073 - Handlarz jablek.pdf

(2025 KB) Pobierz
1047800791.001.png
1047800791.002.png
Noc była jesienna, pochmurna. Wyłaniający się zza
nabrzmiałych obłoków księżyc odsłaniał martwą okolicę, nad
którą przeszła niedawno deszczowa burza. Po wyboistej
drodze sunęła ciężarówka. Nie była to właściwie droga, tylko
przeorana koleinami struga błota, z której co kilkadziesiąt
metrów wyłaniały się łby kamieni, strzaskane gałęzie, jakieś
szczątki rozbitych pojazdów, skrzyń, a czasem światło
księżyca wyławiało z tego krajobrazu przewróconą na bok
armatnią lawetę lub zastygły w martwocie blok czołgu.
To był krajobraz, przez który przetoczył się niedawno
oddech wojny.
Krajobraz, gdzie bitewne spustoszenie nie zdążyło jeszcze
wsiąknąć w glebo, obrosnąć świeżą trawą, zaszyć się w
zielsku. Jesień tego roku była ostatnią jesienią wojny. Front
parł nieustannie na zachód, zostawiając za sobą ziemię, na
której wszystko należało ustanawiać od początku, na której
ze zdwojoną siłą. wybuchły nowe namiętności, i znowu ta
ziemia miała swoje podziemie, tym razem godzące w nią
samą. i znowu ludzie sny mieli krótkie, gwałtowne, a dni
rozpalone jak żelazo.
Jedna ofiara pociągała za sobą drugą, jeden ogień
wspomagał drugi. Zdawało się nieraz, że rozlana na niebie
łuna toczy się jak potok i gruchocze po drodze wszystko, co
jeszcze z wojennej zawieruchy ocalało. Z pierwszym
zmierzchem odzywały się karabiny, pękały granaty, a
rozrzucone na ziemi ciała były jak prze-cinki, które nie mogą
zatrzymać rozpędzonego zdania. Zdania w krwawym i
sięgającym po Ostatnie argumenty dialogu. Racja była jedna,
ale żeby ją udowodnić, setki szły w ziemię, setki tych. co już
powinni byli przestać ginąć. Przez niejedną wioskę i
miasteczko przeciągały pogrzeby zbiorowe, w skleconych
naprędce z prostych desek trumnach odchodzili na zawsze...
Zostawali inni, ci, co salwą nad grobem czcili ich pamięć, ale
i dla nich każdy dzień mógł wynająć stolarza...
Noc była jesienna, pochmurna. Światła ciężarówki
wyłapywały z mroku rozlazłe, błotniste kałuże; wy-boje,
utrącone pnie przydrożnych drzew. Wiatr łomotał o szczelnie
zasznurowaną plandekę okrywającą platformę samochodu.
Krawczuk, młody chłopak o kędzierzawej czuprynie,
przełączył biegi. Ciężarówka wolno zaczęła się wdrapywać na
wzniesienie. Silnik prychał, rzęził, zdawało się, że za chwilę
stanie.
Na tle ciemnego horyzontu zarysował się wyraźnie masyw
lasu.
Ciężarówka ciągle jeszcze pokonywała wzniesienie.
Krawczuk wpił się dłońmi w kierownicę, zacisnął zęby.
Na jego zazwyczaj łagodnej twarzy pojawiła się teraz
zaciętość, tak jak gdyby własne mięśnie sprzągł z
mechanizmem ciężko pracującej maszyny. Obok Krawczuka
siedział Kołdak. Spokojnie ćmił skręta, jego kudłata ruda
głowa bezwolnie chwiała się w rytmie drżenia i kołysania
całej ciężarówki.
Przez szybę szoferki coraz wyraźniej widzieli las.
— Ty... Ty w tym lesie to lepiej przyciśnij — mruknął
Kołdak.
— Przycisnąć to se możesz babę do płotu! - warknął
Krawczuk i jego dłonie ściskające kierownicę rozwarły się
nieco. Mięśnie w nim jak gdyby na chwilę rozluźniły się, ale
wiedział, co to znaczy, znał ten moment, nigdy nie wróżył
niczego dobrego. Nacisnął wolną od kierownicy ręką czapkę
na oczy, też znajomy odruch. Ściągnął czapkę na tył głowy,
omal jej. nie wyrzucił przez otwarte okienko szoferki.
— A niech cię... A niech cię... — zaczął mamrotać pod
nosem.
Usiłował się uspokoić, przemawiać w duchu sam do siebie i
kląć.
Zjeżdżali po zboczu. Kołdak milczał przez dłuższą chwilę,
skręt zaczął mu parzyć koniuszki palców.
—Jakbyś tak dodał gazu... — mruknął znowu.
— Czego?
— Gazu, mówię.
— Dodaj se — tego, co masz w portkach!
— Mnie daleko do strachu — ciągnął swoje spokojnie
Kołdak. —Ale jakbyś tak dodał gazu, to po tych dołach
śmigałbyś, że hej!... A tam w lesie trzeba by...
— Pieprzyta, ojciec! — krzyknął Krawczuk. Widać było, że
tym krzykiem chce stłamsić wzbierający w nim niepokój.
Metoda, psiakrew, niezawodna metoda — myślał
gorączkowo. — Ojciec uczył, ale chyba niewiele nauczył...
Pomyśl, że już wszystko przeżyłeś, że już nic do stracenia nie
masz... On nie miał. kiedy uczył, a ja?... O kur...! Wścieknij
się, myśl, że litr samogonki masz w sobie, że ci wszystko
jedno, nic gorszego ani za tobą, ani przed tobą... A każdy ma
diabła za skórą na swoją miarę! Kiedy trzeba, wypuszczaj
czorta!... Ej, ojciec, ojciec...
Wjechali między pierwsze drzewa.
Las był rozedrgany od wiejącego silnie wiatru, którego
ciągłe porywy strącały z gałęzi smugi kropli.
Dudniły głucho o napiętą plandekę i dach szoferki. W lesie
droga się zwężyła, zdawało się. że jest jakby na siłę upchana
między zwarte ściany drzew. Zaciskały się coraz bardziej, i
światła reflektorów, kiedy tylko ciężarówką rzuciła jakaś
koleina czy wykrot, biły w górę, jak gdyby roztrącając je,
wyłamując między nimi coraz szersze przejście. Kałuże pod
kołami pryskały wtedy na boki i w cieniu następującym za
oświetloną maską samochodu rozlatujące się bryzgi
błotnistej wody podobne były do przyczajonych postaci,
które wyskakiwały nagle w leśny gąszcz.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin