecami. Za Town. Do dna.
Część I
DUMA
1
SKOK NA BANK
Doug MacRay stał na zapleczu banku i oddychał głęboko przez maskę. Ziewnięcie... i prawidłowo. Organizm się dotlenia. Pora z powrotem wejść na obroty. Włamali się tu w nocy, toteż czasu do zabicia mieli od groma. Rozsiedli się, posilili kanapkami, pożartowali jeden z drugiego i poczuli się jak w gościach, a to niedobrze podczas roboty. Z Douga uszła cała para – akcja, napięcie i szwung, to był koktajl gangsterki. Wchodź, zgarniaj szmal i chodu. Ulubiona formułka ojca, ale pod tym jednym względem stary menel miał, kurwa, rację. Douga wcale by nie zdziwiło, gdyby się im dzisiaj noga powinęła.
Zatoczył głową parę kółek, ale sztywność karku nie ustępowała. Spojrzał na swoją czarną trzydziestkęósemkę, lecz ściskanie naładowanego pistoletu w garści już dawno przestało go rajcować. Nie przyszedł tu dla rozrywki. Nie przyszedł tu nawet dla pieniędzy, chociaż bez nich nie wyjdzie. Przyszedł na robotę. Robotę nad robotami. Działali w zgranym kwartecie – on, Jem, Dez i Gloansy – jak za szczeniaka, tylko że teraz już na poważnie. Napadali na banki i z tego żyli. Na tę myśl krew żwawiej popłynęła mu w żyłach, a po krzyżu przebiegły mrówki. Postukał lufą pistoletu w twarde plastikowe czoło swojej maski bramkarza, żeby odpędzić resztki senności, i odwrócił się do drzwi. Zawodnik przed wyjściem na boisko. Był w szczytowej formie.
Jem stał naprzeciwko i przypominał jego odbicie w lustrze: wypłowiały, zapinany na suwak, granatowy kombinezon naciągnięty na kamizelkę kuloodporną, rękawiczki, pistolet w dłoni, biała maska bramkarza ze zszytymi czarną nicią bliznami, oczy jak dwie czarne dziury.
Zbliżające się, stłumione, wesołe głosy. Klucze przekręcane w zamkach, cofające się rygle.
Snop dziennego światła. Kobieca dłoń na gałce, kopnięcie czarnym czółenkiem... i ten szelest czarnej spódnicy w kwiaty wkraczający w życie Douga.
Chwycił kierowniczkę oddziału za rękę, obrócił twarzą do siebie i pokazał pistolet. Szeroko otwarte jasnozielone oczy kobiety omal nie wyszły z orbit, ale to nie widok pistoletu, lecz maski tak ją przeraził – nie była nawet w stanie krzyknąć.
Jem zatrzasnął kopniakiem drzwi za zastępcą kierowniczki i wytrącił facetowi z ręki kartonową tackę. Na ścianę chlusnęła parująca kawa z dwóch kubków, pozostawiając na niej mokrą brązową plamę. Doug wyjął oniemiałej kierowniczce komplet bankowych kluczy z ręki i słaniającą się na nogach poprowadził krótkim korytarzykiem do sali operacyjnej, gdzie za szeregiem stanowisk kasowych czekał już identycznie ubrany, zamaskowany i pogrubiony przez kevlarową kamizelkę Gloansy. Na jego widok kierowniczka oddziału wzdrygnęła się i chyba znowu chciała krzyknąć, ale ze ściśniętej krtani wydobył się tylko zduszony jęk. Doug przekazał ją Gloansy’emu, a ten kazał się położyć kierowniczce i jej zastępcy twarzą do wykładziny pokrywającej podłogę za boksami kasowymi, i przystąpił do ściągania obojgu butów. Spod maski dobiegał jego pogrubiony, przytłumiony głos: – Leżeć tu plackiem. Zamknąć oczy. Nikomu nic się nie stanie.
Doug z Jemem przeszli do holu przez otwarte drzwi dla personelu. Dez stał przy drzwiach wejściowych, niewidoczny z Kenmore Square dzięki opuszczonym roletom. Odchylił roletę, wyjrzał i kiedy zasygnalizował uniesionym kciukiem w granatowej rę...
john_001