03 BBY 3653 - Old Republic - Oszukani - Paul S. Kemp.pdf

(829 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
839018290.001.png
THE OLD REPUBLIC
OSZUKANI
PAUL S. KEMP
Przekład
Anna Hikiert
Małgorzata Stefaniuk
Błażej Niedziński
Redakcja stylistyczna
Magdalena Stachowicz
Korekta
Halina Lisińska
Renata Kuk
Projekt graficzny i ilustracja na okładce
© Lucasfilm Ltd.
Druk
Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o.
Tytuł oryginału
The Old Republic: Deceived
Copyright © 2011 by Lucasfilm Ltd. & ® or ™ where indicated.
All Rights Reserved.
Used Under Authorization.
For the Polish translation
Copyright © 2012 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 978-83-24 M244-6
Warszawa 2012. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63
tel. 22620 40 13,22620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
Jen, Riordanowi i Roarkemu
BOHATEROWIE POWIEŚCI
Adraas - Lord Sithów (mężczyzna)
Angral - Lord Sithów (mężczyzna)
Arra Yooms - dziewczynka
Aryn Leneer - Rycerz Jedi (kobieta)
Eleena - sługa (Twi’lekanka)
Malgus - Lord Sithów (mężczyzna)
Ven Zallow - Mistrz Jedi (mężczyzna)
Vrath Xizor - najemnik (mężczyzna)
Zeerid Korr - przemytnik (mężczyzna)
DZIEŃ PIERWSZY
ROZDZIAŁ 1
„Tłuścioch” zadygotał, kiedy Zeerid wprowadził statek w atmosferę Ord Mantell. Poszycie
jęknęło przeciągle, a tarcie zmieniło powietrze w ogień. Zeerid przyglądał się pomarańczowej
poświacie płomieni przez transpastalowy iluminator kabiny frachtowca. Uświadomił sobie, że
kurczowo zaciska palce na drążku sterowniczym, więc powoli, z determinacją rozluźnił chwyt.
Od zawsze nienawidził momentu wejścia w atmosferę - tego długiego odliczania sekund,
kiedy żar, pęd i zjonizowane cząstki oślepiały na chwilę czujniki statku. Nigdy nie wiedział, co
zastanie, gdy sytuacja wróci do normy. Kiedy transportował komandosów Eskadry Zagłada na
pokładzie republikańskiego promu, jemu i jego pilotom ten moment skojarzył się z nurkowaniem na
ślepo z morskiego klifu.
Zawsze liczy się na głębię, powiedzieli mu wtedy. Ale, wcześniej czy później, przypływ
mija i trafiasz na skałę. Albo w sam środek strzelaniny, dodał ponuro w myśli. Tak naprawdę nie
miało to znaczenia - efekt był ten sam.
- Wychodzimy z mroku - mruknął, kiedy płomienie zaczęły przygasać, a pod nimi
zajaśniało niebo.
Nikt mu nie odpowiedział. Był na pokładzie „Tłuściocha” sam - pracował w pojedynkę.
Jedyną rzeczą, jaka dotrzymywała mu towarzystwa, była broń dla Kantoru. Miał swoje powody,
żeby podjąć się tego zlecenia, ale wolał o nim za dużo nie myśleć.
Wyrównał kurs, wyprostował się w fotelu pilota i zlustrował pobieżnie otoczenie; czujniki
nie wykryły nic niepokojącego.
- No to mamy głębię - dodał, uśmiechając się pod nosem. - Wygląda całkiem nieźle.
W przypadku większości planet chwila, w której opuszczał atmosferę, oznaczała
konieczność pilnowania się przed namierzeniem przez rządowe systemy, ale nie na Ord Mantell.
Ten świat był siedliskiem licznych organizacji przestępczych, najemników, łowców nagród,
przemytników, handlarzy bronią i przyprawą. To oni sprawowali tutaj władzę.
Ich myśli zaprzątały bez reszty wojenki gangów i lokalne porachunki - nie interesowały ich
formalności, a już na pewno nie egzekwowanie lokalnego prawa. Niższe i wyższe szerokości
geograficzne planety były bardzo słabo zasiedlone. Prawie nigdy nie docierały tu patrole - to była
ziemia niczyja. Zeerid byłby zaskoczony, gdyby okazało się, że te tereny są nadzorowane przez
satelity rządowe. Taki stan rzeczy bardzo mu odpowiadał.
„Tłuścioch” przedarł się przez cienką, różowawą warstwę chmur i jego przedni iluminator
wypełniła brązowo-niebiesko-biała półkula Ord Mantell. W poszycie kadłuba zabębniły odłamki
śniegu i lodu, niczym zamarznięte szrapnele wybijając rytm na metalowej powłoce statku.
Zachodzące słońce oblewało większość hemisfery pomarańczowoczerwoną poświatą. Statek
przeleciał nad północnym morzem planety, ciemnym i wzburzonym, poznaczonym nieregularnymi
plamami białych grzyw fal, rozbijających się o nieoznaczone na mapie wyspy, wyzierające tu i
ówdzie z kipieli. Daleko na zachodzie majaczył mglisty kontur kontynentu i ledwie widoczne
grzbiety otulonych śniegiem szczytów pasma górskiego, które ciągnęło się wzdłuż osi północ-
południe.
Kątem oka złowił jakiś ruch - stado skórolotów, zbyt małych, żeby wychwyciły je czujniki.
Istoty przeleciały jakieś dwieście metrów od sterburty, pod brzuchem „Tłuściocha”, trzepocząc
majestatycznie potężnymi, błoniastymi skrzydłami w podmuchach mroźnego wiatru. Kierowały się
na południe, w poszukiwaniu cieplejszej okolicy, i nie zwracały na niego uwagi; ich matowe,
ciemne oczy mrugały powoli w śnieżnej zamieci.
Zeerid wyhamował i zwolnił. Z trudem stłumił ziewnięcie. Potrząsnął głową i wyprostował
się znów w fotelu pilota, próbując odegnać zmęczenie - na próżno. Było uparte jak narowista
bantha. Podczas skoku z Vulty przestawił statek na autopilota i zdrzemnął się chwilę, ale był to
jedyny odpoczynek, na który pozwolił sobie w ciągu ostatnich dwóch standardowych dni. Teraz
brak snu dawał mu się we znaki.
Podrapał się po zarośniętym kilkudniową szczeciną podbródku, potarł zesztywniały kark i
wpisał współrzędne punktu lądowania do komputera nawigacyjnego. Komputer połączył się z jedną
z niezabezpieczonych stacji geosynchronizacyjnych i przesłał mu dane na temat współrzędnych i
kursu „Tłuściocha”, które Zeerid wywołał na wyświetlacz przezierny. Namierzył lokalizację statku
i wskazał punkt docelowy.
- Wyspa, o której nikt nigdy nie słyszał i której nikt nigdy nie odwiedzał - westchnął. -
Brzmi nieźle. - Kiedy przełączył sterowanie na autopilota, statek zakręcił w stronę wyspy.
Podczas gdy „Tłuścioch” przecinał nieboskłon, myśli Zeerida błądziły chaotycznie.
Monotonny stuk cząsteczek śniegu i lodu o kadłub brzmiał w jego uszach jak kołysanka. Wrócił
myślą do chwil sprzed wypadku, do momentu, w którym opuścił szeregi floty. Wtedy jeszcze nosił
z dumą mundur i potrafił spojrzeć sobie w oczy w lustrze...
Złapał się na tym, że zaczyna się nad sobą litować, więc odpędził od siebie wspomnienia.
Wiedział, do czego może to doprowadzić.
- Ogarnij się, żołnierzu - powiedział do siebie. Był tym, kim był, a sprawy miały się tak, a
nie inaczej. - Skup się na robocie.
Jeszcze raz sprawdził lokalizację ze współrzędnymi w komputerze nawigacyjnym. Był
prawie na miejscu.
- Przygotuj się i łeb do pionu - nakazał sobie, powtarzając słowa, którymi zwykł był raczyć
swoich komandosów. - Dziewięćdziesiąt sekund do lądowania.
Kontynuował swój rytuał - sprawdził stan ogniwa w Masterze, poprawił paski
kompozytowej zbroi i skupił się na wykonaniu zadania.
Przed sobą, za iluminatorem, widział wyspę, na której miał wylądować - jakieś dziesięć
klików kwadratowych wulkanicznej skały, obrzeżonej karłowatą roślinnością, targaną lodowatym
wichrem. Bardzo prawdopodobne, że za jakiś rok ten skrawek lądu zaleje woda i nie zostanie po
nim żaden ślad.
Sprowadził statek niżej i zatoczył szerokie koło, ale z powodu śnieżycy nie dostrzegł zbyt
wielu szczegółów krajobrazu. Podchodził już do lądowania i skanował - jak zawsze - okolicę, kiedy
zaskoczył go sygnał z czujników. Zerknął na chronometr na nadgarstku: przyleciał pełne
dwadzieścia standardowych minut wcześniej. Robił ten kurs już trzy razy, ale Arigo (był pewien, że
to tylko pseudonim gościa) nigdy nie zjawiał się przed czasem.
Zszedł na wysokość kilkuset metrów, żeby mieć lepszy widok.
Frachtowiec Ariga, „Buda”, przypominający kształtem beznogiego żuka, czekał na polanie
po wschodniej stronie wyspy. Trap miał opuszczony; wystawał z kadłuba niczym jęzor jakiegoś
osobliwego zwierzęcia, a halogenowe światła lśniły w zapadającym zmierzchu, odbijając refleksy
rzucane przez płatki śniegu i zmieniając je w połyskliwe klejnoty. Zeerid widział w dole trzech
mężczyzn kręcących się w pobliżu rampy, ale był zbyt daleko, żeby dostrzec inne szczegóły poza
tym, że mieli na sobie zimowe, białe parki.
Kiedy zauważyli „Tłuściocha”, jeden z nich pomachał do niego dłonią w rękawiczce. Zeerid
oblizał wargi i zmarszczył brwi. Coś tu było nie tak.
Z punktu, w którym znajdował się statek, wystrzeliły flary: zielona, czerwona, czerwona i
zielona. Cóż, porządek był właściwy.
Zeerid zatoczył jeszcze jedno koło, wpatrując się w powierzchnię wyspy poprzez tumany
śniegu, ale nie rzuciło mu się w oczy nic niepokojącego - ani na lądzie, ani na otaczającym ją
morzu. Odsunął na bok swoje obawy i złożył niepokój na karb napięcia, towarzyszącego zawsze
prowadzeniu interesów z mętami i kryminalistami.
Tak czy siak, nie mógł sobie pozwolić na zawalenie fuchy wartej kilka ładnych milionów
kredytów tylko dlatego, że miał głupie przeczucia. Kupiec - kimkolwiek był - okazałby się na
pewno bardziej niż niezadowolony z takiego obrotu spraw, a Kantor zemściłby się na Zeeridzie
okrutnie za utratę zysku, tłukąc go na miazgę, a potem dodając jego długi do tych, które już u nich
zaciągnął. Stracił już rachubę, ile tego było, ale wiedział, że co najmniej dwa miliony kredytów za
Zgłoś jeśli naruszono regulamin